Znaleziono 3959 wyników

autor: greg66
10.01.2023, 18:17
Forum: Muzyka
Temat: Psychodelia
Odpowiedzi: 239
Odsłony: 201161

Re: Psychodelia

Tak tylko nawiążę do Freefalla, parę lat temu (trzy?) też juz myślałem, ze znam bardzo dużo, aż nagle w interesującej mnie epoce znalazlem jeszcze mnóstwo płyt, wiele z nich po dokonaniu selekcji trafiło na półki (choć miejsca zabrakło). Teraz myślę, że jeśli chodzi o mój muzyczny świat to spenetrowałem go prawie dogłębnie (około 99%) i jeszcze doszukuję paru ciekawych kawałków z różnego rodzaju składanek (Garage Mayhem vol.1-9, Wild Psychotic Garage czy Rare Garage & Psych). A kapel ciekawych jest tam od groma, tylko są to te, którym się nie udało...
autor: greg66
09.01.2023, 19:53
Forum: Pozostałe
Temat: Przy muzyce o filmie
Odpowiedzi: 3998
Odsłony: 798738

Re: Przy muzyce o filmie

Będąc fanem czeskich filmów znalazłem coś czego jeszcze nie oglądałem:
Tajemnica zamku w Karpatach /1981/
Nie będę się tu rozpisywał, po prostu jak ktoś łapie czeski surrealistyczny humor to tu jest go aż nadto.
autor: greg66
09.01.2023, 19:50
Forum: Muzyka
Temat: Psychodelia
Odpowiedzi: 239
Odsłony: 201161

Re: Psychodelia

Tu jeszcze można dodać, że na zgliszczach Ora powstała progresywna kapela Byzantium, która nagrała dwie płyty. Mirku chyba na yt nie ma całego lp Ory.
autor: greg66
09.01.2023, 16:53
Forum: Muzyka
Temat: Psychodelia
Odpowiedzi: 239
Odsłony: 201161

Re: Psychodelia

ORA - Ora /1969/

Obrazek

Oto płyta zawierająca niewiarygodnie piękną muzykę, nagraną przez kilku utalentowanych chłopaków, którzy spotkali się w University Collage School w Hampstead. Kluczową postacią w zespole Ora był osiemnastoletni Jamie Rubenstein, główny wokalista i gitarzysta a także autor wszystkich zamieszczonych na płycie piosenek. Jego współpracownikami byli Robin Sylvester, grający na gitarze basowej, fortepianie i organach, gitarzysta Jon Weiss oraz perkusista Julian Diggle.

Te dwanaście piosenek zostało wydanych w 1969 roku, a mały nakład sprawił, że wśród kolekcjonerów była to bezcenna zdobycz. Dopiero w 2006 roku reedycja sprawiła szerszą dostępność tej twórczości a dodatkowo otrzymaliśmy drugi dysk z różnymi demówkami.

Gdy to wydawnictwo trafiło do mojego odtwarzacza, no to zagościło tam na długi czas.

Ten lp przypomina mi nostalgiczne, psychodeliczne lato, pełne cichych szmerów i żebrzących o wodę kwiatów. Ścieżkę po której bosonoga dziewczyna biegnie w stronę strumyka a jedyne co po niej zostaje to znikomy ślad na piasku. I tak jest z tą muzyką. Folkowo-kwasowe klimaty zostawiają niewidoczne ślady, które płynąc własnym rytmem dochodzą do początku nocy. To tak jakbyś otworzył okno, a ciemnogranatowe niebo zbliżyło się do ciebie, usiane gwiazdami, niczym piegi rozrzucone na jej twarzy. Układające się w jakieś tajemnicze kształty, figury – konstelacje. Jakieś wiry, liny, układy – nieregularne i nieprzeliczone. Wyobraź sobie, że możesz tak sobie skakać po tych świecących punktach. Tworzyć nowe, przesuwać je, zmieniać ich kształty. I nie przytłaczają cię sprawy doczesne, gdyż ich po prostu nie ma. Gwiazdy z ich świetlnymi aureolami przyciągają cię. A kosmos wchłonął twoje oblicze i w ciemności nie ma już podziału na niebo i ziemię. Istnieje już tylko w całości świat, w całym swym ogromie.

I tak od pierwszych minut nurzamy się w tych tajemniczych dźwiękach, pełnych melodyjności i dwuznaczności. „Seashore”, ten subtelny otwieracz dodaje uroku nakładającymi się wokalami oraz oszczędną narracją, pokazując czego możesz spodziewać się słuchając tych nagrań. „About You” idzie jeszcze dalej. Ta urocza melodia wprowadza słuchacza do podmiejskiej kafejki, pełnej gorących filiżanek z parującą kawą. Wyrafinowany folk pop bliższy jest wiejskim zakątkom wiktoriańskiej Anglii niż jej ponurej miejskiej rzeczywistości.

Wszystko jest tu dobrze napisane, melodyjne i interesujące, z jednolitą atmosferą zabarwioną sepią, z którą czuję się jakoś związany.

Ale przecież gdyby całość była taka z pewnością znudziłaby się nam po paru przesłuchaniach. Wszak mamy produkt pewnej epoki. Epoki, zadziwiającej i szokującej. Więc szalony kawałek psychodelicznej jazdy „Witch” jest jak najbardziej na miejscu. Od początku mamy kwasową gitarę, która wwierca się i sunie niczym walec drogowy do czego przyczynia się perkusja. Różne nakładki wokalne dodają potęgi a kroczący bas mocno trzyma rytm. Z czasem rozwijające się dźwięki gitary Weissa przygniatają i wcale nie mają ochoty zostawić cię w spokoju. Ten ponad sześciominutowy numer z pewnością zasługuje na wyróżnienie. Ciekawie sprawa wygląda z kawałkiem „Fly”, opartym na szybkim rytmie „Take Five”(Dave Brubecka) z akompaniamentem gitary elektrycznej i wokalem wychodzącym zza ściany. Jazzowa solówka pod koniec zbliża utwór do oryginału. No cóż, jednak większość numerów jest akustycznych z delikatnymi melodiami, mającymi oszczędną gitarę i dyskretną perkusję.

Mi się ta płyta podoba bardzo, zresztą inaczej bym jej nie polecał (przecież).
autor: greg66
25.09.2022, 14:15
Forum: Muzyka
Temat: Psychodelia
Odpowiedzi: 239
Odsłony: 201161

MARK WIRTZ - A Teenage Opera /1967-68/

Obrazek

Już kiedyś miałem opisać ten album ale jak to zwykle bywa coś mi wskoczyło innego i płyta ta została odstawiona. Jednak piosenka o osiemdziesięcio dwu latku mającym sklepik na zapadłej wiosce gdzieś tam w Anglii, który zmuszony jest do zamknięcia go ciągle kołatała się gdzieś w mojej głowie i przy różnych okazjach dawała o sobie znać. Właściciel sklepiku nazywał się Grocer Jack i po prostu pewnego ranka nie otworzył swojego kramu. Matki wysyłały swoje dzieci do jego domu, aby go nękać by przyszedł otworzyć sklep, nie zdając sobie sprawy z tego, że Jack umarł. Całe miasto opłakiwało go a słynny chórek dziecięcy pojawiający się w piosence jest kwintesencją genialnego gustu w acidowym popie lat sześćdziesiątych.
A wszystko to za sprawą pierwszego „niezależnego” producenta EMI, Marka Wirtza. Pracując w studio przy Abbey Road akurat spotkał wracających z przerwy świątecznej The Beatles, którzy pracowali nad „Penny Lane”. Rywalizacyjna natura Wirtza nie mogła ulec zapaleniu i już w marcu zaczął wykorzystywać czas sesji „Mood Mosaic” do nagrania nowej piosenki, wielkiego konceptu, który jak twierdzi przyszedł do niego we śnie. Mniej więcej w tym samym czasie Mark podpisał kontrakt płytowy z zespołem Tomorrow, którego głównym wokalistą był Keith West. Został on zaproszony do wysłuchania prawie gotowej piosenki, co okazało się strzałem w dziesiątkę. Po okazaniu entuzjazmu zaproponowano mu poprawienie tekstu i zaśpiewanie głównego wokalu. I tak też się stało! Popisy Marka w studio bliższe są raczej eksperymentom Briana Wilsona niż The Beatles. Zaaranżował on utwór z użyciem smyczków, rogów i mandoliny, które dodał do istniejącego już podkładu rytmicznego i gitarowego. Chór dzieci śpiewający po głównym wokalu w refrenie jest niedoścignionym wzorem tamtej rzeczywistości. W 1967 roku „Grocer Jack (Excerpt from a Teenage Opera)” dotarł do drugiego miejsca list przebojów.
Sukces tego numeru spowodował podpisanie Wirtza niewłaściwej umowy z wydawcą Robbins Music, która kosztowała go utratę połowy tantiem. W krótkim czasie wydane zostały jeszcze tylko dwa single, po czym Mark zrezygnował z szansy wydania albumu. Zresztą podobno EMI i tak nie było zainteresowane wydanie albumu.
Ale wreszcie przyszedł ten czas. Otóż w 1996 roku nagrania powstałe prawie trzydzieści lat wcześniej ujrzały światło dzienne. Dla fanów takiej muzyki bez wątpienia była to nie lada gratka. Przecież mamy tu parę klejnotów brytyjskiej psychodelii. I to ogromnych rozmiarem klejnotów.
Historia „A Teenage Opera” zawiera szkice różnych postaci, które zamieszkują wyimaginowaną wioskę, a wszystko to opowiadane jest przez młodego mężczyznę młodej kobiecie.
Jeśli próbujesz dowiedzieć się szczegółów sesji, wkraczasz na kamienisty teren. Wszystkie utwory związane z operą (oprócz „Sam”) zostały nagrane pod roboczymi tytułami, z których część dość znacznie różni się od finalnego produktu. Propagowany przez samego Wirtza plan concept albumu nie odpowiadał rzeczywistości. Zamiast podejść do dzieła jak do jednej wielkiej całościowej kompozycji, pisząc numery zawierające tematycznie jeden motyw, Mark nagrywał różne podkłady w luźnej kolejności, które ślizgały się po jego tematycznych pomysłach. A pomimo tego całego chaosu, to zagrało. I to jak!
To, że takie numery jak choćby „(He’s Our Dear Old) Weatherman” przepadły woła o pomstę do nieba. To już jest skandal na miarę muzycznego barbarzyństwa. Wirtz w sposób mistrzowski stworzył tu wagnerowską smyczkową kakofonię łącząc ją z chórem dziecięcym, kazoo, charakterystyczną bałałajką i poddając to w takim frazowaniu, że wyszło z tego arcydzieło. To nie do wiary, że pomimo wydania na singlu, numer ten przepadł jak kamień.
„Sam” jest jedną z najbardziej złożonych kompozycji pod względem nagraniowym. Słyszymy tu parę nakładek perkusyjnych, doskonale wywarzoną orkiestrację, wtrącane w pewnym momencie trąbki a dźwięki parowozu buchającego parą, Wirtz nagrał spędzając trochę czasu na różnych liniach kolejowych. Natomiast dzwony kościelne są oryginalnie nagrane z katedry w Kolonii. Samo nagranie „Sama” zajęło około 80 godzin studyjnych.
Oczywiście całość nagrań została połączona z tematami instrumentalnymi, które świetnie sobie radzą na tle klejnotów.
Większość pracy Wirtza na „A Teenage Opera” jest doskonała. To najlepsze aranżacje powstające w tamtym czasie, tak złożone, że ich twórca stoi w jednym rzędzie obok Briana Wilsona czy Curta Boetchera. Oznaczają się wyjątkowością i są bez wątpienia przełomowe w produkcji brytyjskiej psychodelii i co ciekawe nikomu nie udało się ich naśladować w podobnej jakości. Dlatego nie dziwuje, że „Toy Sound” pozostał znakiem rozpoznawczym Marka Wirtza, a jego muzyka trafiła do podręczników historii angielskiego popu końca lat sześćdziesiątych.
autor: greg66
18.09.2022, 12:02
Forum: Muzyka
Temat: Psychodelia
Odpowiedzi: 239
Odsłony: 201161

LOVE - Out Here /69/

Tak to jest inny już zespół niż ten, który stoi za moim ukochanym „Forever Changes”, ale to nic nie szkodzi, bo „Out Here” jest na równi świetną płytą a do tego jest niestety niedocenioną perełką Arthura Lee. Tu masz wszystkie aspekty psychodelicznych zmagań tamtych lat: długie gitarowe jamy, solówka na perkusji, krótkie nowatorskie numery będące czasem uroczymi piosenkami popowymi – śpiewanymi z miłością, duszą i pasją przez lidera, łączących blues z akustycznym folkiem. To jest zakopany skarb i jeśli jesteś prawdziwym fanem tamtej muzyki to tylko czasu potrzeba abyś to niedocenione arcydzieło grupy Love odnalazł.
Tak, możesz powiedzieć, że jako pojedynczy album byłoby to ideałem.
Ale dlaczego? Dlaczego nie pozwolić zespołowi na wydawanie wielu numerów, które nas zauroczą. Co? Kolejne rzeczy chować do szuflady i czekać aż pożre je kurz.
Nie, oto dostajemy „White Album” zespołu Love, jako rozległy podwójny potwór pełen melodyjnych na wpół szalonych, bluesowych, rockowych, funkowych, folkowych, krótkich, średnich, długich, cichych, głośnych, zabawnych, poważnych, smutnych, szczęśliwych i wielkich piosenek.
No dobrze, do rzeczy.
Po wydaniu „Four Sail” wygasł kontrakt zespołu z Elektrą a Lee i jego nowa wersja Love nagrali podobno sporą ilość materiału, którą postanowiła wydać wytwórnia Blue Thumb Records. Możesz mieć wrażenie, że Arthur Lee (pierwotnie na płycie zapisane było Arthurly) próbował na „Out Here” stworzyć historię wszystkich stylów muzyki pop od lat 50-tych do czasów mu współczesnych.
Weźmy otwierający album „I’ll Pray For You” gdzie duch Presleya i jego styl dominuje nad całością albo „I’m Down” będący dźwiękowym wybuchem gitary Paula Martina oraz wirującymi organami. Przy okazji „Signed DC” na perkusji zasiadł Drachen Theaker, wcześniej udzielający się w Crazy World of Arthur Brown, zastąpił on na krótko Suranovicha. Jednym z nawiązujących do brzmienia „Forever Changes” jest „Listen to My Song” mający akustyczne gitary i prosty wokal i jest to jeden z najmocniejszych punktów na płycie, jeśli chodzi o łagodność. Mi podoba się „Willow Willow”, krótka, skoczna piosenka z zawodzącą gitarą prowadzącą.
Łagodniejsze akcenty mieszają się z dynamicznymi odjazdami a punktem centralnym „Out Here” jest z pewnością, rozbudowany, kwasowy jam „Love is More than Words or Better Late Than Never”. Oblana fuzzem gitara Arthura Lee pokazuje wiele kreatywności a wzmocnienie wah-wah dodaje potęgi temu zajściu. Zresztą pozostałe elementy też są godne uwagi. Jazzująca perkusja, zmienia rytm jakby szukając innej ścieżki, ale utrzymuje podstawę wraz z basem i razem ochoczo prowadzą się za ręce. A taki „Stand Out”. Mocny, wypełniony zaraźliwym riffem i krótką sekcją gitarowej pirotechniki utwór bliski jest Sly Stonowi i jego rodzinnemu bandowi. Pisałem o folku. No oczywiście. „I Still Wonder” właśnie łączy elementy folkowe wraz z kwasowym podejściem, na przemian z wersami wspieranymi przez akustyka i obciążonymi fuzzem podwójnymi gitarami prowadzącymi. Numer ten zawiera także harmonie wokalne bardzo wyraźnie inspirowane przez Crosby, Stills & Nash. W natłoku instrumentalnych działań wiele numerów jest ciekawych i zaskakujących. Taki „Doggone”, który składa się z krótkiej akustycznej piosenki, po której następuje zaskakujące dziewięciominutowe, mocno psychodeliczne solo na perkusji co sprawia, że nasze uszy wdzięczne są słuchając takich rzeczy.
Donnellan: „Arthur powiedział „ok, Jay, chodź i zagraj coś” czy coś w tym stylu. A ja pomyślałem, no, dobra może takie siłowanie na rękę będzie ok. Powiedziałem inżynierowi, żeby zwolnił taśmę do połowy prędkości. Potem zagrałem solo a oni je przyspieszyli i zabrzmiało to dość intrygująco. Wielu ludzi, teraz pyta mnie „Jak zagrałeś to tak szybko i czysto?” Jestem zaskoczony, że w to wierzą, ale to siłowanie się na rękę okazało się ostatecznie dobrym interesem”.
Niestety nieprzewidywalność Lee była dość kłopotliwa. Mając wiele pomysłów miał też i swoje odpady. Jego wątpliwe decyzje raczej nie wróżyły niczego dobrego, jeśli chodzi o kolejne kroki kariery grupy. Oddajmy głos znowu Donnellanowi: „Pewnego dnia w swoim domu (Lee) otrzymał telefon od agenta. Powiedział: „Nie, nie chcę jechać do Nowego Jorku na jeden pieprzony koncert”. A to był Woodstock!”.
No ale tak już jest.
„Out Here” z pewnością dla fanatyka psychodelicznego kalifornijskiego brzmienia jest gratką obok której obojętnie nie przejdzie i ustawi ją na półce obok innych zapomnianych dzieł, zapomnianych zespołów, które niestety odchodzą wraz z nami.

Obrazek
autor: greg66
24.07.2022, 10:42
Forum: Muzyka
Temat: Psychodelia
Odpowiedzi: 239
Odsłony: 201161

Z kapel dziewczęcych The Ace of Cups jest oryginalne. Idąc tropem i zarazem polecam:
brytyjski lekko beatowy ale mający bardzo ciekawe aranże The Livebirds oraz kolejny ciekawy The Luv'd Ones.
The Livebirds wydano trzy płyty (przynajmniej ja mam tyle):
"From Mersey to Hamburg", "More of the Livebirds" oraz "Star Club Show 4" a The Luv'd Ones mam jedną "Truth Gotta Stand".
Polecam.
autor: greg66
13.07.2022, 16:52
Forum: Wykonawcy
Temat: Van Morrison
Odpowiedzi: 18
Odsłony: 34463

Jeśli chodzi o "Common One" to dzięki tym nagraniom Morrison uzyskał szczególną sferę, wręcz został nawiedzony (może przez duchy farmerów). Pierwszy numer jest wspaniały, wyróżniający się. W "When Heart is Open" Van śpiewa sercem to słychać, tylko musisz się temu poddać. Ot tak, puszczasz i słuchasz a muzyka sama wciąga cię w klimat. Reszta kawałków obraca się na podobnym terytorium a "Satisfied" zawiera akcenty rhythm & bluesowe takie jak lubi Morrison.

Mówiąc szczerze to kłapouchu nic ci nie polecę po 1997 roku ponieważ ja wszystkie płyty Vana mam i znam i słucham, niestety tylko jednej nie mam bo mi się nie podoba.... a to jest Astral Weeks
autor: greg66
07.05.2022, 20:00
Forum: Muzyka
Temat: Czego teraz słuchacie?
Odpowiedzi: 50984
Odsłony: 7068104

Crazy polecam "Odessee" o której pisałem na blogu( ale to pewnie znasz :) )

Maćku to mój chyba najlepszy Young ze wszystkich płyt, które jego mam (około 100) ta gości najcześciej w odtwarzaczu. A "Pocahontas" jest moim numerem jeden.

GEORGIE FAME - Seventh Son /1969/
typowy Fame, rhythm and blues połączony z pastiszem i wodewilem, podoba sie? a jakże.
autor: greg66
02.05.2022, 21:03
Forum: Muzyka
Temat: Singer/Songwriter
Odpowiedzi: 40
Odsłony: 29465

Joni Mitchell - Clouds /1969/

Na debiucie była eteryczną syreną śpiewającą z odległych mgieł, tutaj na „Clouds” jest pięknością z sąsiedztwa, przeglądającą własną poezję i pamiętniki. Kwintesencja lat 60-tych, zbiór gotowy do śpiewania z gitarą, przedwczesne artystyczne maleństwo, które głosi swoje mądrości świadomie ignorując popowy szum. Tak, Joni Mitchell, może trochę za młoda, by śpiewać o smutku, przygnębieniu i melancholii (choć życie już ją niemiłosiernie dotknęło) ale z pewnością ma to swój urok i wdzięk. I bliższe są mi raczej tutaj letnie wieczory niż jesienne smutki. Spoglądam czasami ukradkiem na nią, gdy siedzi na werandzie, ubrana w sukienkę w kwiatki, mająca spięte włosy i bose stopy. A ona udaje, że mnie nie widzi i śpiewa mając przymknięte powieki: „Obudziłam się, to było poranne Chelsea/ I pierwszą rzeczą, jaką zobaczyłam/ Było słońce, które przeszło przez żółte zasłony/ I tęczę na ścianie/ Niebieski, czerwony, zielony i żółty wita cię/ Szkarłatne kryształowe koraliki kołyszą się”. No a gdy dodaje jeszcze to: „Znalazłam dziś kogoś kogo kocham/ W jego oczach jest smutek. Jak u anioła z cyny/ Co się stanie jeśli spróbuję umieścić w nim kolejne serce/ W kawiarni Bleeker Street znalazłam dziś kogoś kogo kocham”, to tylko wisi w powietrzu lekkie rozczarowanie, że to nie o mnie ta piosenka. A przecież te pojedyncze dźwięki gitary akustycznej wprawiają w niezwykłe akordy, które oddzielają się od oczekiwań i tworzą poczucie oderwania od codzienności. Delikatny głos Joni w „Songs to Aging Children Come” skutecznie harmonizuje z samym sobą, krążąc wokół melodii jak satelity wokół gwiazdy. Wsparta pięknymi harmoniami, czysta melodia, jedna z najpiękniejszych znajduje się w utworze „The Gallery”, który opowiada o wartości kobiet w naszym społeczeństwie, bezpośrednio związanych z przemijającym pięknem: „Dałam ci wszystkie moje piękne lata/ Potem zaczęła się pogoda/ I zostałam tu na zimę/ Podczas gdy ty wyjechałeś na zachód, by zaznać przyjemności”. W tym nastroju będąc o mało nie przeoczyłem, że gitarowe dźwięki zanikły a sam wokal, czysty i pełen żalu porusza temat groźnej rzeczywistości. „I tak jeszcze raz mój drogi Johnny/ Mój drogi przyjacielu/ I tak po raz kolejny walczysz z nami wszystkimi/ A kiedy pytam cię/ dlaczego podnosisz kije i płaczesz, a ja upadam/ Och, mój przyjacielu/ Jak mogłeś zamienić skrzypce na bęben”. Grzmot w oddali jakby dochodził do nas ale ten jasny wokal świeci, przynosząc mi okrycie przed deszczem. Nadal wpatruję się na drewnianą, w kolorze ciemno brązowym werandę. Nadal widzę piękną kobietę i tylko smutek oraz rezygnacja przebija przez ciemne okulary. Bo takie jest życie i nic z tym nie zrobisz. I nawet nie patrząc w moją stronę, chociaż tak pragnąłbym jej choć uśmiechem podziękować, kończy śpiewanie i znika zza zamkniętymi drzwiami: „Ale teraz starzy przyjaciele zachowują się dziwnie/ Kręcą głowami, mówią, że się zmieniłam/ Cóż, coś się straciło, ale coś się zyskało/ Jak to w życiu bywa”.
autor: greg66
28.04.2022, 19:25
Forum: Muzyka
Temat: [']['][']
Odpowiedzi: 6108
Odsłony: 1115253

O tak po prostu Mistrz :(
autor: greg66
25.04.2022, 19:34
Forum: Pozostałe
Temat: Dom Dziecka na Ukrainie
Odpowiedzi: 22
Odsłony: 19978

Tomek nie wystawiał żadnych płyt tylko podaj konto to powysyłamy co możemy.
autor: greg66
23.04.2022, 17:31
Forum: Muzyka
Temat: Psychodelia
Odpowiedzi: 239
Odsłony: 201161

THE LEMON FOG - The Psychedelic Sounds of Summer /67-68/

Houston. Rok 1963. W skład powstałego zespołu The Bar Eights weszli koledzy z Fillmore High School, Danny Ogg grający na gitarze prowadzącej i Terry Horde, perkusista oraz basista Timmy Thorpe i grający na saksofonie i wokalu Dale VanDeloo. Zasadniczo grupa grała covery i poza kilkoma występami w barach kawowych, przez dwa lata nie udało jej się zaistnieć nawet półprofesjonalnie. Kiedy podobno VanDeloo zaatakował Ogga statywem mikrofonowym podczas kłótni o to, kto dostanie wyższą gażę, The Bar Eights przestali istnieć. Latem 1965 roku Chris Lyons kręcił się po muzycznym sklepie Clem’s Music, szukając kolesiów do swojego nowego zespołu, który właśnie tworzył. Już wcześniej miał perkusistę Eddiego Sure’a i klawiszowca Jimmy’ego Spichera a szukał gitarzysty i basisty. Danny Ogg właśnie wypróbowywał nowy bajer gitarowy, kiedy Chris zaproponował mu przyjęcie do zespołu. Danny zgodził się ale pod warunkiem, że na basie będzie grał jego przyjaciel Timmy Thorpe, który właśnie został zwolniony z pracy w fabryce szkła i nudził się niemiłosiernie. Lyons zgodził się. Jednak po kilku próbach stało się boleśnie oczywiste, że Sura nie radzi sobie jako perkusista. Ogg: „Eddie ciągle krzyczał na wszystkich, a szczególnie na Timmy’ego, maskując tym swój problem jakim był brak umiejętności gry na instrumencie”. Do grupy przyłączył się kumpel Ogga z The Bar Eight, Terry Horde i The Pla-Boys zagrali swój pierwszy koncert w St. Regis College for the Arts.
Tego wieczoru na widowni zasiadł człowiek, który miał zmienić ich życie…
Ted Eubanks, awangardowy kompozytor i stały bywalec muzycznej sceny Houston. Tak wspomina wrażenia z występu The Pla-Boys: „Oni grali to całe garażowe gówno. Ich set składał się głównie z coverów takich zespołów jak Sam the Sham and the Pharaophs i ? and the Mysterians. To było okropne. Ale coś mnie w nich uderzyło… Myślę, że to była chemia”. Po koncercie podszedł do chłopaków i zaproponował im, że zaopiekuje się ich muzyczną karierą. Zgodzili się. Eubanks postanowił, że trzeba będzie wprowadzić parę zmian. Po pierwsze, muzyka. Natychmiast zaczął wprowadzać do repertuaru grupy oryginalne numery i zniechęcił ją do typowego garażowego grania. Po drugie, wizerunek. The Pla-Boys wyglądali jak coś pospolitego, w szarych sportowych garniturach. Idąc z duchem czasu Eubanks zadbał o ich psychodeliczny wizerunek, ubierając chłopaków w modne garnitury, przyozdabiając w koraliki i tym podobne rzeczy. I wreszcie nazwa. Od tej pory The Pla-Boys byli znani jako The Lemon Fog.
I tak w krótkim czasie The Lemon Fog stał się jednym z dwóch najlepszych zespołów w okolicy, obok dobrze już znanego Nomads.
Po zmianie składu grupa zyskała status lokalnej gwiazdy i stała się etatową kapelą klubu Jimmy’ego Duncana „The Living Eye”(z ogromnym, pulsującym okiem na środku sufitu). Eubanks: „Nasz program składał się z oryginalnych kompozycji napisanych przeze mnie i Jimmy’ego. Otwieraliśmy występy przed Electric Prunes, The Moving Sidewalks, The 13th Floor Elevator oraz Fever Tree. Scott Holtzman był menedżerem tej ostatniej kapeli i w końcu zajął się też nami”. Pierwsza sesja nagraniowa The Lemon Fog odbyła się w studio Doyle Jones w Houston latem 1967 roku. Ukończono pięć utworów, które były wyrafinowanymi psychodelicznymi odjazdami zahaczającymi o słoneczne brzmienie amerykańskich klimatów. Pierwszym singlem z tej sesji był numer „Lemon Fog” wydany w listopadzie 1967 roku. Alternatywnie zatytułowany był „The Living Eye Theme” nawiązując do klubu Duncana. Jest to jeden z najbardziej eksperymentalnych numerów z danego roku. Instrumenty klawiszowe brzmią jak mellotron, choć w rzeczywistości były to organy Farfisa. Inżynier nagrania tak manipulował taśmą przesuwając ją po głowicach, aż uzyskał efekt fazowania. Jeśli chodzi o pierwsze single The Lemon Fog wyprzedzili inne zespoły swoim unikalnym brzmieniem i stylem łączenia kosmicznych tekstów z jeszcze bardziej kosmiczną, psychodeliczną muzyką. Na szczególną uwagę zasługuje, lokalnie zdobywający zasłużoną sławę drugi singiel grupy: „Summer”/”Girl From The Wrong Side Town”. Ten pierwszy numer zaprezentowany w programie telewizyjnym Larry’ego Kane’a brzmi bardzo elegancko i mocno wchodzi do czołówki psychodelicznych klejnotów. Delikatne organy w tle oraz spokojny, melancholijny wokal są wskazówką dla niektórych bardziej znanych kapel i ich numerów. Większość nagrań The Lemon Fog utrzymanych jest w klimacie folkowo psychodelicznym a dodatkowym atutem są nieoczekiwane zwroty w partiach gitary oraz organów połączone z ciekawymi harmoniami. Poza pracą w studio, The Lemon Fog cieszyli się opinią jednego z najpopularniejszych zespołów klubowych w okolicy. Poza muzyką, grupa korzystała ze spektakularnej prezentacji scenicznej. W dużej mierze było to zasługą charyzmy i dobrego wyglądu Chrisa Lyonsa. Dodatkowym atutem był Ted Eubanks, tańczący na scenie w długiej, lejącej się cekinowej pelerynie. W szczytowym okresie świetności w zespole zaczęły pojawiać się problemy. Eubanks stawał się coraz bardziej wymagający wobec pozostałych, nalegając, by ćwiczyli każdego dnia, kiedy nie występują. Oprócz tego zaczął narzucać swoje kompozycje i nie myślał o kompromisie. Zaczęło się starcie o władzę. Na domiar złego, ofiarą kwasu stał się Bill Simmons co powodowało jego niekontrolowane odjazdy i opuszczanie występów. W rezultacie Lyons musiał przejmować część obowiązków związanych z grą na klawiszach, oprócz gitary i wokalu. W 1970 roku grupa była już w rozsypce. Kiedy Eubanks spotkał się z pozostałymi na próbie, planując zaprezentować swoją najnowszą kompozycję, chłopaki spakowali sprzęt i z ponurymi minami oznajmili mu, że to już koniec. Tego dnia cała czwórka opuściła miejsce prób i każdy poszedł w swoją stronę. I tak się skończyła historia The Lemon Fog.


Obrazek
autor: greg66
13.04.2022, 22:48
Forum: Wykonawcy
Temat: John Lennon
Odpowiedzi: 14
Odsłony: 11017

Akurat opisałem na blogu.
JOHN LENNON - Imagine /1971/

Ledwo rok wcześniej John Lennon na „Plastic Ono Band” mówił nam, że „sen się skończył”(„God”) a teraz karze nam marzyć od nowa. Lennon zdaje się uważać, że marzenie Beatlesów nie sprawdziło się, więc próbuje je stworzyć sam, pokojową utopię bez granic, w której świat będzie mógł „żyć jak jeden”, bez tych kłótni, i że The Beatles nie są już najlepszym sposobem na odnalezienie tego świata. Tylko, że świat miał pretensje do Lennona za prawdopodobnie niesławny wers z albumu: „wyobraź sobie, że nie masz żadnych dóbr”, podczas gdy sam był multimilionerem. Cóż za sprzeczność! A może jednak? Piosenka „Imagine” jest spełnieniem życzeń Johna o tym, jak chciałby, aby wyglądał świat (i jak większość z nas, skrycie lub nie, chciałaby aby wyglądał) – nigdy nie twierdził, że to marzenie łatwe do zrealizowania, a jedynie, że być może pewnego dnia się spełni. Tak czy inaczej, album „Imagine” przypomina nieco pierwotną szczerość pierwszej płyty Lennona „Plastic Ono Band”, tylko że z pełną premedytacją John dodał do niego „słodzik”. Powstała płyta będąca taka jak debiut tylko z odrobiną cukru i jest: „dla takich konserwatystów jak Ty!”-powiedział Lennon podczas jednej z rozmów Johna i Paula w prasie muzycznej. No cóż, tak. Bez wątpienia „Imagine” okazał się najlepiej sprzedającym się albumem w karierze Lennona i to właśnie ten album lepiej niż jakikolwiek inny oddaje człowieka i jego sprzeczności. Gniewny Lennon, przestraszony Lennon, winny Lennon, zakochany Lennon, zabawny Lennon, zmęczony Lennon: jeśli „Plastic Ono Band” jest najlepszym albumem Lennona pod względem pokazania nam jego prawdziwego wnętrza, to „Imagine” jest najlepszym albumem Lennona pod względem pokazania nam twarzy, którymi dzieli się ze światem.
Zwróćcie uwagę, jak na tak dobrze sprzedającą się płytę, jest ona bezkompromisowo szczera i kontrowersyjna. „I Don’t Wanna Be A Soldier” nie jest bynajmniej najlepszą antywojenną pieśnią, jaką kiedykolwiek napisano, ale biorąc pod uwagę liczbę egzemplarzy, jaką rozeszła się „Imagine”, może być najlepiej sprzedającą się i najczęściej słuchaną antywojenną piosenką w historii. Zauważmy, wydana w czasach, gdy reakcja Richarda Nixona na pokojowe protesty przeciw Wietnamowi była nieproporcjonalna. „Gimme Some Truth” jest najbardziej kontrowersyjną piosenką, jaką Lennon kiedykolwiek napisał. Pluje w niej na polityków i światowych przywódców, którzy udają, że wszystko jest w porządku, podczas gdy najwyraźniej nie jest. Melodia w „Crippled Inside” może i prowadzi nas do wesołego tańca, ale tekst o tym, że każdy dorosły jest w rozsypce, a jeśli nie jest to tylko się okłamuje, to ciężki temat w 1971 roku, podany niemal samoświadomie jako żart. Nawet sam numer „Imagine” jest mocny, jak hymn światowy. Nie ma bardziej „komunistycznych” przebojów niż te, a wydawanie takich piosenek w Stanach Zjednoczonych w 1971 roku, w czasie, gdy próbuje się wjechać do kraju, aby tam zamieszkać, było nader odważnym posunięciem. W „How Do You Sleep?” Lennon traktuje Paula McCartneya jako najnowszego kozła ofiarnego i źródło wszelkiego zła-prawdopodobnie niesprawiedliwie, choć nigdy się nie dowiemy, co tak naprawdę zaszło między nimi pod koniec czasów Beatlesów.
No i kolejna sprzeczność. Album „Imagine” jest zarówno bardziej, jak i mniej ważny od „Plastic Ono Band”. Płyta z 1970 roku była ostatnim słowem Lennona o jego bólu i uczuciach. Pod względem muzycznym była surowa i to pokazywało jej klasę. Jednak „Imagine” jest ważniejsza po prostu dlatego, że to właśnie na nim większość fanów zaczyna zwracać uwagę na Lennona, a on powoli wypracowuje swoje solowe brzmienie. Jest punktem, w którym Lennon wreszcie robi dobry użytek ze swojego gwiazdorskiego nazwiska. Jeśli kochasz muzykę do tego stopnia, że bez niej twoje życie uległoby nieodwracalnemu zniszczeniu, to uważaj bo może ona być kapryśnym mentorem. Może sprawić, że wzniesiesz się na wyżyny tak radosne, że twoje serce poczuje się jak gdyby miało zerwać swoje włókniste kajdany. Może też wpędzić w taką rozpacz, że nie ma sensu dalej żyć. Może wywołać frustrację, gniew, empatię, miłość, pogardę, obojętność i śmiech w równych proporcjach. Pewnie to znasz. I tu masz wyjątkową rzecz, za jednym posiedzeniem dostajesz całą tą porcję uczuć.
Słuchaj „Imagine”.
I jeszcze zwróć uwagę.
Jak już pisałem piosenka „Imagine”, hymn światowy znaczy bardzo wiele. I z tekstem Lennona, który mówił o marzeniach i utopii rywalizuje ona z „I have a dream” Martina Luthera Kinga. I wyobraźcie sobie, że wciąż, nawet na ułamek sekundy świat nie zbliżył się do tej utopii i pewnie tak już pozostanie.
„Wyobraź sobie, że nie ma państw/ To nie jest trudne do osiągnięcia/ Nie ma za co zabijać, ani poświęcać życia/ I nie ma religii/ Wyobraź sobie, że wszyscy ludzie żyją w pokoju”.
autor: greg66
11.04.2022, 22:46
Forum: Pozostałe
Temat: Przy muzyce o filmie
Odpowiedzi: 3998
Odsłony: 798738

Oba filmy i "Najmro..." i "Wielka wsypa" obejrzałem. Fajne, luźne kino z świetną obsadą. Czekam na kolejne polecajki :)