Od czasów dość już odległego finału 2005 pisałem na forum bardzo mało (jak na mnie, he he), ale to nie znaczy, że nie słuchałem muzyki. Podzieliłem się
Joshua Tree, May Blitz i Every Good Boy Deserves a Favour, z czego zwłaszcza ta pierwsza i trzecia bardzo mocno mi wryły się w głowę. W międzyczasie jednak robiłem notatki, z których wynika między innymi...
ABBA - dużo! Bardziej składankami, piosenkami, a nawet filmem, ale miałem na te piękne przeboje ostrą fazę, a i dzieci udało się zarazić
Fontaines D.C.- różne dłuższe fragmenty poszczególnych płyt, ale miało być tak, że przesłucham sobie całą dyskografię włącznie z solowym
Grianem Chattenem, a jednak nie wyszło, bo chyba nie do końca mi się chciało. Nowa płyta mi nie wchodzi zupełnie, za to
Dogrel - bardzo.
New Model Army - Thunder and Consolation - "służbowo", bo na forum Armii rozbieramy teraz płytę na części, ale stosunek służbowy przekuł się w zamiłowanie
Miles Davis - Birth of the Cool - po raz kolejny stwierdzam, że to nie dla mnie; może lecieć w tle, ale dla mnie to "cool" jest raczej wypranym z emocji "boring"
Duke Ellington - Ellington'55 - ... podczas gdy ten staroć z dużą satysfakcją i nóżka sama biega!
Louis Armstrong - moja ulubiona składanka, od której zawsze ciepło się robi na duszy, a już najbardziej na utworze
Home Fire
Armia - Pocałunek mongolskiego księcia - sam mniód na tej najbardziej melodyjnej płycie Armii
David Bowie - Blackstar - i poczucie obcowania z wielkim dziełem, a potem trzeba było włączyć jeszcze raz
Moody Blues - Magnificent Moodies - tutaj poczucie wręcz przeciwne, za to coś z tego armstrongowego ciepła i aż też trzeba było włączyć jeszcze raz
Metallica - Death Magnetic - naszło mnie po latach na płytę, którą bardzo polubiłem w okresie jej wydania i okazało się, że nadal ma to charakter i fajne kompozycje, co zupełnie nie sprawdza mi się w dwóch późniejszych wydawnictwach; świetny odsłuch
Luxtorpeda - pierwsza płyta, z podobnego w sumie okresu (w moim życiu), co ta Meta, i jak zwykle słuchało się tego wyśmienicie; muzyka prosta (ktoś powie, że prymitywna), ale trafiająca w sedno
The Cure - Disintegration - wyznawcy zawsze się obrażają, a ja nic nie poradzę, że to jest dla mnie okropnie za długie i w całości w zasadzie niesłuchalne; co nie znaczy, że atmosfera tej płyty nie jest czymś, co we mnie długo siedzi i sprawia, że znowu i po raz kolejny ją włączam...
Boston - Boston - nie wiem, co mnie podkusiło, żeby znowu sprawdzić, bo przecież wiem... w każdym razie chyba za drugi czy trzeci numer nie wyszedłem i czym prędzej trzeba było strzelić remedium, czyli:
Dead Kennedys - Fresh Fruit For The Rotting Vegetables - to nie jest moja ulubiona odmiana punkrocka, ale trzeba powiedzieć, że to debiut o ogromnej sile i jako remedium, znakomite!
Ali Farka Toure & Ry Cooder - bardzo interesująca, wielojęzykowa kolaboracja tych dwóch wybitnych muzyków; jednak w obrębie
afrikany wolę rzeczy mniej, powiedzmy, wysmakowane, a bardziej sięgające jakiegoś nieuchwytnego rdzenia, stąd:
Tinariwen - przy okazji koncertu to i owo, bo to mnie przenosi w rejony, gdzie nigdy nie byłem i nie wiem, czy chciałbym być, ale słuchanie o tym mnie fascynuje
Katie Melua - Pictures - moja ulubiona płyta tej artystki, do której atencją już nie raz się tutaj chwaliłem
Joni Mitchell - Song To A Seagull - chyba w ramach podkładu do nocnej pracy, ale nie wiem, czy to dobry wybór, bo człowiek się może zasłuchać i zapomnieć, co miał pracować!
Van Morrison - New York Sessions 1967 - natomiast na pewno to sprawdziło się w tej roli doskonale, nieustające jam session, świetny flow, wielka forma zwiastująca już wprost nadejście
Astral Weeks, ale tu nie mamy tej skupionej formy, to takie przymiarki z wielkim polotem wykonywane
Dire Straits - On The Night - kolejny akompaniament do nocnej pracy, która to na przełomie sierpnia i września wycięła mnie cokolwiek z życia poza, bardzo udana koncertówka, w klimacie niezbyt
nocna, ale w nocy znakomicie się sprawdzająca
Robert Plant - Dreamland - o, a to pozycja bardzo nocna, chyba chcę do niej wrócić, teraz gdy zrobiło się ciemno i zimno
Blue Velvet soundtrack, czyli
Angelo Badalamenti, okraszony
Royem Orbisonem i innymi, cudowne wspomnienie jednego z najlepszych filmów świata
Rome - Le Ceneri Di Heliodoro - jedna z najlepszych płyt ostatniej pięciolatki, które słyszałem
i przecież nie tylko to, co powyżej, ale wystarczy.
Gacku, dzięki za linki do tego
Kazika - towarzyszyły mi podczas pisania tego posta i faktycznie rzadko słuchanie kazikowych produkcji z XXI wieku rzadko sprawiało mi tyle przyjemności
Wrócę do tego materiału w pełnej całości.