Dwukrotnie wspominałem w relacjach koncertowych o zespole Deviant Blues. Jest to amerykańsko-warszawski zespół o jednej z najtrafniejszych nazw, jakie znam: otóż panowie biorą na warsztat klasyczne bluesy, zaczynają je wykonywać tradycyjnie, stopniowo rozbujają je i dają instrumentalnego czadu, a w końcu zaczyna się dekonstrukcja, a może nawet DEWIACJA i do bluesowej tradycji zaczyna wdzierać się free jazz i elektroniczne zgrzyty. Momentami - naprawdę niezła schiza. Byłem na ich trzech koncertach i mogę powiedzieć, że jest to koncertowo zespół ŚWIETNY.
Dlaczego amerykańsko-warszawski? Ponieważ założycielem i liderem składu jest urodzony w USA, a mieszkający od lat w Warszawie John Cornell, gość, który nie dość że muzycznie wykształcony, to jeszcze jest doktorem historii i pracuje w Instytucie Pileckiego, a na dodatek skonstruował (czy zaprojektował? nie wiem do końca jak to było) swoją własną elektryczną wiolonczelę. Gra na niej zwykle jako na instrumencie rytmicznym - w składzie nie ma basu, ale to electric cello doskonale go zastępuje - a czasem bierze smyczek i wywija, no i śpiewa bluesy, choć akurat wokalistyka wydaje mi się i najmniej istotnym, i najsłabszym elementem całości.
Reszta muzyków to już scena lokalna:
Maciej Szwarc - dla mnie jego gra na gitarze bywa prawdziwą rewelacją, a nie znam gościa znikąd inąd
Dominik Dodos Mokrzewski - jego perkusyjna wyobraźnia mnie nieodmiennie zachwyca na każdym koncercie każdego składu, w którym występuje
Łukasz Kacperczyk za syntezatorem - czasem przez dłuższy czas siedzi i słucha, ale kiedy się robi ciszej,nagle wprowadza do tego muzycznego świata zupełnie zaskakujące dźwięki elektroniczne
Jan Małkowski, który o ile wiem najpóźniej dołączył do zespołu - jego saksofon wprowadza z kolei najwięcej zamętu free-jazzowego, a ja nawet bardziej lubię, kiedy bierze swoje kolejne harmonijki, potrafi na nich dołożyć do pieca aż miło.
Ostatnio wydali nową płytę studyjną. Nazywa się Dirt Road i można jej posłuchać na bandcampie. Nie powiem: również świetnie mi się jej słucha, ale w porównaniu do koncertów jest znacznie "grzeczniejsza". Bluesowo dogrzewają mocno i dają z siebie wszystko, ale mniej tu tej tytułowej "dewiacji", która jednak na żywo wydaje mi się czynnikiem absolutnie definiującym ten zespół.
Ogółem: płytę polecam przede wszystkim tym, którzy bluesa lubią, bo tu pola dla przysłowiowego gharvelta nie widzę. Natomiast koncerty polecam wszystkim, którzy lubią, kiedy muzyka zaskakuje!
Taki ładny fragment z ich strony:
... to co naprawdę wyróżnia ich występy to wir improwizacji i spontanicznie powstające kompozycje otaczające bluesowe tematy. Stanowią one odważną eksplorację rozmaitych muzycznych osadów i warstw Delty. Tak jak wstępując do rwącej rzeki Mississippi ciężko powiedzieć co się stanie, tak każdy koncert Deviant Blues jest niepowtarzalny. Chwila nieuwagi wystarczy, aby zostać porwanym przez nurt.