Jimmy Smith - 8th Wonder of the World
Moderatorzy: gharvelt, Bartosz, Dobromir, Moderatorzy
- Inkwizytor
- limitowana edycja z bonusową płytą
- Posty: 4110
- Rejestracja: 06.05.2007, 19:19
- Lokalizacja: Monty Python`s Flying Circus
Jimmy Smith - 8th Wonder of the World
https://www.youtube.com/watch?v=F-YeCziaGYM
Parę dni temu sprawiłem sobie zremasterowaną z bonusami reedycję tej kultowej i jakże ważne dla jazzu ( nie tylko organowego ) płyty. Wcześniej w wersji winylowej w dwóch częściach. W ogóle na tym forum mało poświęciło się temu wyjątkowemu artyście miejsca. Niektórzy znajomi, bliscy sercu , których smak i gust niezwykle cenię - nie raz pukali w czoło - po co sobie zaprzątam głowę i zbieram wydając pieniądze i poświęcając miejsca na półkach temu facetowi - owszem - dyskografia iście imponująca - chyba nie istnieje człowiek na planecie, który by miał wszystkie jego nagrania - ale wedle niektórych i zgodnie z obiegową opinią - Jimmy w kółko grał to samo. Chyba Joachim Ernst Berendt zawyrokował - że w późniejszych latach do samego końca stał "Ryczącym Frankensteinem z Hammondowego Zamczyska" - czy jakoś tak. Sam wielki Miles - mawiał o nim, że "... This Cat is the 8th Wonder of the World...". Podobnie jak Charlie Christian gitarę - tak samo Smith - "wyemancypował" organy hammondy w jazzie ale i w muzyce popularnej w ogóle. Ilu wychował fanów, zakochanych w tym soundzie, muzyków, naśladowców - np. to dzięki m.in jemu w organach i jazzie zakochała Barbara Dennerlein czy Joey DeFrancesco. Przykładów można mnożyć bez liku - np we wczesnym okresie czy sprzed zespołu Santana - wielkim miłośnikiem jego podejścia był młodziutki Gregg Rolie - w jego zagrywkach na debiucie czy koncertów z Filmore słychać niekiedy pewne zagrywki czy takie "mięcho" lub "cooking" a la Smith. Miało to również swoje ciemne strony - tak jak Jaco swoim rewolucyjnym podejściem i brzmieniem basu - "wyprodukował" rzeszę imitatorów ( nie celowo ) - u Jimmiego było podobnie - niektórzy potrafili się "zbuntować" i próbować swojego stylu i podejścia do organów - wspominał o tym np Krzysztof Henryk Juszkiewicz ze Skin Alley - że gdzie się nie ruszył wszędzie słyszał kopistów - dostawał od tego szału. Tu należy jednak oddać sprawiedliwość - podobnie jak w trąbce - trudno zagrać czy wymyślić coś co nie pochodzi od Armstronga czy Davisa - z Hammondem tak samo = instrument tak wiele mu zawdzięcza.
Groovin ma opinię jednego z lepszych w całej dyskografii artysty. Na pewno z wczesnego okresu. Mamy wspaniale zaserwowane - niekiedy mocno rozciągnięte w czasie i skrzące od pomysłowych improwizacji standardy - np rozmarzone i zmysłowe idealne na tą porę roku My Funny Valentine - trudno się wprost oderwać. To co wyczynia na organach mistrz przechodzi ludzkie pojęcie - o Larrym Youngu mawiano, że jego Hammond był jak płótno na którym muzyk tworzył pejzaże godne samego Coltrane`a - ale Smith czynił to wcale nie gorzej - a może lepiej - jaka bogata paleta rozwiązań muzycznych, technik, brzmień, kolorów - niekiedy "grzeje" lub leje żarem - czasem delikatnie cieniuje i tworzy cudowne tło, lider w szybszych tempach również zachwyca i udowadnia że i szybkie bebopowe partie nie są mu obce.
Krytycy jazzowi nie szczędzili słów uznania gitarzyście - Eddie McFaddenowi - który zgodnie z ich spostrzeżeniami - wyprzedzał pomysły, muzykę - które ok dekady / dwóch później stały się znakiem rozpoznawczym George`a Bensona. Szkoda, że Eddie nigdy nie zyskał większego uznania - na które zasługiwał. W szybszych tempach - mam na myśli cały 2 CD album - błyszczy niezwykle sprawny, wrażliwy i pomysłowy wówczas zaledwie dwudziestoparoletni Donald Bailey - miał się stać długoletnim partnerem organisty.
Parę dni temu sprawiłem sobie zremasterowaną z bonusami reedycję tej kultowej i jakże ważne dla jazzu ( nie tylko organowego ) płyty. Wcześniej w wersji winylowej w dwóch częściach. W ogóle na tym forum mało poświęciło się temu wyjątkowemu artyście miejsca. Niektórzy znajomi, bliscy sercu , których smak i gust niezwykle cenię - nie raz pukali w czoło - po co sobie zaprzątam głowę i zbieram wydając pieniądze i poświęcając miejsca na półkach temu facetowi - owszem - dyskografia iście imponująca - chyba nie istnieje człowiek na planecie, który by miał wszystkie jego nagrania - ale wedle niektórych i zgodnie z obiegową opinią - Jimmy w kółko grał to samo. Chyba Joachim Ernst Berendt zawyrokował - że w późniejszych latach do samego końca stał "Ryczącym Frankensteinem z Hammondowego Zamczyska" - czy jakoś tak. Sam wielki Miles - mawiał o nim, że "... This Cat is the 8th Wonder of the World...". Podobnie jak Charlie Christian gitarę - tak samo Smith - "wyemancypował" organy hammondy w jazzie ale i w muzyce popularnej w ogóle. Ilu wychował fanów, zakochanych w tym soundzie, muzyków, naśladowców - np. to dzięki m.in jemu w organach i jazzie zakochała Barbara Dennerlein czy Joey DeFrancesco. Przykładów można mnożyć bez liku - np we wczesnym okresie czy sprzed zespołu Santana - wielkim miłośnikiem jego podejścia był młodziutki Gregg Rolie - w jego zagrywkach na debiucie czy koncertów z Filmore słychać niekiedy pewne zagrywki czy takie "mięcho" lub "cooking" a la Smith. Miało to również swoje ciemne strony - tak jak Jaco swoim rewolucyjnym podejściem i brzmieniem basu - "wyprodukował" rzeszę imitatorów ( nie celowo ) - u Jimmiego było podobnie - niektórzy potrafili się "zbuntować" i próbować swojego stylu i podejścia do organów - wspominał o tym np Krzysztof Henryk Juszkiewicz ze Skin Alley - że gdzie się nie ruszył wszędzie słyszał kopistów - dostawał od tego szału. Tu należy jednak oddać sprawiedliwość - podobnie jak w trąbce - trudno zagrać czy wymyślić coś co nie pochodzi od Armstronga czy Davisa - z Hammondem tak samo = instrument tak wiele mu zawdzięcza.
Groovin ma opinię jednego z lepszych w całej dyskografii artysty. Na pewno z wczesnego okresu. Mamy wspaniale zaserwowane - niekiedy mocno rozciągnięte w czasie i skrzące od pomysłowych improwizacji standardy - np rozmarzone i zmysłowe idealne na tą porę roku My Funny Valentine - trudno się wprost oderwać. To co wyczynia na organach mistrz przechodzi ludzkie pojęcie - o Larrym Youngu mawiano, że jego Hammond był jak płótno na którym muzyk tworzył pejzaże godne samego Coltrane`a - ale Smith czynił to wcale nie gorzej - a może lepiej - jaka bogata paleta rozwiązań muzycznych, technik, brzmień, kolorów - niekiedy "grzeje" lub leje żarem - czasem delikatnie cieniuje i tworzy cudowne tło, lider w szybszych tempach również zachwyca i udowadnia że i szybkie bebopowe partie nie są mu obce.
Krytycy jazzowi nie szczędzili słów uznania gitarzyście - Eddie McFaddenowi - który zgodnie z ich spostrzeżeniami - wyprzedzał pomysły, muzykę - które ok dekady / dwóch później stały się znakiem rozpoznawczym George`a Bensona. Szkoda, że Eddie nigdy nie zyskał większego uznania - na które zasługiwał. W szybszych tempach - mam na myśli cały 2 CD album - błyszczy niezwykle sprawny, wrażliwy i pomysłowy wówczas zaledwie dwudziestoparoletni Donald Bailey - miał się stać długoletnim partnerem organisty.
...Nobody expects the Spanish inquisition !
Groovin' at Smalls' Paradise, Volume 1 – stylowy i zagrany z klasą soul jazz. Choć rozumiem, że nie każdemu będzie odpowiadać ta dystyngowana staroświeckość. Nie jest to także moja codzienność, ale relaksuje mnie ta muzyka!
U Smitha gitarzyści robią robotę. Gra Eddie'ego McFaddena faktycznie może się kojarzyć z George'em Bensonem – czy raczej na odwrót.
Świetnie, że Jimmy Smith doczekał się swojego tematu na FD!
U Smitha gitarzyści robią robotę. Gra Eddie'ego McFaddena faktycznie może się kojarzyć z George'em Bensonem – czy raczej na odwrót.
Świetnie, że Jimmy Smith doczekał się swojego tematu na FD!
Planuję przesłuchać wszystkie płyty, jakie kiedykolwiek nagrano. Niemożliwe? Cóż, przynajmniej będę próbował.
- Inkwizytor
- limitowana edycja z bonusową płytą
- Posty: 4110
- Rejestracja: 06.05.2007, 19:19
- Lokalizacja: Monty Python`s Flying Circus
https://www.youtube.com/watch?v=Lb0Krs8fQ1o
Tu nieco pełniejsza wersja dla opornych. Może to i z pewnością zabrzmi nieco kiczowato - lecz w obecnej porze roku - jakże predystynowanej i wprost bajecznie wyśnionej dla odbioru muzyki Smitha - silnie w głowie miałem od zawsze ten obrazek - człowiek po całym dniu ciężkiej pracy - nieważne czy w biurze u jakiegoś dorobkiewicza, czy fizycznej - ma niezłego zajoba i zwyczajnie wszystkiego dość - w domu nie czeka nic ponad gderliwą żoną i wredne bachory - gdzie może znaleźć ukojenie i zrozumienie ? - kieruje swe zmęczone obolałe nogi do klubu w rodzaju Smalls Paradise , zasiada za stolikiem a kto mu przygrywa i kogo chłonie i słucha zamawiając kolejne śmiesznie tanie drinki - jeden, dwa, dziesięć ? - Jimmy Smith - nie wiem czy ktoś mógłby doświadczyć większego szczęścia i bardziej cichej przystani męskich lęków i cichej desperacji gdy w pewnym punkcie przestaje być taka "cicha". Literat i krytyk Leonard Feather - w komentarzu do płyty dzielił swoim doświadczeniem. W czasach prosperity Smalls - każdy mógł wejść - kolor skóry nie miał doprawdy żadnego znaczenia - jeśli zachowywałeś się przyzwoicie i z luzem - płaciłeś i przyszedłeś posłuchać muzyki - nie miało znaczenia kim jesteś i jaki masz kolor skóry - jeśli nie byłeś sierotą po splugawionej fladze konfederatów - potrafiłeś zachować z szacunkiem - kolor skóry i pochodzenie zanikało. Byłeś mile witany - i za dosłownie śmiesznie pieniądze mogłeś np łyknąć whisky za 50 centów, koktajl za 60, wszamać stek odpowiednio przyprawiony za dol. 1,50.
Przekraczając klub - od razu odurzała cię zgoła inna atmosfera - wówczas ludzie byli inaczej osłuchani. Znali standardy ale potrafili czujnie słuchać. W tym tkwi m.in tajemnica sukcesu twórczości Smitha - jedni zarzucali, że jego płynący i lekkie skwierczący hammond - to idealna tzw. "dinner music" - którą parodiowano z serialowych produkcyjniaków z lat 50 - jako mdłe tło płynące z radia z tiwi - gdzie cukierkowa pani domu - rodem z Żony ze Stepford - pichci obiadek, śniadanko, deser, wykorzystując nowe przepisy, indyczek w piekarniku, chwaląc wykrochmalonemu mężusiowi - co dziś kupiła i jaki przepis wykorzysta - bachory grzeczne i nie sprawiające kłopotów - racuszki, naleśniczki - wszystko absolutnie bez wysiłku. Nic bardziej mylnego - w twórczości organisty - no właśnie ..... soul jazz - by nie bawić w łapanie za słówka rodem z gangów z piaskownicy - może nie jest do końca fortunne - nie odsłania w pełni fenomenu lidera. W ostateczności nie jest takie chybione. Tu jest o wiele wiele wiele więcej - szeroka tradycja pieśni robotniczych, work songs, gospel - przeróżnych kościołów, odłamów - tradycji religijnych - wspólnot - proszę wyłapać momenty jakby płynące z organów - nabożnego skupienia i zawieszenie - u Jimmiego jest tego mnóstwo - tylko trzeba to wyłapać. Jest soul, mnóstwo bluesa ale nie tylko takiego etnicznego, surowego, proletariackiego - jest tez w ujęciu europejskiej romantycznej, średniowiecznej liturgicznej tradycji - znów teren badań dla wytrwałych szperaczy.
W komentarzu do płyty pojawiają słowa - że to nie cały materiał zarejestrowany i zagrany tego magicznego wieczoru. Gdyby ktoś chciał mieć jedną jedyną płytę Smitha i się nią upajać - chyba nie ma lepszego wyboru niż Groovin. Wielu wskazuje - że dopiero od św. Trójcy - czyli Home Cooking, Midnight Special czy kultowej Chicken Shack - dzięki m.in udziału - innego głosu solowego - saksofonisty Staneleya - organista osiągnął szczyt możliwości i wykrystalizowanie stylu.... owszem - są przepyszne - ale tam już styl stał się zbyt - ugłaskany, oczywisty i pozbawiony tego klubowego brudnku, dymu z papierosów, aromatu wszelkich trunków wyskokowych i aury - alternatywnych pochodnych form miłości.
Smith miał tę aurę - chyba wyprzedzając Coreę o 2 dekady -że afirmował swoją muzyką radość życia, procesu tworzenia - to ma być przyjemność, potrafił to brać i dawać - entuzjazm, świeżośc, zapał - żadnego nabzdyczenia i manifestacji politycznych - życie już wówczas było wystarczająco ciężkie. Nie było potrzeby by z estrady instrumentalista "odszczekiwał się prześladowcom z pańskiego dworu". . Jego muzykę można postrzegać i traktować - jak tło do zajęć codziennych i domowych - ale i by wniknąć w skupieniu autentycznie głęboko. Wystarczy jak potraktował utwory w rodzaju Laura i Body and Soul. Hammond niezwykle ożywa - raz zdaje być całym big bandem, kiedy indziej kościelnym tłem, raz instrumentem dętym - gdy dźwięk jest tak niezwykle kształtowany - że czuje się ten oddech i zadęcie. Czytałem, że przydała mu się wcześniejsza kariera step dancera - dlatego z taką swobodą traktował pedały nożne - mniej jako czysty bas - ale potrzeba dobrej aparatury i sprzętu by śledzić ich partie - bardziej to przypomina tubę czy puzon w sekcji.
Tu nieco pełniejsza wersja dla opornych. Może to i z pewnością zabrzmi nieco kiczowato - lecz w obecnej porze roku - jakże predystynowanej i wprost bajecznie wyśnionej dla odbioru muzyki Smitha - silnie w głowie miałem od zawsze ten obrazek - człowiek po całym dniu ciężkiej pracy - nieważne czy w biurze u jakiegoś dorobkiewicza, czy fizycznej - ma niezłego zajoba i zwyczajnie wszystkiego dość - w domu nie czeka nic ponad gderliwą żoną i wredne bachory - gdzie może znaleźć ukojenie i zrozumienie ? - kieruje swe zmęczone obolałe nogi do klubu w rodzaju Smalls Paradise , zasiada za stolikiem a kto mu przygrywa i kogo chłonie i słucha zamawiając kolejne śmiesznie tanie drinki - jeden, dwa, dziesięć ? - Jimmy Smith - nie wiem czy ktoś mógłby doświadczyć większego szczęścia i bardziej cichej przystani męskich lęków i cichej desperacji gdy w pewnym punkcie przestaje być taka "cicha". Literat i krytyk Leonard Feather - w komentarzu do płyty dzielił swoim doświadczeniem. W czasach prosperity Smalls - każdy mógł wejść - kolor skóry nie miał doprawdy żadnego znaczenia - jeśli zachowywałeś się przyzwoicie i z luzem - płaciłeś i przyszedłeś posłuchać muzyki - nie miało znaczenia kim jesteś i jaki masz kolor skóry - jeśli nie byłeś sierotą po splugawionej fladze konfederatów - potrafiłeś zachować z szacunkiem - kolor skóry i pochodzenie zanikało. Byłeś mile witany - i za dosłownie śmiesznie pieniądze mogłeś np łyknąć whisky za 50 centów, koktajl za 60, wszamać stek odpowiednio przyprawiony za dol. 1,50.
Przekraczając klub - od razu odurzała cię zgoła inna atmosfera - wówczas ludzie byli inaczej osłuchani. Znali standardy ale potrafili czujnie słuchać. W tym tkwi m.in tajemnica sukcesu twórczości Smitha - jedni zarzucali, że jego płynący i lekkie skwierczący hammond - to idealna tzw. "dinner music" - którą parodiowano z serialowych produkcyjniaków z lat 50 - jako mdłe tło płynące z radia z tiwi - gdzie cukierkowa pani domu - rodem z Żony ze Stepford - pichci obiadek, śniadanko, deser, wykorzystując nowe przepisy, indyczek w piekarniku, chwaląc wykrochmalonemu mężusiowi - co dziś kupiła i jaki przepis wykorzysta - bachory grzeczne i nie sprawiające kłopotów - racuszki, naleśniczki - wszystko absolutnie bez wysiłku. Nic bardziej mylnego - w twórczości organisty - no właśnie ..... soul jazz - by nie bawić w łapanie za słówka rodem z gangów z piaskownicy - może nie jest do końca fortunne - nie odsłania w pełni fenomenu lidera. W ostateczności nie jest takie chybione. Tu jest o wiele wiele wiele więcej - szeroka tradycja pieśni robotniczych, work songs, gospel - przeróżnych kościołów, odłamów - tradycji religijnych - wspólnot - proszę wyłapać momenty jakby płynące z organów - nabożnego skupienia i zawieszenie - u Jimmiego jest tego mnóstwo - tylko trzeba to wyłapać. Jest soul, mnóstwo bluesa ale nie tylko takiego etnicznego, surowego, proletariackiego - jest tez w ujęciu europejskiej romantycznej, średniowiecznej liturgicznej tradycji - znów teren badań dla wytrwałych szperaczy.
W komentarzu do płyty pojawiają słowa - że to nie cały materiał zarejestrowany i zagrany tego magicznego wieczoru. Gdyby ktoś chciał mieć jedną jedyną płytę Smitha i się nią upajać - chyba nie ma lepszego wyboru niż Groovin. Wielu wskazuje - że dopiero od św. Trójcy - czyli Home Cooking, Midnight Special czy kultowej Chicken Shack - dzięki m.in udziału - innego głosu solowego - saksofonisty Staneleya - organista osiągnął szczyt możliwości i wykrystalizowanie stylu.... owszem - są przepyszne - ale tam już styl stał się zbyt - ugłaskany, oczywisty i pozbawiony tego klubowego brudnku, dymu z papierosów, aromatu wszelkich trunków wyskokowych i aury - alternatywnych pochodnych form miłości.
Smith miał tę aurę - chyba wyprzedzając Coreę o 2 dekady -że afirmował swoją muzyką radość życia, procesu tworzenia - to ma być przyjemność, potrafił to brać i dawać - entuzjazm, świeżośc, zapał - żadnego nabzdyczenia i manifestacji politycznych - życie już wówczas było wystarczająco ciężkie. Nie było potrzeby by z estrady instrumentalista "odszczekiwał się prześladowcom z pańskiego dworu". . Jego muzykę można postrzegać i traktować - jak tło do zajęć codziennych i domowych - ale i by wniknąć w skupieniu autentycznie głęboko. Wystarczy jak potraktował utwory w rodzaju Laura i Body and Soul. Hammond niezwykle ożywa - raz zdaje być całym big bandem, kiedy indziej kościelnym tłem, raz instrumentem dętym - gdy dźwięk jest tak niezwykle kształtowany - że czuje się ten oddech i zadęcie. Czytałem, że przydała mu się wcześniejsza kariera step dancera - dlatego z taką swobodą traktował pedały nożne - mniej jako czysty bas - ale potrzeba dobrej aparatury i sprzętu by śledzić ich partie - bardziej to przypomina tubę czy puzon w sekcji.
...Nobody expects the Spanish inquisition !
- Inkwizytor
- limitowana edycja z bonusową płytą
- Posty: 4110
- Rejestracja: 06.05.2007, 19:19
- Lokalizacja: Monty Python`s Flying Circus
https://www.discogs.com/release/1693239 ... Cool-Blues
Muzycy zadowoleni z klimatu i aury sali - wrócili do Small`s Paradise po kilku miesiącach po zarejestrowaniu w/w Groovin` - zaprezentowali nowy program w dużej mierze składający ze standardów - który również został nagrany lecz wydany znacznie później. Do podstawowego tria dołączyło dwóch znakomitych gości - Lou Donaldson na alcie i nieco mniej znany Tina Brooks na tenorze. Okazało się to być dobrym posunięciem, gdyż pojawiły dwa kolejne solistyczne głosy - popisy obu dęciaków zajmują sporo miejsca na i tak rozbudowanych kompozycjach - by wziąć pierwsze z brzegu - nasze "Oczi Cziorne"
https://www.youtube.com/watch?v=-uNPFkk ... -9BRowCFCZ
Czy najdłuższy gdzie zagrywkami a la Art Blekey - niezwykłą żywiołowością popisuje się Donald Bailey - nie wiem czy to jest celowy zabieg - warto może wspomnieć, że zgodnie z opisem płyty na pierwszych trzech gra właśnie gościnnie Art - czyżby błąd ?.
Chwile wytchnienia i luzu dają nam dwie ballady - zagrane z wielkim wyczuciem i feelingiem - What`s New :
https://www.youtube.com/watch?v=2GxG2_a ... CZ&index=5
I Once in a while:
https://www.youtube.com/watch?v=EC3wp7u ... CZ&index=7
Materiał jest wysoko oceniany - muzykalność, nieskazitelne pomysły, może płyta nie mieści się w kategorii "trudnego / awangardowego" jazzu ale poszczególni instrumentaliści nie pozostawiają złudzeń, że jazzową sztukę, bepop / hardbop opanowali do perfekcji. Ciekawostką jest , że lider nieco usunął się w cień - gra oszczędniej niż w trio gdzie był dosłownie wszechobecny i niekiedy może przytłaczał partnerów. Tu jest pełnym wyczucia akompaniatorem, tworzący ogniste tło a kiedy indziej ledwie słyszalne. Bardziej "akustycznym" tonem gra Eddie - jeszcze bardziej czysto i krystalicznie niż na Groovin. W kolejnych latach obecność saksofonisty u Smitha stanie regułą - choćby współpraca z Turrentine`m na niezwykle popularnych Chicken Shack czy Midnight Special. Tu muzyka jeszcze jest mniej "soulowa" - choć słychać zbliżające i narastające wpływy - bardziej swobodna i osadzona we wcześniejszej epoce - słychać echa Messengersów i Silvera. Cool Blues to również murowana pozycja na półkę - gdyby ktoś chciał mieć 1/2/3 krążki organisty. Dobry stary jazz - dokładnie to co napisał Paweł - pełna relaksacja ale i obcowanie ze sztuką przez duże "S" i autentycznym jeszcze nie zepsutym polityką, ruchami free, czy przesadnym filozoficznym zacięciem - może niektórym się wyda to "zbyt eleganckie" czy właśnie - nazbyt dystyngowana staroświeckość - ale pewien pierwiastek takiego szorstkiego, klubowego brudku również jest obecny.
Muzycy zadowoleni z klimatu i aury sali - wrócili do Small`s Paradise po kilku miesiącach po zarejestrowaniu w/w Groovin` - zaprezentowali nowy program w dużej mierze składający ze standardów - który również został nagrany lecz wydany znacznie później. Do podstawowego tria dołączyło dwóch znakomitych gości - Lou Donaldson na alcie i nieco mniej znany Tina Brooks na tenorze. Okazało się to być dobrym posunięciem, gdyż pojawiły dwa kolejne solistyczne głosy - popisy obu dęciaków zajmują sporo miejsca na i tak rozbudowanych kompozycjach - by wziąć pierwsze z brzegu - nasze "Oczi Cziorne"
https://www.youtube.com/watch?v=-uNPFkk ... -9BRowCFCZ
Czy najdłuższy gdzie zagrywkami a la Art Blekey - niezwykłą żywiołowością popisuje się Donald Bailey - nie wiem czy to jest celowy zabieg - warto może wspomnieć, że zgodnie z opisem płyty na pierwszych trzech gra właśnie gościnnie Art - czyżby błąd ?.
Chwile wytchnienia i luzu dają nam dwie ballady - zagrane z wielkim wyczuciem i feelingiem - What`s New :
https://www.youtube.com/watch?v=2GxG2_a ... CZ&index=5
I Once in a while:
https://www.youtube.com/watch?v=EC3wp7u ... CZ&index=7
Materiał jest wysoko oceniany - muzykalność, nieskazitelne pomysły, może płyta nie mieści się w kategorii "trudnego / awangardowego" jazzu ale poszczególni instrumentaliści nie pozostawiają złudzeń, że jazzową sztukę, bepop / hardbop opanowali do perfekcji. Ciekawostką jest , że lider nieco usunął się w cień - gra oszczędniej niż w trio gdzie był dosłownie wszechobecny i niekiedy może przytłaczał partnerów. Tu jest pełnym wyczucia akompaniatorem, tworzący ogniste tło a kiedy indziej ledwie słyszalne. Bardziej "akustycznym" tonem gra Eddie - jeszcze bardziej czysto i krystalicznie niż na Groovin. W kolejnych latach obecność saksofonisty u Smitha stanie regułą - choćby współpraca z Turrentine`m na niezwykle popularnych Chicken Shack czy Midnight Special. Tu muzyka jeszcze jest mniej "soulowa" - choć słychać zbliżające i narastające wpływy - bardziej swobodna i osadzona we wcześniejszej epoce - słychać echa Messengersów i Silvera. Cool Blues to również murowana pozycja na półkę - gdyby ktoś chciał mieć 1/2/3 krążki organisty. Dobry stary jazz - dokładnie to co napisał Paweł - pełna relaksacja ale i obcowanie ze sztuką przez duże "S" i autentycznym jeszcze nie zepsutym polityką, ruchami free, czy przesadnym filozoficznym zacięciem - może niektórym się wyda to "zbyt eleganckie" czy właśnie - nazbyt dystyngowana staroświeckość - ale pewien pierwiastek takiego szorstkiego, klubowego brudku również jest obecny.
...Nobody expects the Spanish inquisition !
- Inkwizytor
- limitowana edycja z bonusową płytą
- Posty: 4110
- Rejestracja: 06.05.2007, 19:19
- Lokalizacja: Monty Python`s Flying Circus
https://www.discogs.com/release/3992589 ... -Standards
Ostatnio dość często do niej sięgam. Pozycja wśród dużej części fanów ma opinię .... może nie marginalnej ale często pomijana czy lekceważona, a niesłusznie. Ceniona przez upartych i wnikliwych badaczy dorobku organisty, otrzymująca wysokie noty w rankingach czy zestawieniach. Owszem - to zbiór z bodajże 3 sesji lecz całość została ułożona tak i wyprodukowana - że stanowi niezwykle przekonującą i hipnotyczną całość. W takiej formie ukazała dopiero pod koniec lat 90 - wcześniej połowa nagrań ujrzała światło dzienne na winylowym krążku On the sunny side of the street - inne utwory były długo nieznane szerszemu kręgu słuchaczy.
Płyta stanowi koronny dowód, że jazz nie musiał być wcale "trudny", zarezerwowany jedynie dla wyselekcjonowanej grupki wytrawnych koneserów, znawców, bywalców klubów, będących na bieżąco ze wszelkimi nowinkami - również prądami w filozofii, literaturze, psychologii, malarstwie - czy szeroko pojętej awangardzie czy III nurcie. Standards przynosi zgodnie z tytułem - zbiór znanych utworów w kapitalnej aranżacji na tak ukochane przez lidera skromne ale o kolosalnych możliwościach trio organowe. Krytycy i fani wskazują na człowieka - który często wysuwa się na przód i potrafi skraść całe show i stać bohaterem krążka - wręcz co-leaderem - gitarzysta Kenny Burrell - wystarczy posłuchać jego pięknie skonstruowanych i wyważonych solówek - grane charakterystycznym, lekko przyciemnionym bluesującym tonem np Bye bye blackbird :
https://www.youtube.com/watch?v=jAFvw6wEjx8
Mood Indigo:
https://www.youtube.com/watch?v=qUKDsQ40Xzs
Lub It might as well be spring :
https://www.youtube.com/watch?v=8zQDcSLmB34
Smith miał dobrą rękę i wielkie szczęście we właściwym doborze muzycznych partnerów. O ile w podejściu Eddie McFaddena o czym już wspominaliśmy daje się wychwycić zapowiedź i zwiastun George`a Bensona to chyba nie będzie przesadą - że w niektórych momentach w tym co robił Kenny pojawia stylistyka która rozwijana stanie znakiem rozpoznawczym i źródłem sukcesów Pata Metheny. Zresztą Pat wśród nielicznych ( wolał w pierwszej kolejności saksofonistów ) idoli gitary obok Wesa wskazywał właśnie Burrella - szczególnie te bluesowe zacięcie i melodykę. Kenny w odróżnieniu do innych jazzowych gitarzystów tamtych lat - obok techniki bardziej skupia na "melodycznej" stronie swoich improwizacji - sprawia wrażenie , że chce się śledzić jego partie, robi to z ogromnym zainteresowaniem, potrafi przykuć uwagę słuchacza na dłużej i ma rzadki dar przemycania ciekawych , dobrych melodii w solówkach - wbrew pozorom cecha nie aż tak oczywista i rozpowszechniona wśród jazzmanów. Scofield kiedyś przybity śmiercią Joe Hendersona wychwalał, że "jego improwizacje to piosenki same w sobie". Kenny był tego innym doskonałym przykładem. Wszyscy z tria mistrzowsko operują i zdają się mieć nieograniczoną inwencję w kreowaniu i w arsenale barw.
Kolejna piękna płyta - elegancka, szlachetna, pozwalająca się zrelaksować ale na pewno nie przynudza ani nie ma inklinacji do popadania w apatyczność i bezruch. Jazz pozostaje jazzem bez odjazdów czy eksperymentów albo natłoku akordów, polirytmi czy zmieniających tonacji co sekundę. Idealnym podsumowaniem jest ten kawałek - nie trzeba dodawać nic więcej :
https://www.youtube.com/watch?v=NLyONMn7h30
Ostatnio dość często do niej sięgam. Pozycja wśród dużej części fanów ma opinię .... może nie marginalnej ale często pomijana czy lekceważona, a niesłusznie. Ceniona przez upartych i wnikliwych badaczy dorobku organisty, otrzymująca wysokie noty w rankingach czy zestawieniach. Owszem - to zbiór z bodajże 3 sesji lecz całość została ułożona tak i wyprodukowana - że stanowi niezwykle przekonującą i hipnotyczną całość. W takiej formie ukazała dopiero pod koniec lat 90 - wcześniej połowa nagrań ujrzała światło dzienne na winylowym krążku On the sunny side of the street - inne utwory były długo nieznane szerszemu kręgu słuchaczy.
Płyta stanowi koronny dowód, że jazz nie musiał być wcale "trudny", zarezerwowany jedynie dla wyselekcjonowanej grupki wytrawnych koneserów, znawców, bywalców klubów, będących na bieżąco ze wszelkimi nowinkami - również prądami w filozofii, literaturze, psychologii, malarstwie - czy szeroko pojętej awangardzie czy III nurcie. Standards przynosi zgodnie z tytułem - zbiór znanych utworów w kapitalnej aranżacji na tak ukochane przez lidera skromne ale o kolosalnych możliwościach trio organowe. Krytycy i fani wskazują na człowieka - który często wysuwa się na przód i potrafi skraść całe show i stać bohaterem krążka - wręcz co-leaderem - gitarzysta Kenny Burrell - wystarczy posłuchać jego pięknie skonstruowanych i wyważonych solówek - grane charakterystycznym, lekko przyciemnionym bluesującym tonem np Bye bye blackbird :
https://www.youtube.com/watch?v=jAFvw6wEjx8
Mood Indigo:
https://www.youtube.com/watch?v=qUKDsQ40Xzs
Lub It might as well be spring :
https://www.youtube.com/watch?v=8zQDcSLmB34
Smith miał dobrą rękę i wielkie szczęście we właściwym doborze muzycznych partnerów. O ile w podejściu Eddie McFaddena o czym już wspominaliśmy daje się wychwycić zapowiedź i zwiastun George`a Bensona to chyba nie będzie przesadą - że w niektórych momentach w tym co robił Kenny pojawia stylistyka która rozwijana stanie znakiem rozpoznawczym i źródłem sukcesów Pata Metheny. Zresztą Pat wśród nielicznych ( wolał w pierwszej kolejności saksofonistów ) idoli gitary obok Wesa wskazywał właśnie Burrella - szczególnie te bluesowe zacięcie i melodykę. Kenny w odróżnieniu do innych jazzowych gitarzystów tamtych lat - obok techniki bardziej skupia na "melodycznej" stronie swoich improwizacji - sprawia wrażenie , że chce się śledzić jego partie, robi to z ogromnym zainteresowaniem, potrafi przykuć uwagę słuchacza na dłużej i ma rzadki dar przemycania ciekawych , dobrych melodii w solówkach - wbrew pozorom cecha nie aż tak oczywista i rozpowszechniona wśród jazzmanów. Scofield kiedyś przybity śmiercią Joe Hendersona wychwalał, że "jego improwizacje to piosenki same w sobie". Kenny był tego innym doskonałym przykładem. Wszyscy z tria mistrzowsko operują i zdają się mieć nieograniczoną inwencję w kreowaniu i w arsenale barw.
Kolejna piękna płyta - elegancka, szlachetna, pozwalająca się zrelaksować ale na pewno nie przynudza ani nie ma inklinacji do popadania w apatyczność i bezruch. Jazz pozostaje jazzem bez odjazdów czy eksperymentów albo natłoku akordów, polirytmi czy zmieniających tonacji co sekundę. Idealnym podsumowaniem jest ten kawałek - nie trzeba dodawać nic więcej :
https://www.youtube.com/watch?v=NLyONMn7h30
...Nobody expects the Spanish inquisition !
- Inkwizytor
- limitowana edycja z bonusową płytą
- Posty: 4110
- Rejestracja: 06.05.2007, 19:19
- Lokalizacja: Monty Python`s Flying Circus
Re: Jimmy Smith - 8th Wonder of the World
https://www.youtube.com/watch?v=RYOUfxg4oJU
Wracam ostatnio niezwykle chętnie do tej z lekka zapomnianej płyty. Nagrana w trakcie jednej krótkiej sesji 23 stycznia 1962 - czyli niedawno stuknęło jej równo sześćdziesiątka . Płyta, choć krótka - niewiele ponad 30 minut - stanowi kolejny dowód jakim mistrzem organów był Jimmy Smith - jak nieustannie zmienia z powodzeniem i inwencją barwy, brzmienie, jakim jest mistrzem budowania frazy i kolorytu. Żadna pora nie towarzyszy tak udanie i oddaje ducha jazzu jak jesień - podobnie jak żadna inna muzyka nie oddaje celnie nastroju, klimatu i niepowtarzalnych barw jesieni jak jazz - a jazz Smitha tym bardziej. To dobra muzyka jako tło w trakcie spaceru do "złotej polskiej jesieni", jak również powrotu z pracy po ciężkim dniu. Muzyka zachwycająca pogodną, pozytywną, serdeczną aurą. By nie popaść w kicz i infantylność dodam, że czujemy momentami jak gdyby Smith urządził w naszym salonie prywatny mini recital. Tytuł zdaje się sugerować repertuar w całości poświęcony wielkiej aczkolwiek już wówczas z lekka "zapominanej" postaci zasłużonej dla jazzu - a dziś pamiętają ją jedynie osoby mocno tkwiące w tematyce i historii jazzu - Fatsowi Wallerowi - wtedy nieżyjącemu prawie od 20 lat. Znawcy dorobku Smitha wskazują - że to bardziej "hołd" złożony pianiście i organiście. Zbiór kompozycji jego autorstwa, standardów, które z lubością wykonywał - znalazły się również kompozycje, która jedna powstała już po jego śmierci a drugiej w sumie nigdy nie wykonywał ale nie ma sensu droczyć się o detale.
Jimmy z dumą mawiał - że "ON" wcale nie był pierwszy jeśli chodzi o granie w jazzie na organach - inżynier skonstruował pierwsze Hammondy około dekady już po śmierci Wallera. Fats w opracowaniach i materiałach zebranych przez wybitnego popularyzatora ( choć kontrowersyjnego jak diabli w osądach ) jazzu jak Berendt - jawił jako absolutny "pionier" organów - jak mawiano - że "... organy były instrumentem bliskim jego sercu a fortepian bliższy jego żołądka..." . Pochodząc z wierzącej rodziny i zaangażowanej w religijne życie wspólnoty - matka była pianistką i organistką w kościele a ojciec charyzmatycznym obdarzonym donośnym głosem kaznodzieją. Fats tak ukochał organy - nie tylko te piszczałkowe - ponoć możliwość zagrania na tych z Katedry Netre Dame uznał za najważniejsze doświadczenie w swoim życiu - w późniejszych latach korzystał z mniejszego salonowego modelu w swoim mieszkaniu, chętnie na nim komponował. Niczym "klaun marzący o roli Hamleta" - tak samo marzył by udostępnić szerszemu audytorium swoje marzenia o lepszym życiu, świecie, przestrzeni do realizacji ambicji za pomocą organów - niestety nie zdążył.
Smith w hołdzie dla swojego "mistrza" zawarł wiele z jego podejścia do muzyki, komponowania - jak również filozofii życiowej - ci, którzy mieli okazję zetknąć z Fatsem byli ujęci jego serdecznością, pogodną naturą, optymizmem, nieco niefrasobliwym stosunkiem do realiów muzyka, prozy życia, takim "nic nie znaczącym drobiazgom" jak pieniądze. Taki jest krążek - lekki, zwiewny, z ogromną dawką luzu - krytycy co prawda nieco wytykali ten "nazbyt letargiczny" nastrój - brak dawnego bluesowego ciosu, energetycznego pulsu i klubowego ogrnia, jednakże nie o to chodziło. Płyty nagrane dla Blue Note uchodzą za jedne z najlepszych w jego dorobku, trzymają wysoki poziom i są autentyczne i szczere. Po latach wskazywano, że kto marudził na ten okres - to "za karę" przekonał się, że mistrz nagrał szczególnie w latach 70 i 80 jeszcze gorsze, stanowiące pewne zagubienie stylistyczne, chęć szukania nowej drogi czy dotarcia do masowego odbiorcy kultury masowej, zbytnie zawierzenie producentom czy innym kompozytorom, którzy próbowali go pchnąć w komercyjnym kierunku z wiadomym nędznym skutkiem.
Jak już wspomniałem - nagrana w trio - to bardziej "solowy" recital organisty - obecność wymienionego Quentina Warrena jest tak wtopiona w tło, zepchnięta na trzeci / czwarty / piąty / dziesiąty wręcz plan - że w przekroju całego albumu trzeba dosłownie wkładać głowę do głośnika by usłyszeć że gra cokolwiek. Jedni upatrują w tym poważny mankament płyty - że lepiej Smith brzmiał gdy miał równego partnera w roli rasowego gitarzysty jak McFadden czy Green, że o Burrellu nie wspomnę - inni , że dzięki temu i dzięki świetnej produkcji Alfreda Liona - mamy okazję smakować i delektować się niepowtarzalnymi brzmieniami Hammondów - słuchać dosłownie wszystko, lider pięknie wypełnia całą dosłownie przestrzeń, słuchać wszystkie możliwe smaczki, detale niuanse, pracę Leslie, zmianę rejestrów, barw, przełączniki organów, lepiej lewą rękę czy organowe pedały. Były co prawda niemałe kontrowersje odnośnie masteringu Rudy Van Geldera - że płyta brzmiała zbyt zimno, jak z ogromnej hali - za dużo pogłosu i gdzieś znikło ciepło analoga - bo krążek był nagrany mono. To już naprawdę kwestia gustu. Świetne wersje standardów Fatsa - Squeeze Me, A̲i̲n̲'̲t̲ ̲M̲i̲s̲b̲e̲h̲a̲v̲i̲n̲'̲ , ̲H̲o̲n̲e̲y̲s̲u̲c̲k̲l̲e̲ ̲R̲o̲s̲e̲ - kamienie milowe jazzu. Pochodzące z czasów, gdy jazz był muzyką do zabawy, tańca, rozrywki, tłem dnia codziennego, dający wytchnienie, poprawiającym humor - wręcz "wszechobecny". Warto o tym pamiętać - jazz nie "straszył" czy nie zniechęcał ludzi - był dla nich. Dobra też lekcja dla młodych - każdego "wymiatacza" z licznych akademii, kursów, college`ów, warsztatów - zapytałbym czy solidnie, uważnie przesłuchał i przestudiował Jimmy Smith Plays Fats Waller, co to znaczy grać ze SWINGIEM - niemałe w tym zasługi perkusisty Donalda Baileya - lekko, z nienagannym timingiem, bez udziwnień, z oddechem ale nie tracąc pewnej pasji, intensywności i pulsu. Tego nie można się nauczyć - masz to albo nie.
Zabawne - lata temu gdy dopiero odkrywałem ogrom dorobku Smitha - tak mnie to rozpaliło, że nie słuchałem dosłownie przez dłuższy czas niczego innego i chorowałem by samemu stać się posiadaczem Hammonda - gdy udało się zrealizować to marzenie przy okazji 30 urodzin .... gdy minęły kolejne lata zrozumiałem, że organom należy wręcz poświęcić całe życie - a i tak się tego instrumentu nie zgłębi jak obdarzeni takim boskim talentem jak Smith i z szacunku do niego, do samego instrumentu lepiej go nie kalać swoim dyletanctwem, beztalenciem i paluchami - jedynie z nabożną czcią od czasu do czasu przetrzeć szmatką by się nie kurzył - głupiutkie to ale u mnie w domu Hammond stał takim ołtarzem, świętą ikoną - broń Boże "nie dotykać". To chyba znana przypadłość u "instrumentalistów entuzjastów amatorów". Mam znajomego, który podobnie traktuje swojego Mini Mooga Voyagera - stoi w roku, na honorowym miejscu, zza barierkami - prawie nigdy na nim nie gra ale jest JEGO - nawet żonie nie pozwala go dotknąć i przecierać z kurzu . Na szczęście są płyty a wybitnie są do tego by po nie sięgać, dotykać, słuchać itd. Obok innych w/w refleksji inną po lekturze krążka jest - jak Hammondy ożywają - nie są już rozpatrywane jako "elektryczny / elektroniczny" ale "żywy" instrument z przebogatym wnętrzem a możliwości nieograniczone i to za sprawą skromnego, niepozornego człowieka ze skupioną miną z okładki w niebieskim mocno sponiewieranym zmechaconym sweterku .
Wracam ostatnio niezwykle chętnie do tej z lekka zapomnianej płyty. Nagrana w trakcie jednej krótkiej sesji 23 stycznia 1962 - czyli niedawno stuknęło jej równo sześćdziesiątka . Płyta, choć krótka - niewiele ponad 30 minut - stanowi kolejny dowód jakim mistrzem organów był Jimmy Smith - jak nieustannie zmienia z powodzeniem i inwencją barwy, brzmienie, jakim jest mistrzem budowania frazy i kolorytu. Żadna pora nie towarzyszy tak udanie i oddaje ducha jazzu jak jesień - podobnie jak żadna inna muzyka nie oddaje celnie nastroju, klimatu i niepowtarzalnych barw jesieni jak jazz - a jazz Smitha tym bardziej. To dobra muzyka jako tło w trakcie spaceru do "złotej polskiej jesieni", jak również powrotu z pracy po ciężkim dniu. Muzyka zachwycająca pogodną, pozytywną, serdeczną aurą. By nie popaść w kicz i infantylność dodam, że czujemy momentami jak gdyby Smith urządził w naszym salonie prywatny mini recital. Tytuł zdaje się sugerować repertuar w całości poświęcony wielkiej aczkolwiek już wówczas z lekka "zapominanej" postaci zasłużonej dla jazzu - a dziś pamiętają ją jedynie osoby mocno tkwiące w tematyce i historii jazzu - Fatsowi Wallerowi - wtedy nieżyjącemu prawie od 20 lat. Znawcy dorobku Smitha wskazują - że to bardziej "hołd" złożony pianiście i organiście. Zbiór kompozycji jego autorstwa, standardów, które z lubością wykonywał - znalazły się również kompozycje, która jedna powstała już po jego śmierci a drugiej w sumie nigdy nie wykonywał ale nie ma sensu droczyć się o detale.
Jimmy z dumą mawiał - że "ON" wcale nie był pierwszy jeśli chodzi o granie w jazzie na organach - inżynier skonstruował pierwsze Hammondy około dekady już po śmierci Wallera. Fats w opracowaniach i materiałach zebranych przez wybitnego popularyzatora ( choć kontrowersyjnego jak diabli w osądach ) jazzu jak Berendt - jawił jako absolutny "pionier" organów - jak mawiano - że "... organy były instrumentem bliskim jego sercu a fortepian bliższy jego żołądka..." . Pochodząc z wierzącej rodziny i zaangażowanej w religijne życie wspólnoty - matka była pianistką i organistką w kościele a ojciec charyzmatycznym obdarzonym donośnym głosem kaznodzieją. Fats tak ukochał organy - nie tylko te piszczałkowe - ponoć możliwość zagrania na tych z Katedry Netre Dame uznał za najważniejsze doświadczenie w swoim życiu - w późniejszych latach korzystał z mniejszego salonowego modelu w swoim mieszkaniu, chętnie na nim komponował. Niczym "klaun marzący o roli Hamleta" - tak samo marzył by udostępnić szerszemu audytorium swoje marzenia o lepszym życiu, świecie, przestrzeni do realizacji ambicji za pomocą organów - niestety nie zdążył.
Smith w hołdzie dla swojego "mistrza" zawarł wiele z jego podejścia do muzyki, komponowania - jak również filozofii życiowej - ci, którzy mieli okazję zetknąć z Fatsem byli ujęci jego serdecznością, pogodną naturą, optymizmem, nieco niefrasobliwym stosunkiem do realiów muzyka, prozy życia, takim "nic nie znaczącym drobiazgom" jak pieniądze. Taki jest krążek - lekki, zwiewny, z ogromną dawką luzu - krytycy co prawda nieco wytykali ten "nazbyt letargiczny" nastrój - brak dawnego bluesowego ciosu, energetycznego pulsu i klubowego ogrnia, jednakże nie o to chodziło. Płyty nagrane dla Blue Note uchodzą za jedne z najlepszych w jego dorobku, trzymają wysoki poziom i są autentyczne i szczere. Po latach wskazywano, że kto marudził na ten okres - to "za karę" przekonał się, że mistrz nagrał szczególnie w latach 70 i 80 jeszcze gorsze, stanowiące pewne zagubienie stylistyczne, chęć szukania nowej drogi czy dotarcia do masowego odbiorcy kultury masowej, zbytnie zawierzenie producentom czy innym kompozytorom, którzy próbowali go pchnąć w komercyjnym kierunku z wiadomym nędznym skutkiem.
Jak już wspomniałem - nagrana w trio - to bardziej "solowy" recital organisty - obecność wymienionego Quentina Warrena jest tak wtopiona w tło, zepchnięta na trzeci / czwarty / piąty / dziesiąty wręcz plan - że w przekroju całego albumu trzeba dosłownie wkładać głowę do głośnika by usłyszeć że gra cokolwiek. Jedni upatrują w tym poważny mankament płyty - że lepiej Smith brzmiał gdy miał równego partnera w roli rasowego gitarzysty jak McFadden czy Green, że o Burrellu nie wspomnę - inni , że dzięki temu i dzięki świetnej produkcji Alfreda Liona - mamy okazję smakować i delektować się niepowtarzalnymi brzmieniami Hammondów - słuchać dosłownie wszystko, lider pięknie wypełnia całą dosłownie przestrzeń, słuchać wszystkie możliwe smaczki, detale niuanse, pracę Leslie, zmianę rejestrów, barw, przełączniki organów, lepiej lewą rękę czy organowe pedały. Były co prawda niemałe kontrowersje odnośnie masteringu Rudy Van Geldera - że płyta brzmiała zbyt zimno, jak z ogromnej hali - za dużo pogłosu i gdzieś znikło ciepło analoga - bo krążek był nagrany mono. To już naprawdę kwestia gustu. Świetne wersje standardów Fatsa - Squeeze Me, A̲i̲n̲'̲t̲ ̲M̲i̲s̲b̲e̲h̲a̲v̲i̲n̲'̲ , ̲H̲o̲n̲e̲y̲s̲u̲c̲k̲l̲e̲ ̲R̲o̲s̲e̲ - kamienie milowe jazzu. Pochodzące z czasów, gdy jazz był muzyką do zabawy, tańca, rozrywki, tłem dnia codziennego, dający wytchnienie, poprawiającym humor - wręcz "wszechobecny". Warto o tym pamiętać - jazz nie "straszył" czy nie zniechęcał ludzi - był dla nich. Dobra też lekcja dla młodych - każdego "wymiatacza" z licznych akademii, kursów, college`ów, warsztatów - zapytałbym czy solidnie, uważnie przesłuchał i przestudiował Jimmy Smith Plays Fats Waller, co to znaczy grać ze SWINGIEM - niemałe w tym zasługi perkusisty Donalda Baileya - lekko, z nienagannym timingiem, bez udziwnień, z oddechem ale nie tracąc pewnej pasji, intensywności i pulsu. Tego nie można się nauczyć - masz to albo nie.
Zabawne - lata temu gdy dopiero odkrywałem ogrom dorobku Smitha - tak mnie to rozpaliło, że nie słuchałem dosłownie przez dłuższy czas niczego innego i chorowałem by samemu stać się posiadaczem Hammonda - gdy udało się zrealizować to marzenie przy okazji 30 urodzin .... gdy minęły kolejne lata zrozumiałem, że organom należy wręcz poświęcić całe życie - a i tak się tego instrumentu nie zgłębi jak obdarzeni takim boskim talentem jak Smith i z szacunku do niego, do samego instrumentu lepiej go nie kalać swoim dyletanctwem, beztalenciem i paluchami - jedynie z nabożną czcią od czasu do czasu przetrzeć szmatką by się nie kurzył - głupiutkie to ale u mnie w domu Hammond stał takim ołtarzem, świętą ikoną - broń Boże "nie dotykać". To chyba znana przypadłość u "instrumentalistów entuzjastów amatorów". Mam znajomego, który podobnie traktuje swojego Mini Mooga Voyagera - stoi w roku, na honorowym miejscu, zza barierkami - prawie nigdy na nim nie gra ale jest JEGO - nawet żonie nie pozwala go dotknąć i przecierać z kurzu . Na szczęście są płyty a wybitnie są do tego by po nie sięgać, dotykać, słuchać itd. Obok innych w/w refleksji inną po lekturze krążka jest - jak Hammondy ożywają - nie są już rozpatrywane jako "elektryczny / elektroniczny" ale "żywy" instrument z przebogatym wnętrzem a możliwości nieograniczone i to za sprawą skromnego, niepozornego człowieka ze skupioną miną z okładki w niebieskim mocno sponiewieranym zmechaconym sweterku .
...Nobody expects the Spanish inquisition !
- Inkwizytor
- limitowana edycja z bonusową płytą
- Posty: 4110
- Rejestracja: 06.05.2007, 19:19
- Lokalizacja: Monty Python`s Flying Circus
Re: Jimmy Smith - 8th Wonder of the World
https://www.youtube.com/watch?v=dxLRAyL4BwE
Od wielu lat regularnie wracam do tego dwuczęściowego zestawu - w sumie odkąd "naście" lat temu na dobre zafascynowany organami Hammonda w jazzowym wydaniu zacząłem wnikliwie wsłuchiwać się w nagrania najlepszych i kolekcjonować płyty z Jimmy Smithem na czele. Początkowo intensywność i pewne "zwierzęca" surowość muzyki mnie przytłoczyła i musiałem szukać własnych dróg od której strony "wgryźć" się i znaleźć własną wizję muzyki tria nieokiełznanego organisty. To już ponad 66 lat od nagrania i wydania koncertu z klubu Baby Grand z Wilmington Delaware. Po latach muzyka w dalszym ciągu może zachwycić - mimo pojawienia kolejnych pokoleń organistów m.in z DeFrancesco czy Dennerlein na czele ( by wymienić tych najwybitniejszych i którzy odnieśli spory muzyczny, wizerunkowy, komercyjny i medialny sukces ) - nie wydaje mi się by ktoś zbliżył do tego poziomu. Jak wielokrotnie przy rozmaitych okazjach podkreślałem - odkąd dzięki ojcu, stosownej literaturze na dobre wsiąkłem w jazz - moją obsesją było poszukiwanie "jazzowej autentyczności" i "jazzowej esencji" - by nie marnować życia, czasu, energii na mierne podróbki czy produktu o nikłej wartości artystycznej. Jednakże cała pseudo intelektualna dyskusja o "czystości gatunku" na nic - dobra, szczera płynąca z serca " i bebechów" stanowi o własnej sile i mówi za siebie. Nie inaczej jest w przypadku tria organisty. Od pierwszych nut, taktów czujemy, że mamy do czynienia z jazzem najwyższej próby - silnie zakorzenionym może i w ciut wcześniejszej epoce be-bopu, zwiastujące dopiero rozwijający się i mając święcić triumfy w kolejnej dekadzie "soul jazz" - ale na Baby Brand rządzi gorący, skwierczący niczym mięso na ruszcie w knajpie w Harlemie przepyszny be-bop. Smith zrobił już furorę wcześniejszymi studyjnymi nagraniami - ale najlepsze i najostrzejsze miało dopiero nadejść - właśnie w trakcie klubowych koncertów. Do znudzenia można powtarzać co Jimmy uczynił dla organów, jak otworzył oczy niedowiarkom i że z instrumentu do tej pory traktowanego w kręgach jazzowych z przymrużeniem oka i niedowierzaniem - potężnie i autentycznie swingującą jak opętałą bezbłędną maszynę - niewiele o ile w ogóle ustępującą bandom z saxem czy trąbką na czele. Potęga brzmienia jak również intensywność i to na każdym kroku - wracają do mnie słowa naszego krajowego eksperta Ptaszyna - który celnie wskazał różnice między jazzem amerykańskim a naszymi krajowymi nieporadnymi początkami i desperackim gonieniu zachodu - szczególnie po wizycie naszych muzyków zaproszonych przez Connovera w latach 60. Ptaszyn nieświadomie wymieniał wszystkie cechy i przymioty fenomenu Smitha - przede wszystkim - żywotność, intensywność, frenetyczność improwizacji, EKSPRESJA - EKSPRESJA a nie IMPRESJA, porywanie publiczności, granie głośno, muzyka ma tętnić życiem, żarem, ma się nieustannie gotować, wrzeć, buzować, skwierczeć, nie bać czadu, groove`u, ekstazy, szaleństwa - przy zachowaniu fachowości, ma swingować jak szalona - w czym na żywo liderowi - który na chwilę porzucił elegancką studyjną konwencję na rzecz ognia - aż czuć jak pot leje z muzyków - pomagali doskonali partnerzy - raptem 23 letni Donald Beiley - wówczas udowodnił, że śmiało może uchodzić i przynależeć do czołówki perkusistów bopu oraz dziś niemalże zapomniany Thornel Shwartz - niezły lub więcej niż niezły gitarzysta - operujący może i surowym ale ciekawym dźwiękiem, nie boi podążać za inwencją lidera co w ich przypadku było pokazem nie lada odwagi - słuchać jego nerwowy puls w trakcie improwizacji organisty - co rusz coś podłapuje i przetwarza z fraz Smitha - można bez przesady nazwać go "pionierem" jazzowej gitary w towarzystwie organów Hammonda - jak akompaniować, jak znajdywać dla siebie miejsce, jak dzielnie sekundować liderowi i nie dać zepchnąć na nic nie znaczące tło. Od lat u nas szumnie co sezon reklamuje się "Męskie Granie" - jeśli istniał "Męski Jazz" - pełny surowej samczej ale nie prymitywnej energii, ekspresji, ciosu, esencji życia codziennego - to jedynie w przypadku koncertowego tria w Baby Grand. Koncert tym bardziej wart polecenia - gdyż w późniejszych latach Smith na swój sposób i wedle głosu "krytyków" - "spuścił z tonu", dał się "ugłaskać", "nabrał niczym bokser - ogłady" - grał inaczej - ta za przeproszeniem "afrykańska, dzika, surowa, samcza" - unurzana w ogniu, żarze i hektolitrach wylanego potu - stylistyka zniknęła bezpowrotnie. Trudno wyróżnić jakikolwiek utwór - warto dać się porwać i potraktować to jakby jeden wielki "strumień świadomości". Mimo upływu lat - zdumiewa jakim wulkanem energii był wówczas Smith, pomysły zdają nigdy mu się nie kończyć, jak panuje nad dźwiękiem, barwą i frazą. Niejeden pianista po takim występie śmiało mógł wpaść w kompleksy i poczuć niczym antyk i największy nudziarz.
Od wielu lat regularnie wracam do tego dwuczęściowego zestawu - w sumie odkąd "naście" lat temu na dobre zafascynowany organami Hammonda w jazzowym wydaniu zacząłem wnikliwie wsłuchiwać się w nagrania najlepszych i kolekcjonować płyty z Jimmy Smithem na czele. Początkowo intensywność i pewne "zwierzęca" surowość muzyki mnie przytłoczyła i musiałem szukać własnych dróg od której strony "wgryźć" się i znaleźć własną wizję muzyki tria nieokiełznanego organisty. To już ponad 66 lat od nagrania i wydania koncertu z klubu Baby Grand z Wilmington Delaware. Po latach muzyka w dalszym ciągu może zachwycić - mimo pojawienia kolejnych pokoleń organistów m.in z DeFrancesco czy Dennerlein na czele ( by wymienić tych najwybitniejszych i którzy odnieśli spory muzyczny, wizerunkowy, komercyjny i medialny sukces ) - nie wydaje mi się by ktoś zbliżył do tego poziomu. Jak wielokrotnie przy rozmaitych okazjach podkreślałem - odkąd dzięki ojcu, stosownej literaturze na dobre wsiąkłem w jazz - moją obsesją było poszukiwanie "jazzowej autentyczności" i "jazzowej esencji" - by nie marnować życia, czasu, energii na mierne podróbki czy produktu o nikłej wartości artystycznej. Jednakże cała pseudo intelektualna dyskusja o "czystości gatunku" na nic - dobra, szczera płynąca z serca " i bebechów" stanowi o własnej sile i mówi za siebie. Nie inaczej jest w przypadku tria organisty. Od pierwszych nut, taktów czujemy, że mamy do czynienia z jazzem najwyższej próby - silnie zakorzenionym może i w ciut wcześniejszej epoce be-bopu, zwiastujące dopiero rozwijający się i mając święcić triumfy w kolejnej dekadzie "soul jazz" - ale na Baby Brand rządzi gorący, skwierczący niczym mięso na ruszcie w knajpie w Harlemie przepyszny be-bop. Smith zrobił już furorę wcześniejszymi studyjnymi nagraniami - ale najlepsze i najostrzejsze miało dopiero nadejść - właśnie w trakcie klubowych koncertów. Do znudzenia można powtarzać co Jimmy uczynił dla organów, jak otworzył oczy niedowiarkom i że z instrumentu do tej pory traktowanego w kręgach jazzowych z przymrużeniem oka i niedowierzaniem - potężnie i autentycznie swingującą jak opętałą bezbłędną maszynę - niewiele o ile w ogóle ustępującą bandom z saxem czy trąbką na czele. Potęga brzmienia jak również intensywność i to na każdym kroku - wracają do mnie słowa naszego krajowego eksperta Ptaszyna - który celnie wskazał różnice między jazzem amerykańskim a naszymi krajowymi nieporadnymi początkami i desperackim gonieniu zachodu - szczególnie po wizycie naszych muzyków zaproszonych przez Connovera w latach 60. Ptaszyn nieświadomie wymieniał wszystkie cechy i przymioty fenomenu Smitha - przede wszystkim - żywotność, intensywność, frenetyczność improwizacji, EKSPRESJA - EKSPRESJA a nie IMPRESJA, porywanie publiczności, granie głośno, muzyka ma tętnić życiem, żarem, ma się nieustannie gotować, wrzeć, buzować, skwierczeć, nie bać czadu, groove`u, ekstazy, szaleństwa - przy zachowaniu fachowości, ma swingować jak szalona - w czym na żywo liderowi - który na chwilę porzucił elegancką studyjną konwencję na rzecz ognia - aż czuć jak pot leje z muzyków - pomagali doskonali partnerzy - raptem 23 letni Donald Beiley - wówczas udowodnił, że śmiało może uchodzić i przynależeć do czołówki perkusistów bopu oraz dziś niemalże zapomniany Thornel Shwartz - niezły lub więcej niż niezły gitarzysta - operujący może i surowym ale ciekawym dźwiękiem, nie boi podążać za inwencją lidera co w ich przypadku było pokazem nie lada odwagi - słuchać jego nerwowy puls w trakcie improwizacji organisty - co rusz coś podłapuje i przetwarza z fraz Smitha - można bez przesady nazwać go "pionierem" jazzowej gitary w towarzystwie organów Hammonda - jak akompaniować, jak znajdywać dla siebie miejsce, jak dzielnie sekundować liderowi i nie dać zepchnąć na nic nie znaczące tło. Od lat u nas szumnie co sezon reklamuje się "Męskie Granie" - jeśli istniał "Męski Jazz" - pełny surowej samczej ale nie prymitywnej energii, ekspresji, ciosu, esencji życia codziennego - to jedynie w przypadku koncertowego tria w Baby Grand. Koncert tym bardziej wart polecenia - gdyż w późniejszych latach Smith na swój sposób i wedle głosu "krytyków" - "spuścił z tonu", dał się "ugłaskać", "nabrał niczym bokser - ogłady" - grał inaczej - ta za przeproszeniem "afrykańska, dzika, surowa, samcza" - unurzana w ogniu, żarze i hektolitrach wylanego potu - stylistyka zniknęła bezpowrotnie. Trudno wyróżnić jakikolwiek utwór - warto dać się porwać i potraktować to jakby jeden wielki "strumień świadomości". Mimo upływu lat - zdumiewa jakim wulkanem energii był wówczas Smith, pomysły zdają nigdy mu się nie kończyć, jak panuje nad dźwiękiem, barwą i frazą. Niejeden pianista po takim występie śmiało mógł wpaść w kompleksy i poczuć niczym antyk i największy nudziarz.
...Nobody expects the Spanish inquisition !
- Inkwizytor
- limitowana edycja z bonusową płytą
- Posty: 4110
- Rejestracja: 06.05.2007, 19:19
- Lokalizacja: Monty Python`s Flying Circus
Re: Jimmy Smith - 8th Wonder of the World
https://en.wikipedia.org/wiki/Home_Cookin%27_(album)
https://www.youtube.com/watch?v=0Qbm1PtCUNM
Album będący kwintesencją już "właściwego" i "dojrzałego" brzmienia i odsłaniający soul jazz z potężnie brzmiący organami Hammonda w pełnej krasie - "męskie granie" pełne życiodajnej siły, dumy, pewności, ale również czułe, delikatne, zmysłowe kiedy trzeba. Tego trzeba posłuchać - ale nie wiem na ile to zasługa producentów i inżyniera - panów Liona i Geldera - a na ile samego lidera - ale Smith bardziej "dociążył", "przydymił" całe brzmienie i samego Hammonda - zniknęły wyższe alikwoty i rejestry, okazjonalne piski i sprzężenia ze wcześniejszych albumów - teraz poczciwy Hammond zabrzmiał dostojnie, paletą barw, odcieni i zapachów drewna, pubów, wybornych gatunków whisky, piwa, palonych cygar i najlepszej domowej i soulowej kuchni - ktokolwiek oglądał Blues Brothers czy był bywalcem złotej ery w Harlemie wie - że nie ma nic lepszego niż "soulowe czarne żarcie" i piszę to absolutnie bez jakichkolwiek aluzji czy głupich rasistowskich żartów - stąd adekwatny i idealny tytuł - Home Cookin`. Krąży opinia, że to doskonały album by zacząć romans z twórczością Smitha - już tego dojrzałego i wykrystalizowanego stylistycznie, ale również jako pretekst by zacząć interesować się jazzem i zbierać płyty jazzowe. Wielka w tym zasługa partnerów - kreujący jak mawiali francuscy jazzmani - "son continu" - brzmienie ciągłe doskonały perkusista Donald Bailey - swingujący jak mało kto, gitarzysta Kenny Burrell, który również wydawał się być wymarzonym partnerem dla organisty i dziś już zapomniany saksofonista Percy France - o którego grze wypowiadał w samych superlatywach sam Sonny Rollins, oszczędniejszy, nie tak ostry i ekspresyjny jak Stanley Turrentine - ale tu pasujący idealnie. Jego karierę w późniejszych latach mocno skomplikowały zarzuty i perturbacje związane z życiem prywatnych i ukrytymi/ujawnionymi wstydliwymi preferencjami seksualnymi. Utwory z Home Cooking często były wykorzystywane w rozmaitych składankach - w rodzaju "the best of soul jazz" czy "the best of blue note" z kapitalnym riffowym Gracie na czele - to esencja stylu Jimmy Smitha - trudno wyrzucić ten kawałek z głowy jak już raz wejdzie. Burrell czaruje melodyjnymi solówkami - momentami wdaje z liderem w niepozorne dialogi w duchu "call and response" np w Sugar Hill - wyczuwają telepatycznie i idealnie. Panuje opinia, że ich współpraca była perfekcyjna i z całym szacunkiem dla poprzedników i następców - żaden duet - organowo/gitarowy nie miał takiego wymiaru i artyzmu. W tamtym czasie muzyk miał znakomitą passę - zamieszczał kolejny jazzowym album na listach przebojów jeden za drugim - czuł się i wyglądał jak milion dolarów - o czym świadczy promienny uśmiech na okładce. Krążek choć wydany w trakcie dwóch sesji oddalonych o mniej wiecej rok - brzmi nad wyraz dojrzale i konsekwentnie. Jimmy na swój sposób kreował własną "modę", nie oglądając na inne - obce mu były wówczas powoli narastające trendy i inklinacje free u innych - strach pomyśleć gdyby sam podążył w tym kierunku - może czuł się na to "za stary", by zresztą przedstawicielem innej szkoły. Podobnie jak mimo szacunku i uznania - jak u Cannonballa czy Montgomery`ego - i Smithowi zarzucano, że jazz nurza w zbyt popowoym sosie i folguje przebojowej i estradowej konfekcji - bo w końcu "ma rodzinę do wykarmienia". Obecność innych solistów daje więcej oddechu i przestrzeni w muzyce - lider może usunąć niekiedy na chwilę w cień i nie czuje presji by nieustannie atakować słuchacza kaskadami swingujących potężnych dźwięków i nie przytłacza. Gdy wsłuchać w absolutnym skupieniu - można upajać np jego coraz lepszą grą na nożnych basowych manuałach co wcześniej umykało - może tu dzięki coraz lepszej i lepszej produkcji - ktoś napisał, że pomogło doświadczenie młodzieńczych lat Smitha jako step dancera.
https://www.youtube.com/watch?v=0Qbm1PtCUNM
Album będący kwintesencją już "właściwego" i "dojrzałego" brzmienia i odsłaniający soul jazz z potężnie brzmiący organami Hammonda w pełnej krasie - "męskie granie" pełne życiodajnej siły, dumy, pewności, ale również czułe, delikatne, zmysłowe kiedy trzeba. Tego trzeba posłuchać - ale nie wiem na ile to zasługa producentów i inżyniera - panów Liona i Geldera - a na ile samego lidera - ale Smith bardziej "dociążył", "przydymił" całe brzmienie i samego Hammonda - zniknęły wyższe alikwoty i rejestry, okazjonalne piski i sprzężenia ze wcześniejszych albumów - teraz poczciwy Hammond zabrzmiał dostojnie, paletą barw, odcieni i zapachów drewna, pubów, wybornych gatunków whisky, piwa, palonych cygar i najlepszej domowej i soulowej kuchni - ktokolwiek oglądał Blues Brothers czy był bywalcem złotej ery w Harlemie wie - że nie ma nic lepszego niż "soulowe czarne żarcie" i piszę to absolutnie bez jakichkolwiek aluzji czy głupich rasistowskich żartów - stąd adekwatny i idealny tytuł - Home Cookin`. Krąży opinia, że to doskonały album by zacząć romans z twórczością Smitha - już tego dojrzałego i wykrystalizowanego stylistycznie, ale również jako pretekst by zacząć interesować się jazzem i zbierać płyty jazzowe. Wielka w tym zasługa partnerów - kreujący jak mawiali francuscy jazzmani - "son continu" - brzmienie ciągłe doskonały perkusista Donald Bailey - swingujący jak mało kto, gitarzysta Kenny Burrell, który również wydawał się być wymarzonym partnerem dla organisty i dziś już zapomniany saksofonista Percy France - o którego grze wypowiadał w samych superlatywach sam Sonny Rollins, oszczędniejszy, nie tak ostry i ekspresyjny jak Stanley Turrentine - ale tu pasujący idealnie. Jego karierę w późniejszych latach mocno skomplikowały zarzuty i perturbacje związane z życiem prywatnych i ukrytymi/ujawnionymi wstydliwymi preferencjami seksualnymi. Utwory z Home Cooking często były wykorzystywane w rozmaitych składankach - w rodzaju "the best of soul jazz" czy "the best of blue note" z kapitalnym riffowym Gracie na czele - to esencja stylu Jimmy Smitha - trudno wyrzucić ten kawałek z głowy jak już raz wejdzie. Burrell czaruje melodyjnymi solówkami - momentami wdaje z liderem w niepozorne dialogi w duchu "call and response" np w Sugar Hill - wyczuwają telepatycznie i idealnie. Panuje opinia, że ich współpraca była perfekcyjna i z całym szacunkiem dla poprzedników i następców - żaden duet - organowo/gitarowy nie miał takiego wymiaru i artyzmu. W tamtym czasie muzyk miał znakomitą passę - zamieszczał kolejny jazzowym album na listach przebojów jeden za drugim - czuł się i wyglądał jak milion dolarów - o czym świadczy promienny uśmiech na okładce. Krążek choć wydany w trakcie dwóch sesji oddalonych o mniej wiecej rok - brzmi nad wyraz dojrzale i konsekwentnie. Jimmy na swój sposób kreował własną "modę", nie oglądając na inne - obce mu były wówczas powoli narastające trendy i inklinacje free u innych - strach pomyśleć gdyby sam podążył w tym kierunku - może czuł się na to "za stary", by zresztą przedstawicielem innej szkoły. Podobnie jak mimo szacunku i uznania - jak u Cannonballa czy Montgomery`ego - i Smithowi zarzucano, że jazz nurza w zbyt popowoym sosie i folguje przebojowej i estradowej konfekcji - bo w końcu "ma rodzinę do wykarmienia". Obecność innych solistów daje więcej oddechu i przestrzeni w muzyce - lider może usunąć niekiedy na chwilę w cień i nie czuje presji by nieustannie atakować słuchacza kaskadami swingujących potężnych dźwięków i nie przytłacza. Gdy wsłuchać w absolutnym skupieniu - można upajać np jego coraz lepszą grą na nożnych basowych manuałach co wcześniej umykało - może tu dzięki coraz lepszej i lepszej produkcji - ktoś napisał, że pomogło doświadczenie młodzieńczych lat Smitha jako step dancera.
...Nobody expects the Spanish inquisition !
- Inkwizytor
- limitowana edycja z bonusową płytą
- Posty: 4110
- Rejestracja: 06.05.2007, 19:19
- Lokalizacja: Monty Python`s Flying Circus
Re: Jimmy Smith - 8th Wonder of the World
https://www.youtube.com/watch?v=-ly6ui9gWlM
https://en.wikipedia.org/wiki/Softly_as_a_Summer_Breeze
Kolejny organowy klasyk lidera - wydawcy, krytycy i fani prześcigali w kolejnych przydomkach wyrażających zachwyt nad wirtuozerią i nieskrępowaną fantazją Smitha na organach - które nie miały już wówczas przed nim tajemnic a swingował i dawał czadu jak szalony. Nie mógł opędzić od ofert - co prawda zarzucono mu, iż gra typową "dinner music" czy "coctail music" - barową, grilową, soul foodową - ale przechodzące niekiedy drobne finansowe problemy lokale, knajpy i kluby - z radością zatrudniały trio organisty - miały gwarantowaną publiczność zwabioną rosnącą sławą lidera, solidną dawką autentycznego szczerego męskiego jazzu i to w małej 3 osobowej obsadzie - mnóstwo klubów musiało wielokrotnie rezygnować z angażu większych combo - już niekiedy kwintet sprawiał problem że o sextetach czy septetach nie wspomnę. Trio Jimmy`iego spełniało wszelkie również ekonomiczne kryteria a jazz w ich wydaniu, zwykle pyszny zestaw standardów ale zagranych świeżo, z oddechem, swingiem, groovem i nie straszył widowni zajętych odpoczynkiem, relaksem, romansowanie, ciemnymi interesami, zalewaniem smutków - awangardą czy eksperymentami. Grali ICH muzykę. Na Softly nadal dominuje wyluzowane granie - ale dzięki chociażby legendzie bopu - Phylly Joe Jonesowi - ma ten subtelny pazur - perkusista opromieniony słynnym kwintetem Milesa - nadal stanowi wyczulony wulkan energii - choć tradycyjnie unika "łomotania" w bębny, prawie nie używa stopy a całość wrze, buzuje, płonie i bulgocze - czy w przypadku szybszych numerów czy subtelnych ballad - zwracają uwagę np It Could Happen to You płynnie przechodzący w pozornie balladę by potem dzięki podwojeniu tempa Jonesa w szybszy numer - Sometimes I`m Happy. Zachwycają chorusy lidera jak również Burrella - którzy improwizują na stosunkowo bliskich odległościach poszczególnych dźwięków - nie stosując przesadnych skoków interwałowych czy wykorzystując całość klawiatury i gryfu. W komentarzu Philly również robi ukłon w stronę Smitha - że organista już wówczas nie był tylko "influence" - wpływem - ale o wiele więcej - "inspiration" - i to wielka przepaść miedzy liderami / pionierami a jedynie "naśladowcami". W tamtym czasie Jimmy wytyczał nowe szlaki i bez wysiłku wyrąbywał dla siebie i innych szerokie i przestronne drogi, szlagi i wąwozy. Szkoda, że - z całym szacunkiem dla etatowego drummera - Baileya - że Jones nie został na dłużej w bandzie organisty - on, Jimmy i Kenny byli znakomicie zgrani. Perkusista podsumowywał współpracę, że to wynik ich znajomości sięgających głęboko wstecz - mimo, iż nie chodzili wspólnie do tej samej szkoły ale odkąd jeden miał osiem lat a drugi dziesięć dorastali w tym samym "dzikim" Filadelfijskim środowisku i czasem jeden odwiedzał drugiego gdy któryś grał w barze czy knajpie. Album choć składa z dwóch sesji z odpowiednio lutego i października 58 - wydany dopiero w 65 - pomijając bonusy - druga sesja to powrót do sprawdzonego składu z Eddiem na gitarze i Donaldem na perkusji - ale nie słychać wielkiego "tąpnięcia" czy przepaści stylistycznej. Polecam wszystkim Summer Breeze - doskonały wehikuł czasu by cieszyć i upajać dobrym starym, może i "staroświeckim" jazzem z końca lat 50`tych, bez udawania, poszukiwań, napinki - panowie po prostu siadali i grali - Softly to kolejna odpowiedź na to - dlaczego człowiek daje się uwieść magii jazzu - czuje i rozumie tę muzykę, znów plus za melodyjne i zmyślne solówki Burrella.
https://en.wikipedia.org/wiki/Softly_as_a_Summer_Breeze
Kolejny organowy klasyk lidera - wydawcy, krytycy i fani prześcigali w kolejnych przydomkach wyrażających zachwyt nad wirtuozerią i nieskrępowaną fantazją Smitha na organach - które nie miały już wówczas przed nim tajemnic a swingował i dawał czadu jak szalony. Nie mógł opędzić od ofert - co prawda zarzucono mu, iż gra typową "dinner music" czy "coctail music" - barową, grilową, soul foodową - ale przechodzące niekiedy drobne finansowe problemy lokale, knajpy i kluby - z radością zatrudniały trio organisty - miały gwarantowaną publiczność zwabioną rosnącą sławą lidera, solidną dawką autentycznego szczerego męskiego jazzu i to w małej 3 osobowej obsadzie - mnóstwo klubów musiało wielokrotnie rezygnować z angażu większych combo - już niekiedy kwintet sprawiał problem że o sextetach czy septetach nie wspomnę. Trio Jimmy`iego spełniało wszelkie również ekonomiczne kryteria a jazz w ich wydaniu, zwykle pyszny zestaw standardów ale zagranych świeżo, z oddechem, swingiem, groovem i nie straszył widowni zajętych odpoczynkiem, relaksem, romansowanie, ciemnymi interesami, zalewaniem smutków - awangardą czy eksperymentami. Grali ICH muzykę. Na Softly nadal dominuje wyluzowane granie - ale dzięki chociażby legendzie bopu - Phylly Joe Jonesowi - ma ten subtelny pazur - perkusista opromieniony słynnym kwintetem Milesa - nadal stanowi wyczulony wulkan energii - choć tradycyjnie unika "łomotania" w bębny, prawie nie używa stopy a całość wrze, buzuje, płonie i bulgocze - czy w przypadku szybszych numerów czy subtelnych ballad - zwracają uwagę np It Could Happen to You płynnie przechodzący w pozornie balladę by potem dzięki podwojeniu tempa Jonesa w szybszy numer - Sometimes I`m Happy. Zachwycają chorusy lidera jak również Burrella - którzy improwizują na stosunkowo bliskich odległościach poszczególnych dźwięków - nie stosując przesadnych skoków interwałowych czy wykorzystując całość klawiatury i gryfu. W komentarzu Philly również robi ukłon w stronę Smitha - że organista już wówczas nie był tylko "influence" - wpływem - ale o wiele więcej - "inspiration" - i to wielka przepaść miedzy liderami / pionierami a jedynie "naśladowcami". W tamtym czasie Jimmy wytyczał nowe szlaki i bez wysiłku wyrąbywał dla siebie i innych szerokie i przestronne drogi, szlagi i wąwozy. Szkoda, że - z całym szacunkiem dla etatowego drummera - Baileya - że Jones nie został na dłużej w bandzie organisty - on, Jimmy i Kenny byli znakomicie zgrani. Perkusista podsumowywał współpracę, że to wynik ich znajomości sięgających głęboko wstecz - mimo, iż nie chodzili wspólnie do tej samej szkoły ale odkąd jeden miał osiem lat a drugi dziesięć dorastali w tym samym "dzikim" Filadelfijskim środowisku i czasem jeden odwiedzał drugiego gdy któryś grał w barze czy knajpie. Album choć składa z dwóch sesji z odpowiednio lutego i października 58 - wydany dopiero w 65 - pomijając bonusy - druga sesja to powrót do sprawdzonego składu z Eddiem na gitarze i Donaldem na perkusji - ale nie słychać wielkiego "tąpnięcia" czy przepaści stylistycznej. Polecam wszystkim Summer Breeze - doskonały wehikuł czasu by cieszyć i upajać dobrym starym, może i "staroświeckim" jazzem z końca lat 50`tych, bez udawania, poszukiwań, napinki - panowie po prostu siadali i grali - Softly to kolejna odpowiedź na to - dlaczego człowiek daje się uwieść magii jazzu - czuje i rozumie tę muzykę, znów plus za melodyjne i zmyślne solówki Burrella.
...Nobody expects the Spanish inquisition !
- Inkwizytor
- limitowana edycja z bonusową płytą
- Posty: 4110
- Rejestracja: 06.05.2007, 19:19
- Lokalizacja: Monty Python`s Flying Circus
Re: Jimmy Smith - 8th Wonder of the World
https://www.youtube.com/watch?v=MtLv-yu ... xc0TxIpDfo
Niekiedy zapomniane i niepozorne albumy potrafią zaskoczyć i zachwycić - poszerzyć prywatny / intymny jazzowy ( i nie tylko ) kanon. Tak było swego czasu ze mną i z tym krążkiem - przyznaję, że sam podobnie do niego podszedłem - z dystansem i dezaprobatą - a tu TAKA niespodzianka. Album na bezludną wyspę ? - może nie do końca lecz to perła w koronie legendarnej Blue Note. Wedle opisów - nagrana w trakcie krótkiej sesji 4go lipca 1957 - wydana dopiero bodajże w 1985 wyłącznie w Japonii w limitowanej ilości egzemplarzy - a później już bardziej dostępna. Mój egzemplarz znalazł się w 10płytowym boxie - Eighteen Clasic Albums - swoją drogą ciekawe kto wpadł na pomysł by go tam przemycić - czyżby ktoś kto docenił swego czasu jego niekwestionowane walory i zakochał podobnie jak ja ?. Kolejny dowód na to - że nie należy ( choć warto czasem poczytać ) wierzyć i ufać różnym jazzowym dziennikarzom i mądralom i wyrobić sobie zdanie samemu - w skupieniu z otwartą głową posłuchać.... wtedy dopiero robi się ciekawie. W recenzjach w jazzowych periodykach ocena oscyluje wokół przeciętnie 2 i pół gwiazdek - że "generalnie albumowi brakuje czegoś co zapada w pamięć".... ot tyle i dla nich klamka zapadła. Mnie urzekła w zderzeniu w stosunku do współczesnych "skomputeryzowanych" i jakby nagranych pbarzez cyborgi bezdusznych produkcjyjniaków - tamta aura świeżości, surowości, spontaniczności z masą echa, pogłosu i przestrzeni - nie wiem na ile to "wina" specyfiki studia Manhattan Towers - choć w trakcie pierwszych kompozycji trudno oprzeć wrażeniu - że puszczono sprawę na żywioł, nie przejmowano specjalnie produkcją - byle tylko wszystko trafiło bezpośrednio na taśmę. Zachwycają zwiewne, pozbawione praw ciążenia, obłoczkowe, pluszowe i delikatne niczym suflet i sorbet partie altu Lou Donaldsona - chyba w dalszym ciągu "ostatni z dawnych wielkich" - ten facet mimo przerażającego rocznika 1926 - nadal żyje !!!! - i daj mu Boże zdrowie. Dziwne bo kojarząc bo np z współpracy z innym organistą dr Lonnie Smithem, pierwszymi z Birdlandu Silverowskich Messengersów - ze zgoła innym brzmieniem i zadęciem - bardziej męskim, surowym i szorstkim - pozbawionym słodkiej aury sentymentalizmu - a tu czaruje prawie jak ówczesny inny "Bóg altu" - czyli Paul Desmond od Brubecka - nie żartuję proszę posłuchać jego improwizacji. Ja ciut żałuję, że np nie pojawił w Monkowskim evergreenie - Round Midnight - chyba jedna z lepszych wersji jakie kiedykolwiek słyszałem. Sam Miles wspominał, że to nie jest łatwy utwór do zagrania - kto nie skupia i nie wyczuwa tej specyficznej melodii - polegnie - a Monk zawierzając romantyzmowi płynącemu z Bluesa - nie czuł konieczności wspomagania romantyczną tradycją muzyki Europejskiej - brawa należą się liderowi - a nie jest to utwór predystynowany do organów Hammonda ale Smith potrafił zagrać wszystko. Lou również należy obok Shortera - do jednego z bardziej wybitnych teoretyków i filozofów jazzu - jego autorstwem są znamienne słowa - "że ci wszyscy eksperymentatorzy, awangardziści, poszukujący - powinni solidnie poćwiczyć i znaleźć sobie dobrego nauczyciela gry na instrumencie - wtedy nie musieli by nic poszukiwać czy udziwniać". Święte słowa - nic dodać. Tak jak na albumie Smith Trio and Donaldson - może zagrać jedynie pewny swojego muzyk - z luzem, swingiem, jego partie pachną czasem niespokojnym i ruchliwym Parkerem, czarują, uwodzą, można zachodzić w głowę - jak on to potrafi i jak do tego doszedł. Czy robi cuda w Soft Winds czy melodyjnym jakby zwiastujący najlepsze nagrania kwartetu Brubecka czy późniejszych Getza - Star Eyes, zmysłowy i nieprzyzwoity Darn That Dream i równie w tej materii "obciążony" Street of Dreams. Lou doskonale rozumiał zamysły i kierunek Smitha - wtedy już w lekkim "rozkroku" między be-bopowej surowszej i ostrzejszej, skrzekliwej przeszłości a już z drugiej strony zmierzający w stronę mroczniejszego, rozerotyzowanego, przydymionego, wolniejszego, drewnianego i pachnącego przydymioną whisky soulowego brzmienia.... grał z organistą z powodzeniem na Cool Blues, Date With Smith a później na Rockin` the Boat. Lemmy mawiał - że "kurewscy" fani jak się uprą to dobry ale nie genialny album wyniosą na ołtarze - niby prawda - może jak z kobietami - potrzeba wybitnego mężczyzny - by odkrył piękno i wyjątkowość w pozornie niedostrzegalnej w tłumie i niepozornej kobiecie. Trio plus Donaldson to następny album w którym jazzu w jazzie jest jak najwięcej. Tradycyjnie brawa należą Donaldowi na perkusji i Eddiemu wznoszącemu na wyżyny zarówno jako solista ( znów kłania przyszły Benson ) i akompaniator. U niektórych kwaśną minę czy uczucie zmieszania może wywołać ostatni Cha Cha J - chyba żart muzyczny, zgrywa - idealny kawałek do filmów komediowych - gdzie niezdarnych bohater uczy się tańca - np biedny DeFunes w filmie Żandarm się Żeni czy innych dansingów dla podstarzałej klienteli - czyli możemy uznać zabieg za celowy
Niekiedy zapomniane i niepozorne albumy potrafią zaskoczyć i zachwycić - poszerzyć prywatny / intymny jazzowy ( i nie tylko ) kanon. Tak było swego czasu ze mną i z tym krążkiem - przyznaję, że sam podobnie do niego podszedłem - z dystansem i dezaprobatą - a tu TAKA niespodzianka. Album na bezludną wyspę ? - może nie do końca lecz to perła w koronie legendarnej Blue Note. Wedle opisów - nagrana w trakcie krótkiej sesji 4go lipca 1957 - wydana dopiero bodajże w 1985 wyłącznie w Japonii w limitowanej ilości egzemplarzy - a później już bardziej dostępna. Mój egzemplarz znalazł się w 10płytowym boxie - Eighteen Clasic Albums - swoją drogą ciekawe kto wpadł na pomysł by go tam przemycić - czyżby ktoś kto docenił swego czasu jego niekwestionowane walory i zakochał podobnie jak ja ?. Kolejny dowód na to - że nie należy ( choć warto czasem poczytać ) wierzyć i ufać różnym jazzowym dziennikarzom i mądralom i wyrobić sobie zdanie samemu - w skupieniu z otwartą głową posłuchać.... wtedy dopiero robi się ciekawie. W recenzjach w jazzowych periodykach ocena oscyluje wokół przeciętnie 2 i pół gwiazdek - że "generalnie albumowi brakuje czegoś co zapada w pamięć".... ot tyle i dla nich klamka zapadła. Mnie urzekła w zderzeniu w stosunku do współczesnych "skomputeryzowanych" i jakby nagranych pbarzez cyborgi bezdusznych produkcjyjniaków - tamta aura świeżości, surowości, spontaniczności z masą echa, pogłosu i przestrzeni - nie wiem na ile to "wina" specyfiki studia Manhattan Towers - choć w trakcie pierwszych kompozycji trudno oprzeć wrażeniu - że puszczono sprawę na żywioł, nie przejmowano specjalnie produkcją - byle tylko wszystko trafiło bezpośrednio na taśmę. Zachwycają zwiewne, pozbawione praw ciążenia, obłoczkowe, pluszowe i delikatne niczym suflet i sorbet partie altu Lou Donaldsona - chyba w dalszym ciągu "ostatni z dawnych wielkich" - ten facet mimo przerażającego rocznika 1926 - nadal żyje !!!! - i daj mu Boże zdrowie. Dziwne bo kojarząc bo np z współpracy z innym organistą dr Lonnie Smithem, pierwszymi z Birdlandu Silverowskich Messengersów - ze zgoła innym brzmieniem i zadęciem - bardziej męskim, surowym i szorstkim - pozbawionym słodkiej aury sentymentalizmu - a tu czaruje prawie jak ówczesny inny "Bóg altu" - czyli Paul Desmond od Brubecka - nie żartuję proszę posłuchać jego improwizacji. Ja ciut żałuję, że np nie pojawił w Monkowskim evergreenie - Round Midnight - chyba jedna z lepszych wersji jakie kiedykolwiek słyszałem. Sam Miles wspominał, że to nie jest łatwy utwór do zagrania - kto nie skupia i nie wyczuwa tej specyficznej melodii - polegnie - a Monk zawierzając romantyzmowi płynącemu z Bluesa - nie czuł konieczności wspomagania romantyczną tradycją muzyki Europejskiej - brawa należą się liderowi - a nie jest to utwór predystynowany do organów Hammonda ale Smith potrafił zagrać wszystko. Lou również należy obok Shortera - do jednego z bardziej wybitnych teoretyków i filozofów jazzu - jego autorstwem są znamienne słowa - "że ci wszyscy eksperymentatorzy, awangardziści, poszukujący - powinni solidnie poćwiczyć i znaleźć sobie dobrego nauczyciela gry na instrumencie - wtedy nie musieli by nic poszukiwać czy udziwniać". Święte słowa - nic dodać. Tak jak na albumie Smith Trio and Donaldson - może zagrać jedynie pewny swojego muzyk - z luzem, swingiem, jego partie pachną czasem niespokojnym i ruchliwym Parkerem, czarują, uwodzą, można zachodzić w głowę - jak on to potrafi i jak do tego doszedł. Czy robi cuda w Soft Winds czy melodyjnym jakby zwiastujący najlepsze nagrania kwartetu Brubecka czy późniejszych Getza - Star Eyes, zmysłowy i nieprzyzwoity Darn That Dream i równie w tej materii "obciążony" Street of Dreams. Lou doskonale rozumiał zamysły i kierunek Smitha - wtedy już w lekkim "rozkroku" między be-bopowej surowszej i ostrzejszej, skrzekliwej przeszłości a już z drugiej strony zmierzający w stronę mroczniejszego, rozerotyzowanego, przydymionego, wolniejszego, drewnianego i pachnącego przydymioną whisky soulowego brzmienia.... grał z organistą z powodzeniem na Cool Blues, Date With Smith a później na Rockin` the Boat. Lemmy mawiał - że "kurewscy" fani jak się uprą to dobry ale nie genialny album wyniosą na ołtarze - niby prawda - może jak z kobietami - potrzeba wybitnego mężczyzny - by odkrył piękno i wyjątkowość w pozornie niedostrzegalnej w tłumie i niepozornej kobiecie. Trio plus Donaldson to następny album w którym jazzu w jazzie jest jak najwięcej. Tradycyjnie brawa należą Donaldowi na perkusji i Eddiemu wznoszącemu na wyżyny zarówno jako solista ( znów kłania przyszły Benson ) i akompaniator. U niektórych kwaśną minę czy uczucie zmieszania może wywołać ostatni Cha Cha J - chyba żart muzyczny, zgrywa - idealny kawałek do filmów komediowych - gdzie niezdarnych bohater uczy się tańca - np biedny DeFunes w filmie Żandarm się Żeni czy innych dansingów dla podstarzałej klienteli - czyli możemy uznać zabieg za celowy
...Nobody expects the Spanish inquisition !
- Inkwizytor
- limitowana edycja z bonusową płytą
- Posty: 4110
- Rejestracja: 06.05.2007, 19:19
- Lokalizacja: Monty Python`s Flying Circus
Re: Jimmy Smith - 8th Wonder of the World
https://www.discogs.com/release/2305183 ... ouse-Party
https://www.youtube.com/watch?v=YH9QjI4 ... rt_radio=1
Płyta określana przez krytyków i dziennikarzy mianem "trudno żyć w cieniu starszego bardziej znanego brata - człowieka sukcesu" - mowa o The Sermon. Utwory były nagrywane i wybrane z tych samych sesji w obu krążkach - czyli 25 sierpnia 1957 i 25 lutego 1958. Jednakże gdy przychodzi podsumować House Party - nie szczędzą słów uznania - że "to niebywale satysfakcjonujące doświadczenie - obcować z tym albumem" plus - że słuchacz doznaje odczucia gdy zgodnie z tytułem krążka - zaprasza do siebie gdy w piątek / sobotę ma chatę wyłącznie do swojej dyspozycji ( jak wielu z nas niegdyś o tym marzyło ), rodzice w kinie czy z wizytą u ciotki, zapraszasz swoich przyjaciół, kumpli, znajomych ze szkoły, oni biegają po pietrach, po pokojach i każdy przynosi własną ulubioną muzykę, którą koniecznie chce zaprezentować i robi dopiero wtedy impreza i festiwal zacnych dźwięków. I nie ma w tym słowa przesady - taki jest House Party - a przyjaciółmi, którzy koniecznie chcą zaprezentować to co najlepsze - są dęciaki - kogoż tu nie ma - Lou Donaldson, Lee Morgan, Curtis Fuller, Tina Brooks, George Coleman, Eddie i Kenny wymiennie na gitarach i Donald na przemian z Blakeyem na perkusji. Dzięki tej różnorodności albumu słucha z takim niesłabnącym zainteresowaniem. Mamy niemalże całych Messengersów w życiowej formie i o wiele więcej. Dzięki temu lider usuwa w cień, potrafi być pełnym wyczucia sidemanem - a to przecież Jego album. Znakomitych - doskonale pomyślanych i skonstruowanych improwizacji dęciaków można słuchać w nieskończoność - czy w otwierajacym parkerowskim Au Private, Just Friends i dodanym jako bonus również parkerowskim Confirmation. Tak grają jedynie muzycy z najwyższej półki, doskonale znający swój instrument, pełni świadomi swojego warsztatu, nie zanudzający słuchacza i dający kontrapunkt, odpowiedź, intonować co zaproponowali pozostali partnerzy. Kompozycje rozrastają dzięki możliwościom techniki do kilkunastu minut - czego w późniejszych albumach organisty próżno było szukać. Nie będę oryginalny gdy napiszę, że największą perłą, cudem i radością jest Lover Man - z bajecznie pomysłową, zrelaksowaną, zmysłową do szaleństwa solówką Lou Donaldsona - który nie wiem już po raz który udowadnia jakim niezrównanym był interpretatorem ballad. Idealna na intymny nieprzewidywalny w skutkach i przebiegu wieczór z ukochaną osobą, przy winie, szampanie, deserze lodowym czy wędzonym łososiu na zimno z kaparami i tartym serem. Przy takiej zasolonej solówce "zmięknie" każda . Piękna muzyka, fakt - panowie w sumie dając z siebie naprawdę wiele - wyczerpali ową formułę - stąd taki jazz mógł po paru latach jak i obecnie - wydać archaiczny, naiwniutki, taki "przytulaśny" - a przecież na fali protestów społecznych w latach 60 trzeba było "przypieprzyć", wykrzyczeć swój ból, gniew, wściekłość. Znów przykład bardzo dobrej muzyki - dla Ludzi, dla Słuchaczy - a nie tylko dla siebie. Jest pewna nieścisłość w opisie sesji - że niby w Just Friends powinien grać tylko George Coleman - a wyraźnie słychać dwóch saksofonistów o nieco odmiennych stylach, barwie i odcieniu tonu, budowaniu improwizacji.... ale... kto by się nad tym głowił
https://www.youtube.com/watch?v=YH9QjI4 ... rt_radio=1
Płyta określana przez krytyków i dziennikarzy mianem "trudno żyć w cieniu starszego bardziej znanego brata - człowieka sukcesu" - mowa o The Sermon. Utwory były nagrywane i wybrane z tych samych sesji w obu krążkach - czyli 25 sierpnia 1957 i 25 lutego 1958. Jednakże gdy przychodzi podsumować House Party - nie szczędzą słów uznania - że "to niebywale satysfakcjonujące doświadczenie - obcować z tym albumem" plus - że słuchacz doznaje odczucia gdy zgodnie z tytułem krążka - zaprasza do siebie gdy w piątek / sobotę ma chatę wyłącznie do swojej dyspozycji ( jak wielu z nas niegdyś o tym marzyło ), rodzice w kinie czy z wizytą u ciotki, zapraszasz swoich przyjaciół, kumpli, znajomych ze szkoły, oni biegają po pietrach, po pokojach i każdy przynosi własną ulubioną muzykę, którą koniecznie chce zaprezentować i robi dopiero wtedy impreza i festiwal zacnych dźwięków. I nie ma w tym słowa przesady - taki jest House Party - a przyjaciółmi, którzy koniecznie chcą zaprezentować to co najlepsze - są dęciaki - kogoż tu nie ma - Lou Donaldson, Lee Morgan, Curtis Fuller, Tina Brooks, George Coleman, Eddie i Kenny wymiennie na gitarach i Donald na przemian z Blakeyem na perkusji. Dzięki tej różnorodności albumu słucha z takim niesłabnącym zainteresowaniem. Mamy niemalże całych Messengersów w życiowej formie i o wiele więcej. Dzięki temu lider usuwa w cień, potrafi być pełnym wyczucia sidemanem - a to przecież Jego album. Znakomitych - doskonale pomyślanych i skonstruowanych improwizacji dęciaków można słuchać w nieskończoność - czy w otwierajacym parkerowskim Au Private, Just Friends i dodanym jako bonus również parkerowskim Confirmation. Tak grają jedynie muzycy z najwyższej półki, doskonale znający swój instrument, pełni świadomi swojego warsztatu, nie zanudzający słuchacza i dający kontrapunkt, odpowiedź, intonować co zaproponowali pozostali partnerzy. Kompozycje rozrastają dzięki możliwościom techniki do kilkunastu minut - czego w późniejszych albumach organisty próżno było szukać. Nie będę oryginalny gdy napiszę, że największą perłą, cudem i radością jest Lover Man - z bajecznie pomysłową, zrelaksowaną, zmysłową do szaleństwa solówką Lou Donaldsona - który nie wiem już po raz który udowadnia jakim niezrównanym był interpretatorem ballad. Idealna na intymny nieprzewidywalny w skutkach i przebiegu wieczór z ukochaną osobą, przy winie, szampanie, deserze lodowym czy wędzonym łososiu na zimno z kaparami i tartym serem. Przy takiej zasolonej solówce "zmięknie" każda . Piękna muzyka, fakt - panowie w sumie dając z siebie naprawdę wiele - wyczerpali ową formułę - stąd taki jazz mógł po paru latach jak i obecnie - wydać archaiczny, naiwniutki, taki "przytulaśny" - a przecież na fali protestów społecznych w latach 60 trzeba było "przypieprzyć", wykrzyczeć swój ból, gniew, wściekłość. Znów przykład bardzo dobrej muzyki - dla Ludzi, dla Słuchaczy - a nie tylko dla siebie. Jest pewna nieścisłość w opisie sesji - że niby w Just Friends powinien grać tylko George Coleman - a wyraźnie słychać dwóch saksofonistów o nieco odmiennych stylach, barwie i odcieniu tonu, budowaniu improwizacji.... ale... kto by się nad tym głowił
...Nobody expects the Spanish inquisition !
- Inkwizytor
- limitowana edycja z bonusową płytą
- Posty: 4110
- Rejestracja: 06.05.2007, 19:19
- Lokalizacja: Monty Python`s Flying Circus
Re: Jimmy Smith - 8th Wonder of the World
https://www.youtube.com/watch?v=7YpKGKF ... CC26A466A3
https://www.discogs.com/release/1249120 ... Crazy-Baby
Dla miłośników talentu Smitha i kolekcjonerów płyt - to najprawdziwszy "czarny koń" - album "prawie doskonały". To na tym krążku są 3 asy - otwierający When Johnny Comes Marching Home ( z kapitalną środkową swingującą sekcją oraz otwierającym nieco marszowym zgodnie z tytułem z masą orientalnych smaczków i melodii - mnie zawsze główna melodia nieco kojarzy się z Riders in the Sky - The Shadows ), Night in Tunisia ( zaaranżowany i zagrany w taki sposób - że stał na długie lata a nawet na zawsze kanonem organowego hard-soul-bopu a jazzfani silniej kojarzyli jego interpretację niż oryginał bandu Dizziego - to najprawdziwsze ABC, solfeż hammondowego podejścia mi maestrii - ludzie oszaleli gdy to usłyszeli a kolejne pokolenia instrumentalistów jak choćby DeFrancesco czy Dennerlein mieli drogowskaz i wzór do naśladowania ) i Mack the Knife - kolejny hit soul jazzu i murowana pozycja na wszelkiego rodzaju składanki z tego typu muzyką. Krytycy prześcigali w pochwałach, choć już w 60 gdy ukazał album zdążyli przyzwyczaić do podejścia Smitha - wskazywali na znakomitą formę organisty, doskonały dobór repertuaru i to, że może pojawiali kolejni organiści ale w sumie pozycji Jimmiego nikt nie był w stanie zagrozić, był najlepszy i koniec dyskusji. Crazy Baby wskazuje jako największe zagrożenie innych dwóch niekwestionowanych klasyków - Chicken Shack i Midnight Special - że w niczym im nie ustępuje mimo braku obecności saksofonisty. Chwalono partnerów - jak zawsze niezawodnego Donalnda Bailey - jego smak, subtelności, delikatność ale umiejętność trzymania wyrafinowanego "czadu" i nienachalnej pulsacji oraz zgodnie z opisami - wówczas ok 19 letniego Quentina Warrena - ich łagodna lekko wycofana gra pozwala z jednej strony błyszczeć jeszcze mocniej liderowi - ale to ciekawy zabieg - by łagodzili "kanty" i dawną surowość organisty - jedynie można żałować - iż partie Quentina za bardzo ja na moje standardy schowano w miksie - nie wiem czy to celowy zabieg - a może gitarzysta nie czuł na siłach by swoje partie wyciągnąć do przodu - a co godne odnotowania - w tamtym czasie był jednym z nielicznych jazzowych wioślarzy korzystających z Fendera Stratocastera - stąd specyficzne nieśmiałe, perełkowe i atłasowe brzmienie. Trzy pozostałe kompozycje również robią doskonałe wrażenie - szczególnie Sonnymoon for Two. Okładka również mimo pozornego "kiczu" czy "easy listening" zapowiada WIELKIE rzeczy - urocza modelka Marion Barker a samochód do Jaguar - piękno, szyk, czad, styl, pazur, zmysłowość, aura luksusu, sukcesu - czyli cały ówczesny Jimmy Smith.
https://www.discogs.com/release/1249120 ... Crazy-Baby
Dla miłośników talentu Smitha i kolekcjonerów płyt - to najprawdziwszy "czarny koń" - album "prawie doskonały". To na tym krążku są 3 asy - otwierający When Johnny Comes Marching Home ( z kapitalną środkową swingującą sekcją oraz otwierającym nieco marszowym zgodnie z tytułem z masą orientalnych smaczków i melodii - mnie zawsze główna melodia nieco kojarzy się z Riders in the Sky - The Shadows ), Night in Tunisia ( zaaranżowany i zagrany w taki sposób - że stał na długie lata a nawet na zawsze kanonem organowego hard-soul-bopu a jazzfani silniej kojarzyli jego interpretację niż oryginał bandu Dizziego - to najprawdziwsze ABC, solfeż hammondowego podejścia mi maestrii - ludzie oszaleli gdy to usłyszeli a kolejne pokolenia instrumentalistów jak choćby DeFrancesco czy Dennerlein mieli drogowskaz i wzór do naśladowania ) i Mack the Knife - kolejny hit soul jazzu i murowana pozycja na wszelkiego rodzaju składanki z tego typu muzyką. Krytycy prześcigali w pochwałach, choć już w 60 gdy ukazał album zdążyli przyzwyczaić do podejścia Smitha - wskazywali na znakomitą formę organisty, doskonały dobór repertuaru i to, że może pojawiali kolejni organiści ale w sumie pozycji Jimmiego nikt nie był w stanie zagrozić, był najlepszy i koniec dyskusji. Crazy Baby wskazuje jako największe zagrożenie innych dwóch niekwestionowanych klasyków - Chicken Shack i Midnight Special - że w niczym im nie ustępuje mimo braku obecności saksofonisty. Chwalono partnerów - jak zawsze niezawodnego Donalnda Bailey - jego smak, subtelności, delikatność ale umiejętność trzymania wyrafinowanego "czadu" i nienachalnej pulsacji oraz zgodnie z opisami - wówczas ok 19 letniego Quentina Warrena - ich łagodna lekko wycofana gra pozwala z jednej strony błyszczeć jeszcze mocniej liderowi - ale to ciekawy zabieg - by łagodzili "kanty" i dawną surowość organisty - jedynie można żałować - iż partie Quentina za bardzo ja na moje standardy schowano w miksie - nie wiem czy to celowy zabieg - a może gitarzysta nie czuł na siłach by swoje partie wyciągnąć do przodu - a co godne odnotowania - w tamtym czasie był jednym z nielicznych jazzowych wioślarzy korzystających z Fendera Stratocastera - stąd specyficzne nieśmiałe, perełkowe i atłasowe brzmienie. Trzy pozostałe kompozycje również robią doskonałe wrażenie - szczególnie Sonnymoon for Two. Okładka również mimo pozornego "kiczu" czy "easy listening" zapowiada WIELKIE rzeczy - urocza modelka Marion Barker a samochód do Jaguar - piękno, szyk, czad, styl, pazur, zmysłowość, aura luksusu, sukcesu - czyli cały ówczesny Jimmy Smith.
...Nobody expects the Spanish inquisition !
- Inkwizytor
- limitowana edycja z bonusową płytą
- Posty: 4110
- Rejestracja: 06.05.2007, 19:19
- Lokalizacja: Monty Python`s Flying Circus
Re: Jimmy Smith - 8th Wonder of the World
https://www.youtube.com/watch?v=jTdej-o ... 8MkjmX_Yu8
https://en.wikipedia.org/wiki/A_Date_wi ... Volume_One
Album pierwotnie w 2 częściach ( niewiele ponad 30 minut muzyki ) - później wydane na jednym CD - udowadniający nie wiem który to już raz - fenomen oferty i stylu preferowanego na wydawnictwach Blue Note - jazz na najwyższym poziomie a przy tym szalenie komunikatywny, przystępny - otoczony niezwykłą porywającą aurą. Trudno o inny efekt skoro mamy do czynienia z TAKĄ obsadą - sekstet lidera - obok niego prawie całych najlepszych ex-messengersów - Byrd, Mobley, Donaldson, sam mistrze bębnów i również niezawodny lider Art Blakey i McFadden. Do dłuższych kilkunastominutowych kawałków dorzucono dwa krótsze które nagrano kilka dni później w "kameralnym" trio - by dać pewne wytchnienie. Na "randkę" zgodnie z tytułem krążków - z liderem z taką obstawą - nie można się nie udać i nie dać uwieść. Mimo, że wcześniej nie grali w tej konstelacji - porozumienie muzyków jest znakomite - wręcz telepatyczne. O Arcie mawiano, że swoją ekspresyjną, porywającą grą potrafił wykrzesać z każdego solisty maksimum zaangażowania i ognia - niemalże go "katapultuje" swoimi perkusyjnymi zagrywkami - to o Jimmym można śmiało powiedzieć to samo. Dzięki obecności tak wielu solistów - może sam nieco zejść na drugi plan (nie musi zajmować całego czasu swoimi improwizacjami ) ale np prowadzić ciekawe mini dialogi między lewą a prawą ręką - i tu i tam - mamy bogatą, przestrzenną grę akordową - niekiedy można odnieść wrażenie obecności aż dwóch organistów o odmiennym brzmieniu i zacięciu. Obie części otrzymały dość wysokie noty - podkreślano zgranie, zintegrowanie ale też wyborne pomysły w improwizacjach u dęciaków - u Byrda, Donaldsona i Mobleya - to jak powiew świeżego powietrza, nieustanna kreatywność, lecz również luz, dobra zabawa i wzajemna inspiracja ( słychać , że panowie dobrze się ze sobą czuli ). Z dzisiejszej perspektywy to zdecydowanie zapomniane krążki - a nie będzie przesady gdy napiszę, iż zostawiają w tyle mnóstwo innych Blue Notowskich pozycji. Swoją drogą rok 57 był niezwykle udany i płodny w karierze organisty. Jeszcze w dalszym ciągu więcej dobrego poczciwego be-bopu niż soulu.
https://en.wikipedia.org/wiki/A_Date_wi ... Volume_One
Album pierwotnie w 2 częściach ( niewiele ponad 30 minut muzyki ) - później wydane na jednym CD - udowadniający nie wiem który to już raz - fenomen oferty i stylu preferowanego na wydawnictwach Blue Note - jazz na najwyższym poziomie a przy tym szalenie komunikatywny, przystępny - otoczony niezwykłą porywającą aurą. Trudno o inny efekt skoro mamy do czynienia z TAKĄ obsadą - sekstet lidera - obok niego prawie całych najlepszych ex-messengersów - Byrd, Mobley, Donaldson, sam mistrze bębnów i również niezawodny lider Art Blakey i McFadden. Do dłuższych kilkunastominutowych kawałków dorzucono dwa krótsze które nagrano kilka dni później w "kameralnym" trio - by dać pewne wytchnienie. Na "randkę" zgodnie z tytułem krążków - z liderem z taką obstawą - nie można się nie udać i nie dać uwieść. Mimo, że wcześniej nie grali w tej konstelacji - porozumienie muzyków jest znakomite - wręcz telepatyczne. O Arcie mawiano, że swoją ekspresyjną, porywającą grą potrafił wykrzesać z każdego solisty maksimum zaangażowania i ognia - niemalże go "katapultuje" swoimi perkusyjnymi zagrywkami - to o Jimmym można śmiało powiedzieć to samo. Dzięki obecności tak wielu solistów - może sam nieco zejść na drugi plan (nie musi zajmować całego czasu swoimi improwizacjami ) ale np prowadzić ciekawe mini dialogi między lewą a prawą ręką - i tu i tam - mamy bogatą, przestrzenną grę akordową - niekiedy można odnieść wrażenie obecności aż dwóch organistów o odmiennym brzmieniu i zacięciu. Obie części otrzymały dość wysokie noty - podkreślano zgranie, zintegrowanie ale też wyborne pomysły w improwizacjach u dęciaków - u Byrda, Donaldsona i Mobleya - to jak powiew świeżego powietrza, nieustanna kreatywność, lecz również luz, dobra zabawa i wzajemna inspiracja ( słychać , że panowie dobrze się ze sobą czuli ). Z dzisiejszej perspektywy to zdecydowanie zapomniane krążki - a nie będzie przesady gdy napiszę, iż zostawiają w tyle mnóstwo innych Blue Notowskich pozycji. Swoją drogą rok 57 był niezwykle udany i płodny w karierze organisty. Jeszcze w dalszym ciągu więcej dobrego poczciwego be-bopu niż soulu.
...Nobody expects the Spanish inquisition !