Andrew Hill - Black Fire 1964, nagrana 09.11.1963
Andrew Hill - Smock Stack 1966, nagrana 13.12.1963
Andrew Hill - Judgement!1964, nagrana 08.01.1964
Andrew Hill - Point Of Departure 1965, nagrana 21.03.1964
Andrew Hill - Andrew!!! 1968, nagrana 25.06.1964
Sugestia Wasza by
Andrew Hilla, obejrzeć/obsłuchać z szerszej perspektywy, po wniknięciu w
bluenotowskie dokonania Artysty z pierwszej poł. lat 60-tych staje się wręcz koniecznością.
Pięć płyt w siedem miesięcy(!) to przecież wyczyn, tym bardziej że to nie jakieś bezładna przebieżka po klawiaturze, a artystyczny konkret, a ze dwa razy kamień milowy w estetyce.
Nadto, moje dotychczasowe spojrzenie na
Hilla, zmutowało w fascynację i zamierzam dokupić sobie jeszcze kilka Jego tytułów (tymczasem trzy), czym zrównoważę nad obecność trębaczy na półce.
W oficynie
Blue Note,
Andrew Hill debiutuje albumem
Black Fire. To kwartet z perkusistą
Royem Haynesem, basistą
Richardem Davisem oraz saksofonistą
Joe Hendersonem, który sprawia wrażenie nie pełnoetatowego seszynmena (jakby to on najczęściej wychodził ze studia po kanapki
), chociaż na końcu to jednak, tylko wrażenie. Jest siedem kompozycji, wszystkie
Hilla, o porównywalnej sile rażenia. Może, lekko odstaje, krótsza ballada
McNeil Island.
Piszący uważa, jednak, iż otwierający
Pumpkin i kolejny
Subterfuge to dwa showstoppery wydawnictwa. Stosem pacierzowym jest hard-bop, ale to nie <żelazny uścisk>. Można powiedzieć, iż negocjuje się znaczenie definicji opisującej pierwsze skojarzenie gatunkowe. Ważne, że nic nie dzieje się w jednej warstwie, lecz w punkcie przełamania i nie ma mowy o jednoznaczności hard lub post. W sieci, słusznie myślę, wskazuje się istotność wydawnictwa jako debiut brawurowy.
Aha! Z melodii to
Land of Nod (przy okazji, basowy wtręt mięsisty, nad wyraz), zostaje zacytowany w utworze
Palladium WR na płycie
Heavy Weather.
Miesiąc później
Hill wchodzi do studia, zamieniając
Hendersona na drugiego basistę
Eddiego Khana, nagrywając
Smoke Stack. Sporo piszących o płycie wykazuje zdezorientowanie wobec okładki. Zgodnie z tytułem, chcieliby jakiegoś dymiącego komina na tejże, zupełnie zapominając, iż
Smoke Stack to marka porządnej whisky, a pomieszczony na płycie
Wailing Wall (bardzo dobry) silnie kojarzy się z pomrocznością jasną.
To kwartet osobliwy z perkusistą, dwoma basistami i
Hillem, już tak, bezlitośnie, meandrującym w modalnych anturażach, mających odniesienie do… ja nie mam, specjalnych, inklinacji do
Cecila Taylora, ale właśnie to nazwisko, wskazują piszący o płycie. Wobec poprzedniczki słychać pewną dezynwolturę wobec harmonii.
To już jest inny świat, to miejsce częściowego ignorowania, wręcz unikania melodii i trzeba odrobiny wysiłku by się polubić z takim podejściem. Pewnie dlatego
Blue Note, przetrzymała materiał do 66, nie wierząc w sukces, albo wierząc, że z
Hilla da się wyciągnąć więcej, tylko trzeba Go ośmielić.
Dla porządku: kierunek zmian wskazuje przechodzenie w post – bopowy styl, bezwzględnie.
I w zasadzie, w kolejnym miesiącu (01.64), pianiście ustawia się sesję następną. Wiedzieli(?) że taka presja przyniesie rezultat oczekiwany, albo
Alfred Lion nie mógł się doczekać muzycznego hołdu, który rzeczywiście, zostaje złożony na J
udgement! pod nr. 4
Alfred.
Uważam, że to jedna z lepszych prac na płycie.
Elvin Jonespozbawiony pałek, dostaje miotełki i charakter płyty zmienia się diametralnie (pamiętamy
Ballads, Coltrane’a?). Detaliczna gra
Hilla, ale bardziej nawet,
R. Davisa przenosi nas w awangardową estetykę, przy czym to awangarda z impresjonistycznym wkładem.
No i otwierający płytę
Siete Ocho, rzecz niosąca cały album, ku górze. Pokuszę się nawet o refleksję: być może, Ci, którzy poznali wcześniej
Point Of Departure, a z
Judgement! wchodzą w pierwszą relację, gotowi zadawać pytanie: dlaczego to
Judgement!, właśnie, nie została namaszczona na <okręt flagowy>
Hilla.
Niestety, -stety reszta materiału, delikatnie, ale jednak sfruwa w rejony, które odważnie opuszczał
Smoke Stack.
Przyjmując winylową wykładnię, druga strona płyty jest lepsza. Ten
Elvin Jones wydaje się być najlepszym partnerem dla pianisty autoramentu
Andrew Hill ( i piszę to ja, osoba z poważnym zużyciem kolan, od klęczenia przed
Tynerem). Jego nie przeciągane, silne sola perkusji, dokładają tej muzyce męskości. Bardzo dobry jest też
R. Davis, słychać to porozumienie z liderem. O
Hutchersonie wypada wspomnieć, że jeśli gra Jego w sesji jest bez zarzutu, to najlepsze co ma do pokazania, zachował na płyty ze swoim nazwiskiem na początku.
Punktem odniesienia, który zaproponował
jae.dee dla pianisty jest
Point Of Departure. Jeśli wobec powyżej pomieszczonych tytułów, hierarchizowanie ich, obarczone jest pewnym ryzykiem, tak, płyta nagrywana w marcu 64, czyni z
Andrew Hilla, muzyka najwyższego formatu.
Muzyka jest gęsta niezwykle, intensywna. Na swój sposób nowe podejście, trzy deciaki to dotychczas niespotykany rozmach.
Zatem zmiany!
A zmiany to ruch, nowe wyzwania. Nikt nigdy nie dowiedziałby się o swoich możliwościach, talentach i o tym, na co go naprawdę stać, bez wyzwań i zmian. Zmiany to zawsze ryzyko, trzeba je tylko umieć wykorzystać. Bez zmian pozostaje autorstwo całego materiału,
Hill, raczej, z trudem wchodził kompromisy i przyjmował inny od swego punkt widzenia. W tym, czasem, upatruje się, relatywnie, niewielki dorobek jako muzyka zapraszanego na sesje innych.
W sieci jest spora ilość analiz tej płyty, pisanie o niej w podobnym tonie, w moim wykonaniu nie wniesie nic nowego, jeśli, co gorsze, nie rozśmieszy czytelnika potencjalnego.
Wtrącę, wobec tego jedynie, że po trzecim okrążeniu, ciurkiem:
-nie dotarłem do jednego słabego punktu(!);
- że zachodzę w głowę jak
Kenny Dorham, hard-bopowiec do szpiku kości, został przekonany do porzucenia stref komfortu i niczym wyścigowy chart, włączał się w bieg z
Dolphym czy
Hendersonem, a narzucone sobie tempa nie wykluczały precyzji;
-
Point Of Departure jest jak miód, nie ma terminu ważności ( w tym miesiącu osiąga 60-tkę), a rozpoznawana nowoczesność to nie tylko symptom konwencji, ale także- a może przede wszystkim- stosunek do muzycznego rzemiosła, wznioślej, artystycznej roboty.
Uśmiechnięty na okładce
Andrew coś sugeruje? Decydenci
Blue Note, mając(słuszne?) przeświadczenie, że zarejestrowane dotychczas sesje to nie materiał,
który będzie się sprzedawał niczym… maczety w przystadionowych butikach, lub łagodniej… niczym powieść
Wildsteina (przecenioną, a jakże), przekonali Artystę do artystycznego kompromisu? Błąd!
Owszem album
Andrew!!!, to mniej błyskotliwy wyczyn seszynmenów, ale nie samego autora.
Na rozpoznawalności wydawnictwa, zaciążył fakt, że po pierwszym wydaniu w 68 i jednej reedycji w 70, kolejna edycja (CD tym razem to 2005 rok, dopiero). Tym samym płyta nie mogła dostąpić większej rozpoznawalności. A jeszcze arcydzielne
Compulsion z 67 utrudniało docenienie właściwe, sesji z czerwca 64.
W każdym razie, zasięg stylistyczny zamierzenia pozostaje, bezsprzecznie, w domenie post-bopu.
Hill pianista nie wydaje się być zagubionym w drodze. Posługuje się instrumentem, wsłuchując się, szczególniej, w jego dźwięk, bardziej niż rytm, harmonię(czyżby,casus
Smock Stack).
Frazy improwizacyjne, ekspresję biorą z techniki. Ta wyznacza kulminacje, tworzy poszczególne „impresje” czy „ilustracje”.
Napisałem, że to mniej błyskotliwe granie sesyjnych, ale tylko w relacji do
Point Of Departure, jak sądzę.
Bo przecież delikatność
Hutchersona w inteligentny sposób, trochę niepostrzeżenie, wychodzi na plan pierwszy, czego kontrapunktem jest sound saksofonu
Johna Gilmore’a, twardy, kamienny, a co całość czyni intrygującym pokazem synergii.
Na tym samym, jednym tchu co powyższe, wpadałoby omówić
Compulsion ale… przyjęliśmy zasadę, o decydującej roli dat sesji, a nie wydań i szczęśliwiej dla mnie, mogę uchylić się od kolejnej wspinaczki po wzniosłe przymiotniki, by dotknąć, materii dokonań
Andrew Hilla.
Ten stał się moim muzycznym odkryciem, może nawet, całego roku. Dowód na skuteczność niespiesznych i uważnych odsłuchów.