Supergrupa z przeróżnych okolic:
- Budzy i Litza, powiedzmy reprezentowali świat rocka ciężkiego, zarazem bardzo ambitnego (pamiętam taki wywiad z Kazikiem, w którym wskazał na Acid Drinkers i Armię jako dwa najlepsze, jego zdaniem, współczesne polskie zespoły)
- Maleo z tym światem też miał sporo wspólnego, najbardziej bieżąco za sprawą Houka, ale wiadomo - przede wszystkim REGGAE
- Marcin Pospieszalski grał z różnymi zespołami, ale przede wszystkim to był wybitnym multiinstrumentalistą, dynamicznie rozwijającym się
- Joszko Broda, człowiek z zupełnie innego świata, głęboko zanurzony w folku, grający na debiutanckiej płycie na takich dziwolągach jak (za wikipedią): fujara sałaśnikowa, piszczałki, fujara postna, okaryna, dudy gajdy istebniańskie, trombita beskidzka, róg sygnałowy, drumla
To na pierwszej płycie, ale przecież potem coraz ważniejsza staje się Angelika Korszyńska-Górny, początkowo tylko wokalizująca, stopniowo podejmująca coraz więcej solowych wyzwań i wprowadzająca do repertuaru zespołu utwory śpiewane w różnych egzotycznych językach, od hebrajskiego po węgierski...
I inna ważna kobieta w zespole, czyli Beata Polak, grająca na potężnym zestawie instrumentów perkusyjnych, niczym polska Marilyn Mazur, co szczególnie na koncertach akustycznych potrafiło być atrakcją numer jeden

I oczywiście prosto z Voo Voo - Mateusz Pospieszalski i Stopa.
Trudno wyliczyć, ile osób przewinęło się przez Tymoteusza, pozostaje jednak pytanie - jak zespół radził sobie z tą różnorodnością, o co właściwie chodziło tam pod względem stylistycznym?
Myślę, ze odpowiedź jest taka: o różnorodność zjednoczoną jednym duchem. Jest taki utwór na drugiej płycie, "Z tą samą miłością, w tym samym duchu", w jakimś sensie programowy - chyba jedyny, na którym śpiewają WSZYSCY trzej główni wokaliści, każdy z innego świata, ale właśnie: w tym samym duchu. Faktem jest to, że na pierwszych płytach - klasyczny Tymoteusz to są pierwsze trzy płyty, z lat 1997-2000 - są utwory od sasa do lasa, jeżeli chodzi o konwencje stylistyczne: folk obok ciężkiego metalu, tu jakieś lekkie rege, tam długie transowe utwory... Ja sam miałem długo istotny problem z tą pstrokacizną, a właściwie nie problem, bo różnorodność lubiłem i lubię. Ale po prostu niektóre utwory mi się zupełnie nie podobały. Bawiąc się w gwiazdkowanie, na obu pierwszych płytach miałem rozstrzał od gwiazdek sześciu po... jedną. Po latach jednak więcej zostało z tych sześciu, a te utwory, które kiedyś ochoczo skipowałem, teraz rezonują lepiej, nie są z mojego świata estetycznego, ale widzę ich miejsce na tych starannie ułożonych całościach. No i oczywiście regularnie okazywało się, że te moje jednogwiazdkowce są dla innych fanów utworami absolutnie najważniejszymi i najlepszymi

Teraz słowo o najlepszej z tych klasycznych płyt, czyli eponimicznej 2 Tm 2,3 z roku 1999.

To płyta brzmiąca bardzo ciężko. Zaczyna się od walca, który po niepozornym, piszczałkowym wstępie, wtłacza po prostu w fotel całą swoją mocą, Szema Izrael, Adonai Elohenu, Adonai Ehad, arcydzieło kompletne, dla mnie jeden z najlepszych utworów w ogóle jakichkolwiek, kiedykolwiek. Płyta kończy się akcentem równie mocnym, choć dla odmiany skrajnie wyciszającym, 10-minutowym transowo-modlitewnym Psalmem 51, wyśpiewanym zbolałym głosem przez Budzego.
Pośrodku - duużo gromkiego czadu i trochę od niego przerywników: jest wspaniały, egzotycznie brzmiący i transowy Psalm Angeliki i jeszcze piękniejsze Stabat mater zaśpiewane przez nią po łacinie; są dwa regi, akurat niekoniecznie będące highlightami albumu, za to na pewno należy do nich Psalm 18, niemal akustyczna pieśń uwielbienia zaśpiewana prosto i szlachetnie przez Budzego. Przedostatni numer to wspomniane Z tą samą miłością..., które stylistycznie jest dla mnie trudne do określenia, ale na pewno wpisuje się w ten ciężki, ostry i raczej mroczny ton, który muzycznie dominuje na wydawnictwie.
Ta płyta na pewno wpisuje się w dyskusję o za-długich-płytach toczoną obecnie w wątku obok, i ja na własne potrzeby też bym ją odchudził o powiedzmy cztery utwory (ale już widzę oburzenie niektórych!), jednak nawet te słabsze momenty idealnie "siedzą" w całości i dlatego dla mnie ta płyta to mimo wszystko - arcydzieło.
Będzie tu wycieczka po dyskografii (składająca się głównie z odnośników do moich wcześniejszych postów
