Monstrualny Talerz wrote:motywem przewodnim plebiscytu 1973 r. będą właśnie stwierdzenia w rodzaju: "x, y, z to doskonały album, ale mimo wszystko to za mało by zmieścić się w Top 40"
ekhm
u mnie na razie motywem przewodnim jest: "x, y, z to kolejny całkiem dobry album, ale gdzie jest coś, co mogę dać na pierwsze miejsce"
Ale nie narzekajmy, posuwam się do przodu!
Po pierwsze,
Enlightenment McCoya Tynera - na razie posłuchałem na trzy raty (tytułowa suita - środek - Walt/Talk Spirit) i to było zdecydowanie najlepsze, co słyszałem w tym roku (w sensie, w 73). Muszę jednak potwierdzić to odsłuchem całości na raz, bo jeżeli miałbym się czegoś czepiać, to pewnej jednostajności - o tyle taka Sahara wydaje mi się lepsza, że tam jest więcej specyficznych pomysłów. Tutaj jest po prostu nieustający cudowny CZAD! Esforty miał rację, tam muzyka nie próbuje nawet grać ciszą, jest niezmiernie gęsto. O ile jednak czepiałem się Love Devotion Surrender, że za dużo, za szybko i może za bardzo
wydumanie, tak tutaj wszystko mi grało pełną autentycznością, zero wystudiowania, sto procent groove'u. Ale jak mówię, jeden odsłuch na raty to trochę mało, czekam na wolną godzinę bez innych ludzi w pobliżu, żeby dać temu porządnie wybrzmieć!
Sabbath Bloody Sabbath - rozumiem, że poruszam tu coś, co dla wielu jest oczywistością, ale primo po pierwsze wiemy, że w '73 ja z oczywistościami mam nie po drodze, a primo po drugie z Sabbathami też mam nie po drodze. Szanuję ich, powiedzmy, na odległość. Płyty rzeczonej mogłem słuchać ostatnio ja wiem? 10 lat temu? Coś kojarzyłem, że jest DOBRA, ale do odsłuchu podchodziłem jak do jeża, natomiast okazało się nawet, że jest BARDZO dobra. A wręcz wyśmienita! Przede wszystkimi gitarowo jest to niesamowite (tak, wiem, że ameryki nie odkryłem...), po drugie świetne numery, kurde, jak Ozzy wyśpiewał to
killing yourself to li-ive!, to aż mi się to ze środka wyrwało jednocześnie! I jakie on tam ładne melodie wyciąga. Faktem jest wprawdzie, że sam Ozzy stanowi mój zasadniczy problem z
lubieniem Black Sabbath: szanuję i doceniam jego oryginalność, a także muzykalność, ale ciężko mi się go słucha. To sprawa czysto estetyczna - charkotu Lemmy'ego mogę słuchać bez ograniczeń, zaś skrzeczenie Ozzy'ego działa mi na nerwy
Świetna rzecz wszelako i zapewnione wysokie miejsca na liście, choć czy przebiją Betty Davis? Zobaczymy!
Monstrualny Talerz wrote:kolejny nierozwiązywalny dylemat ad 1973!!! Welcome czy LDSa???
U mnie okazał się bardzo łatwo rozwiązywalny: nie pamiętałem tych wokalnych fragmentów z Welcome, bo musiałem je wyrzucić z pamięci, co chyba ponownie postaram się uczynić. Wokalne momenty u Santany w ogóle często kuleją, śpiewacy tacy sobie, a i melodii ciekawych najczęściej nie dostają, za to z latynoskiego żaru robi się zbyt często latynoski pop.
Oczywiście Flame-Sky i Welcome na koniec są przepiękne, ale z trudem do nich dobrnąłem.
Może jednak tego santanowskiego dobra wystarczyć, żeby zmieścić się w top 40...
Kolejna odświeżka, tym razem ze znacznie lepszym skutkiem:
Procol Harum - Grand Hotel - apologeci mówią, że to taka równa płyta, ale niestety nie wydaje mi się. Utwór
Fires jest wybitny: melodyczne i harmoniczne rozwiązania z najwyższej półki i absolutnie nie dla popisywania się, tylko dla stworzenia całości o klimacie jak z jakiegoś niesamowitego filmu, zapadającego w pamięć na długo; porywający i niepokojący zarazem główny motyw muzyczny, to wokalizowany, to grany przez różne instrumenty, w ogóle bogata i trafiona aranżacja (ale mi się podoba perkusja!). Kilka innych utworów też z wysokiej półki, ale też momentami nudnawo.