Psychodelia

Forum podstawowe.

Moderatorzy: gharvelt, Bartosz, Dobromir, Moderatorzy

Awatar użytkownika
greg66
limitowana edycja z bonusową płytą
Posty: 4162
Rejestracja: 31.08.2008, 22:00
Lokalizacja: Opole
Kontakt:

Post autor: greg66 »

TANGERINE ZOO - Tangerine Zoo /1968/

Obrazek

Tony Taveira: „Na początku nazywaliśmy się The Flower Pot. Dowiedzieliśmy się, że istnieje już zespół o tej nazwie, więc zdecydowaliśmy, że najlepiej będzie ją zmienić. Więc w drodze na koncert zaczęliśmy rzucać najróżniejsze propozycje… wtedy nasz perkusista krzyknął „Tangerine Zoo!”. Wszyscy zaczęliśmy się śmiać, ale po paru chwilach zgodziliśmy się używać tej nazwy. Byliśmy w Newport na Rhode Island i występowaliśmy przed Vanilla Fudge. Podziwialiśmy ich. Dlatego nasze brzmienie zbliżało się do tego zespołu. Aranżacja na „One More Heartache” była właściwie ich aranżacją. Byliśmy zarozumiali a jedynymi facetami z którymi chcieliśmy gadać, to byli goście z Vanilla Fudge. Naszą debiutancką płytę nagrywaliśmy w Nowym Jorku. Producentem był Bob Shad, który pracował z Janis Joplin i Tedem Nugentem.
W 13 godzin nagraliśmy 9 piosenek. Płyta napędzana była przez całe hipisowskie towarzystwo. Nagrywaliśmy w nocy, od północy do piątej nad ranem. Wtedy studio jest najtańsze. Pomimo wielu substancji wyzwalających energię my byliśmy trzeźwi. Owszem wypiliśmy dość dużo alkoholu ale narkotyki płynęły wśród osób towarzyszących w studio. Nasza muzyka była zbyt trudna do zagrania aby w trakcie jej grania jeszcze lewitować”.

więcej na blogu
Awatar użytkownika
greg66
limitowana edycja z bonusową płytą
Posty: 4162
Rejestracja: 31.08.2008, 22:00
Lokalizacja: Opole
Kontakt:

Post autor: greg66 »

THE KINKS - The Kinks Are The Village Green Preservation Society /1968/

Tematem płyty „The Kinks Are the Village Green Preservation Society” jest nostalgia. Wiele utworów skupia się po prostu na wspominaniu przeszłości ale Ray Davies, główny dostarczyciel tekstów jest niepewny co do tego jak żyć – z jednej strony pragnie, aby przeszłość została zostawiona sama sobie a z drugiej strony jest rozczarowany i cyniczny co do niepewnego i obojętnego świata, który chce eksplorować. To że nie może wrócić do pełnego melancholii, niewinnego, prostego życia, które prowadził już w otwierającym płytę „Village Green” jest głównym tematem. Ukazuje on tu obie strony wewnętrznego konfliktu. Piosenkarz czuje się dobrze w Village Green, ale chce żyć własnym życiem, więc odchodzi, ale kiedy wraca, gdy zewnętrzny świat go męczy, widzi, że do wioski przybyli również inni, pragnący znaleźć ukojenie w idyllicznym, prostym miejscu. Ale dzięki ich obecności to niegdyś nostalgiczne miejsce nie jest już wyjątkowe, a wszystko co było kiedyś naturalne, przypomina wypolerowany antyk.

Obrazek

więcej na blogu
Awatar użytkownika
greg66
limitowana edycja z bonusową płytą
Posty: 4162
Rejestracja: 31.08.2008, 22:00
Lokalizacja: Opole
Kontakt:

Post autor: greg66 »

JULIE DRISCOLL, BRIAN AUGER & THE TRINITY - Streetnoise /1969/

„Streetnoise” wydany w 1969 roku jako podwójny lp, zawierający 16 utworów jest bohaterem dzisiejszej wzmianki. I od razu pierwszą rzeczą wpadającą w ucho jest niesamowity pełen mocy ale także w pełni kobiecy wokal. Nie daleko pada jabłko od jabłoni. Julie Driscoll podobnie jak jej oczywista idolka Nina Simone, wypada tu jak najbardziej okazale. Zarówno Simone jak i Driscoll mają nabyte gusta co tu słychać. Obie są świetne.
Szesnaście utworów, kurcze chyba mam niedosyt po ich wysłuchaniu.
Cztery numery napisane są przez Augera. Otwierający płytę „Tropic of Capricorn” to oryginał, pulsujący rytmem zainfekowanym jazzem z klasycznym motywem rozpoczynając wyścig na wysokich obrotach. Zawiły kawałek, mający kluczowe elementy zmian, kręci się i kręci wokół postaci, która eksploduje solidną, funkową tęsknotą otwartej furtki.

więcej na blogu

Obrazek

https://www.youtube.com/watch?v=31CyXNF4dmw
Awatar użytkownika
greg66
limitowana edycja z bonusową płytą
Posty: 4162
Rejestracja: 31.08.2008, 22:00
Lokalizacja: Opole
Kontakt:

Post autor: greg66 »

BILLY NICHOLLS - Would You Believe /1968/

Album zaczyna się tytułowym „Would You Believe”, fantastycznym popowym utworem orkiestrowym
o niezapomnianej melodii. Steve Marriott dostarcza chórki, które nie umniejszają blasku piosenki a wręcz przeciwnie dodają subtelnej mocy. Potem następuje zmiana tempa wraz z drugą piosenką „Come Again”, uroczą akustyczną balladą z brzęczącymi gitarami i łagodnym dźwiękiem. „Life Is Short” to chwytliwa, szybka popowa piosenka, której macki sięgają twórczości Zombies, podczas gdy
„Feeling Easy” jest ładnym numerem ze strzelistą orkiestrową aranżacją i marzycielskim wokalem.
Kurczę ale muszę to jeszcze raz napisać, tu jest mnóstwo bardzo chwytliwego materiału, czego na pewno wyrazem jest klasyk popowej wycieczki psychodelicznego słońca w „Daytime Girl”. To kolejny bardzo mocny punkt programu z zapadającą w pamięć melodią.
Płyta nie jest nudna a jej różnorodność brzmieniowa wybija się od zwartej struktury i telegraficznej gitary w „London Social Degree” po bujny, kwasowy „Being Happy”. Zresztą ta druga piosenka powoduje moje chęć ponownego zanurzenia się w świat Billy Nichollsa.


więcej na blogu

Obrazek

Myślę, Grahvelt, że to coś dla ciebie.
Awatar użytkownika
Białystok
box
Posty: 8600
Rejestracja: 03.01.2013, 08:21
Lokalizacja: Białystok

Post autor: Białystok »

greg66 pisze:BILLY NICHOLLS - Would You Believe /1968/
Pierwsze tłoczenie na winylu przekroczyło kwotę 10.000 USD.
Awatar użytkownika
greg66
limitowana edycja z bonusową płytą
Posty: 4162
Rejestracja: 31.08.2008, 22:00
Lokalizacja: Opole
Kontakt:

Post autor: greg66 »

THE MISUNDERSTOOD - Before The Dream Faded /65-66/

Album wybucha numerem „Children Of The Sun”, uregulowanym, powolnym marszem zaczerpniętym z „Shades Of Things” zespołu The Yardbirds. Wokalnie przeplatany jest bystrym akcentem stalowej gitary Campbella przechodzącym w sprzężenia zwrotne gdy nuty wychylają się ze strojenia a potężna gra perkusji doskonale umiejscowiona dzięki doświadczeniu Ricka Moe, podwaja refren aby popchać skurwiela do przodu. A kiedy niski wokal Ricka Browna intonuje: ”Rozluźnij się i dryfuj/W rejony swojego umysłu”, wtedy zdajesz sobie sprawę, że to nie jest typowy „beat” z 1966 roku, ale wizjonerskie uderzenie w drzwi przyszłości. Podobnie jak „My Mind”, w którym następuje krótki, ostry rytm perkusji, napięta linia basu i kłujące riffy, rozbijające ciszę, gdy wokalista głośno zastanawia się nad walką: ”Bo cały czas się zatrzymuje…!/Spraw, aby całe światło zgasło…!/Nie ma sensu…!/W tym wymiarze…!”.

więcej na blogu

Obrazek
Awatar użytkownika
greg66
limitowana edycja z bonusową płytą
Posty: 4162
Rejestracja: 31.08.2008, 22:00
Lokalizacja: Opole
Kontakt:

Post autor: greg66 »

Jest wiele płyt, o których warto wspomnieć z tych najlepszych lat dla muzyki.
Ocalić od zapomnienia (1)

THE STANDELLS - Try It /67/

Stawianie ich w jednym rzędzie z The 13th Floor Elevators i The Monks jest nie do końca sprawiedliwe. "Try It" jest solidnym rockowym albumem podpierającym się energią psychodelicznych drogowskazów. Czasami pojawiające się trąbkowe akcenty na tle garażowych wyuzdań przykuwają słuchacza do kolumn. Tytułowy powinien być przebojem.

https://www.youtube.com/watch?v=soLKvD_vbxM


JACK GRUNSKY - My Ship /68/

Urodzony w Austrii, na tym krążku zaprezentował popową odmianę Dylanesque. Fajne, lekkie utwory czasami z dodatkiem wodewilowych nut, czasem psychodelicznych akcentów miłe do słuchania. Niby nic nowego ale jakże przyjemnego.

https://www.youtube.com/watch?v=LRALzJyt7lU


THE SIDEKICKS - The Sidekicks Sessions /64-65/

Mega rarytas, znaleziony przeze mnie przypadkiem w czeluściach internetu, zadziwił i oczarował zarazem. The Sidekicks to nie kto inny tylko chłopaki z wyśmienitej brytyjskiej kapeli Kaleidoscope. Tu stawiają swoje pierwsze kroki na scenie muzycznej. Zaginione dema i nieznane obróbki. Najkrócej: brzmią młodo i dobrze, łączą rhythm and bluesa z psychodelicznymi zajawkami (wszak to dopiero 1964 r) oraz z folkową maestrią P.F. Sloana. Moje ulubione momenty to: "You're not Mine", Holiday Maker" i "San Francisco". Te numery pokazują jak ewoluowała ich muzyka, docierają do tego co zrobili na późniejszych płytach jako Kaleidoscope.

https://www.youtube.com/watch?v=3Wl3CgsEvx0
Awatar użytkownika
greg66
limitowana edycja z bonusową płytą
Posty: 4162
Rejestracja: 31.08.2008, 22:00
Lokalizacja: Opole
Kontakt:

Post autor: greg66 »

Ocalić od zapomnienia (2)

GONN - The Loudest Band in Town

Niestety w epoce nie ukazała się żadna płyta grupy tylko parę singli. Po latach mamy ten składak i to jest to. Garażowa trucizna wypływająca z zardzewiałych rur wydechowych. Mocna sprawa, pełna wigoru i zapalczywości. Fuzzy, przestery i pełna jazda z góry.

KENNELMUS - Beyond Folkstone Prism /70-72/

Debiutu nie znam, tu nagrania z przeznaczeniem na drugą płyte, które zostały wydane po latach. Muzyka to wymieszany folk, psychodelia, hard rock. Kompozycje ciekawe i całość dobrze wróżyła na przyszłość, niestety...

https://www.youtube.com/watch?v=JCskqSn1vMw

SPIDER JOHN KOERNER - Running Jumping Standing /69/

Ten album przywodzi na myśl dawne czasy. Piwniczne ostępy, bezludne brzegi rzeki, złamane serca, stukające obcasy i jedwabne rajstopy. Magiczna woń folkowych dźwięków i nie szkodzi, że czasami zalatuje Dylanem.

https://www.youtube.com/watch?v=Neh3pON8HrU
Awatar użytkownika
greg66
limitowana edycja z bonusową płytą
Posty: 4162
Rejestracja: 31.08.2008, 22:00
Lokalizacja: Opole
Kontakt:

Post autor: greg66 »

Ocalić od zapomnienia (3)

MIJ - Yodeling Astrologer /1969/

Jedną z anomalii 1969 roku było wydawnictwo nagrane przez dziwacznego artystę folkowego MIJ. To pseudonim Jima Holmberga a w rzeczywistości MIJ to po prostu Jim zapisany od tyłu. Ten album jest w pewnym sensie okolicznością wielu, wielu nieoczekiwanych wydarzeń.
Wyjątkowe piętno Holmberga na dziwacznych ludziach wywodzi się z wypadku samochodowego, który złamał mu czaszkę i pozwolił mu postrzegać wszystko inaczej, ponieważ jego zmysły zostały na zawsze zmienione. Pewnego dnia gdy grał na gitarze swoje chaotyczne kosmiczne liturgie, właściciele małej wytwórni ESP złapali wiatr i nagrali go aby wydać płytę.
MIJ został zaproszony do studia i nagrał cały album w trzy godziny, dając improwizowany wykonanie, które dodało autentycznej czystości tych kilkudziesięciu minut.
Album "Yodeling Astrologer" przypomina kosmiczne przedsięwzięcie folkowe zanurzone w ówczesną hipisowską filozofię, któremu towarzyszy psychodelia, pogłosy, delikatne echa i subtelne ozdoby produkcyjne.
Jak na 1969 rok ten album musiał być rajem dla palaczy, ponieważ delikatnie brzdąkająca gitara akustyczna przywodzi na myśl to, co najlepsze w tamtej epoce, z łagodnymi melodiami rozwijającymi mgliste koncepcje antywojenne i kosmiczne cuda nasycone metafizyczną treścią.
Dzięki takim numerom jak "Door Key" czy "Planet Of A Flower" widać, że utopijne wizje Summer of Love jeszcze się nie skończyły ponieważ lata kwitnącej mocy szybko przekształciły się w bardziej nihilistyczne koszmary, które po nich nastąpiły. Jedyny wkład MIJ w świat dziwacznego folku z lat 60. nie przejdzie do historii jako jeden z najbardziej utalentowanych, najbardziej zapadających w pamięć, a nawet najbardziej satysfakcjonujących. Chociaż nie jest to najlepszy z najlepszych, nadal istnieje niewinność i naiwność, której można doświadczyć wiele dziesięcioleci w przyszłość. To jeden z tych albumów, które są fajne do przeżycia i zapamiętania.

https://www.youtube.com/watch?v=XK71Sacpexw
Awatar użytkownika
greg66
limitowana edycja z bonusową płytą
Posty: 4162
Rejestracja: 31.08.2008, 22:00
Lokalizacja: Opole
Kontakt:

Post autor: greg66 »

Obrazek

COUNTRY JOE & THE FISH - Live! Fillmore West /1969/

12 stycznia była niedziela i ostatnim numerem podstawowego oryginalnego składu Country Joe & The Fish była 38 minutowa wersja piosenki Donovana „Donovan’s Reef”, w której dołączyli do grupy ich przyjaciele Steve Miller, Jorma Kaukonen, Mickey Hart i Jerry Garcia. Jednak poprzeczka postawiona była bardzo wysoko. Gdy chłopaki sobie oblewali zakończenie pewnego etapu, siedząc z tyłu sceny, na scenie produkował się nowy zespół z Anglii z facetem, który grał kiedyś w The Yardbirds, a którego album jeszcze się nie ukazał. Led Zeppelin bo o nim mowa dał świetny bardzo wybuchowy koncert i naprawdę były wątpliwości czy publika chwyci jeszcze dźwięki Country Joe McDonalda i jego kompanów.
Ale tu zadziałała magia i wyjątkowość.

Impreza, która trwała za kulisami tak długo w końcu doszła do końca, i zespół i ich przyjaciele wyszli, by zagrać w ogniu podniecenia i dużej ilości kontrolowanych substancji. To, że możemy usłyszeć te dźwięki zawdzięczamy inżynierowi nagraniowemu Edowi Friednerowi, który zapewnia bardzo dobry dźwięk na żywo po tym, jak miał przygodę, gdy musiał bronić ciężarówki zespołu przed jakimś ulicznym gangiem. Na szczęście skończyło się na krzyku i pomachaniem butelkami.
Friedner: „Gdy wszystko już było dobrze i upewniłem się, że wszyscy grają a dźwięk dochodzi do furgonetki, wyszedłem i spojrzałem na scenę. Oto jeden z najwspanialszych składów muzyków San Francisco, jakie kiedykolwiek widziałem – a każdy z nich pasował do swojej osobowości scenicznej. Jorma pochylał się nad swoją gitarą, Steve kołysał się w górę i w dół, Jerry studiował struny, Joe na wpół się uśmiechał a Barry kroczył po swoim kawałku sceny. To było tyle show-buissnessu, co muzyki. W tym momencie zdałem sobie sprawę, jak daleko zaszliśmy wszyscy, odkąd po raz pierwszy zobaczyłem wszystkich grających w parkach Berkeley i małych klubach zaledwie kilka lat wcześniej”.

Dwa pierwsze numery jakie grupa zagrała to typowe piosenki popowe w duchu psychodelicznego Country Joe and The Fish. „Rock & Soul Music / Love” jest bardzo energetycznym początkiem przy którym wybuchy Led Zeppelin były pierdnięciem, wprawdzie słonia ale…

Piękny klimatycznie zagrany „Here I Go Again” zawsze mnie rozczula. Idący marszowo od początku wpina się łagodząc brzmienie gdy pianino łka nad gitarową solówką Barry Meltona.

Powoli wchodzimy w kolorowe sny, pod letnie konary i parasole liści i serce, które upadło.

„It’s So Nice To Have Your Love” to efektywny ponad sześciominutowy bieg gdzie bossa nova wychyla się z głośników. Jesteśmy w kawiarence przy bulwarze nad Sekwaną i młoda mademoiselle serwuje nam kawę. Nawet nie da się oparzyć choć druga część numeru już prowokuje do tańca. Nadal w rytmie południowo amerykańskim Melton wygrywa swoje solo, dopijając kawę żegna panienkę zadziornym całusem.

No i zaczyna się!

Wychodzący w mglistych otchłani „Flying High” nie zostawia złudzeń. Najwyraźniej Casady ma chody u inżyniera. Wzmacniacz basu podkręcony niemiłosiernie wbija struny po kolei w słuchacza. W oczekiwaniu na czerwony bukiet Melton przynosi śródziemnomorską paletę barw a gdy Chicken Hirsch ciasno bębni, klawiszowe wizerunki upamiętniają sklepikową nostalgię. Ale to bas jest tu najważniejszy.

Podobno koncert ten trwał około czterech godzin. To musiało być wydarzenie! A uczestniczyć w nim na żywo byłoby dopełnieniem wędrówki.

Barry Melton napisał piosenkę „Doctor Of Electricity”, w której znajdujemy inspirującą grę między gitarą a basem, a wszystko to wsparte jest świetną grą na klawiszach. Koncerty Country Joe & The Fish często opierały się na jamach, chociaż ich forma różniła się nieco w zależności od kaprysów Joe i zespołu. Dzięki zdolności reagowania na nagłe muzyczne zwroty, dla muzyków nie było problemu włączyć w swoje szeregi paru przyjaciół.

Ten ostatni numer trwał 38 minut a może 380 minut lub 3800 minut!!!

Nadeszła chwila!

Odkryć swą wolę na zawsze i żaden odlot w dawny Byt dalszy niż gwiazdy nie znajdzie schronienia w tym ciemnym rozchwianym porcie nieznośnej muzyki. Barry zaczyna i nie masz już ucieczki w Siebie, Jorma stoi w płomieniach a Jerry wydaje w świat bilion drzwi do nowego Bytu. Oto moje ręce, moja czaszka przerażona. Niszczyciel bez twarzy!

Biały ekran wypełniony kolorowym barwami wydyma się i napręża.

Wybuch!!

Steve ma swój czas, grając „Miller Riff” a wynik zostaje uchwycony. Muzyka sfer, która kończy się ciszą a jedwabista pajęczyna błyska o świcie pod drzewem obok którego siedzę. Mamy tutaj prawdopodobnie jedno z najbardziej najlepszych i najbardziej ekscytujących nagrań na żywo ze wszystkich epok.

To był jeden z tych momentów lat 60-tych, które już nigdy nie powrócą- słuchanie go ponownie po tylu latach przywraca ten moment i nastrój tamtych chaotycznych lat.
Awatar użytkownika
greg66
limitowana edycja z bonusową płytą
Posty: 4162
Rejestracja: 31.08.2008, 22:00
Lokalizacja: Opole
Kontakt:

Post autor: greg66 »

MIGHTY BABY - Mighty Baby /1969/

Obrazek


Muzyka psychodeliczna to prawdziwa mieszanka wielu stylów muzycznych. Ciekawą i zarazem naturalną sprawą jest odrębność danego gatunku w Europie i Ameryce. Inne korzenie muzyczne stanowiące łodygę psychodelii wywarły różnorodność tego gatunku, ale dla kogoś kto czuje się dobrze w tej dziedzinie jest to szybkie do wychwycenia. Amerykańskie zespoły potrafiły tworzyć folkowe harmonie wokalne i akustyczną subtelność, ale ich wzniosłe chwile były pokazywane, gdy podkręcali głośność do maksimum i wypuszczali potoki muzycznego ognia na ekstatyczną publiczność hipisów, która miała zakończyć wojnę w Wietnamie i nieść masom miłość. Natomiast różnorodność i liryczna głębia wywodząca się z celtyckich ballad oraz łagodniejsze narkotyki i brak wojny, którą można by się wkurzyć stanowił efekt innego wzoru psychodelicznego obracającego się wokół Wysp Brytyjskich. Obce w przeważającej części długie jammujące koncerty i nagrania grup amerykańskich w Anglii skoncentrowane były bardziej na tajemniczości i surrealistycznej wizji muzyki, będącej czasami efektem wielu godzin pracy w studio. Jest mało brytyjskich zespołów dla których amerykańskie korzenie wypełniały muzykę i które nagrywały płyty dążące w tym kierunku. Z pewnością są one warte poświęcenia im uwagi. Jednym z nich jest grupa Mighty Baby i jej debiutancka płyta, która zawiera w sobie wszystko, co było cudowne i magiczne w epoce psychodelicznej.
Firma Mighty Baby powstała w 1968 roku wokół Alana Kinga, Mike’a Evansa i Rogera Powella, którzy byli założycielami jednej z najważniejszych brytyjskich grup modsów, The Action. Później do zespołu dołączyli Martin Stone i Ian Whiteman i tak powstało Mighty Baby.
I rzeczywiście, grupie udało się w jakiś sposób połączyć to, co najlepsze z obu scen psychodelicznych.
Mike Evans:” W tym samym czasie, w którym grywaliśmy jako The Action, słuchaliśmy również Boba Dylana i współczesnego jazzu. W okresie kiedy byliśmy kwartetem, duży wpływ miała na nas również nowa muzyka z zachodu USA. Kiedy pojawili się The Byrds i usłyszeliśmy „5d” wpadliśmy po uszy. Zaczęliśmy nagrywać własne wersje „Why” oraz „I See You” a nasza fascynacja ciągle rosła. Kiedy pojawiły się płyty Love, wycofałem się do mojego pokoju i zamknąłem przed światem, aby chłonąć wszystko, co usłyszałem od tego niesamowitego zespołu. Kiedy nasza grupa zmieniła nazwę na Mighty Baby połączyliśmy te wpływy, a także wpływy The Band i Grateful Dead. Była to naprawdę bardzo naturalna zmiana”.
Debiut Mighty Baby jest cudownie pomysłowym albumem i zagubionym (kolejnym) klejnotem brytyjskiego rocka. Wpływy amerykańskich grup z Zachodniego wybrzeża są wyraźne ale wcale nie nachalne. Poczucie harmonii wokalnej i używanie połączonych głosów dla grupy było sposobem zrekompensowania braku prawdziwego wokalisty w stylu Erica Burdona. Czasami dźwięki gitary Jerry’ego Garcii z Grateful Dead są słyszalne a sposób aranżacji utworów przybliża najbardziej „Mighty Baby” do tej amerykańskiej grupy. Ale jak pisałem to nic nie szkodzi. W rzeczywistości jest wręcz przeciwnie. Wokalista, saksofonista i klawiszowiec Ian Whitman był fanem jazzu w stylu Soft Machine i wykazywał duże zainteresowanie muzyką wschodnią i północnoafrykańską, dodając bogate rysy waltorni i egzotyczne motywy do rockowego brzmienia Mighty Baby. Otwierający płytę utwór „Egyptian Tomb” jest wspaniałym pokazem jego umiejętności, subtelną mieszanką hard rockowej energii i dziwacznych lotów fantazji, gdy wybuchy saksofonu owijają się wokół riffów gitar i szybujących organowych solówek. Teksty są głęboko mistyczne, odzwierciedlając dziwaczną okładkę albumu, z refleksjami na temat starożytnego Egiptu oraz tajemniczej postaci i rytuałów tej kultury. Zamykający płytę utwór „At the Point Between Fate and Destiny” powraca do egzotycznego smaku „Egipskiego grobowca” i przywodzi na myśl obrazy głębokiego, czerwonego słońca zachodzącego na jałowej pustyni. To muzyka mistyczna, niemal nawiedzona, wyraźne odważna i dalekosiężna. To idealna muzyka hipisowska, marząca o innej rzeczywistości i stanowiąca świetny drogowskaz dla wielu błądzących dusz spacerujących po mglistych wzgórzach i szukających proroctwa nieśmiertelności, grając w kości. Olśniewające ćwiczenia gitarowe oraz dudniący bas i perkusja, tworzą stabilność i zwięzły rytm. „I’ve Been Down So Long” ma z kolei echa bluesa, ale jest grany jak tradycyjna angielska melodia ludowa, ze wspaniałymi harmoniami i dyskretną aranżacją. „House Without Windows” z podobnymi motywami do pierwszego numeru jest w rzeczywistości niemal przerażający w swojej treści, ale jest pełnokrwistym rockerem z zaciętym, prowadzącym rytmem i kilkoma palącymi solówkami gitarowymi. Tu chyba najbardziej zaznacza się wpływ Grateful Dead na Brytyjczyków. Zwięzłe i skoncentrowane gitary przenikają bez końca z jednego gatunku do drugiego. A przed dziwną, liryczną zadumą powstrzymuje cię wybuch nieoczekiwanego saksofonu. Przestrzenne organy Whitmana nagle wkraczają na płaszczyznę, wypierając gitary i katapultując piosenkę, której słuchasz do dziwnej, tajemniczej krainy. I tylko szkoda, że w przeciwieństwie do amerykańskiego zespołu brak tu miejsca na dziesięciominutowe instrumentalne jamy.
Skupienie i motywacja muzyków Mighty Baby liczy się najbardziej. Powstała płyta bogata, prawdziwa perła wśród pełnej przygód psychodelicznej muzyki.
Awatar użytkownika
greg66
limitowana edycja z bonusową płytą
Posty: 4162
Rejestracja: 31.08.2008, 22:00
Lokalizacja: Opole
Kontakt:

Post autor: greg66 »

Steve Miller Band - Children of the Future /1968/

Dla fanów słuchających muzyki lat 70-tych i 80-tych Steve Miller kojarzy się z serią doskonałych hitów pop-rockowych, nagranych właśnie w tych latach. Utwory takie jak „Jungle Love”, „The Joker” i „Fly Loke An Eagle” spowodowały, że jego album „Greatest Hits 1974-1978” sprzedał się w ponad 13 milionach egzemplarzy w Stanach Zjednoczonych. Starsze pokolenie muzycznych dziwaków pewnie wie, że The Steve Miller Band miał pod koniec lat 60-tych i wczesnych 70-tych zupełnie inne brzmienie. Pierwotnie nazywany The Steve Miller Blues Band, został założony w 1967 roku przez Steve Millera i Boza Scaggsa. Byli jednym z typowych istniejących psychodelicznych zespołów bluesowych ale jednocześnie byli w tej lidze grup, które odniosły komercyjny sukces nie mając żadnych hitów. Swój debiutancki album Steve Miller Band nagrał i wydał w 1968 roku. Tak naprawdę to „Children of the Future” stanowi dwa odrębne albumy, które były łatwo dostrzegalne na oryginalnym winylu.
Pierwsza strona to sprawa Steve’a Millera, która jest spójnym zestawem piosenek, które miejscami można określić jako awangardowe. Druga strona ma bardziej surowe brzmienie, prowadzące w stronę bluesa i jest już dziełem całego zespołu.
Całość zaczyna się od wstrząsającej kakofonii, po której następuje akustyczny brzdęk, wyłaniający się niczym latarnia światła pośród ciemności i łoskotu. Jak wspominałem, tytułowy utwór jest daleki od ironicznego dystansu „The Joker” czy eleganckiego majestatu „Fly Like an Eagle”. Ta psychodeliczna suita łącząca optymizm z hipisowską, kosmiczną wiarą wytwarza senne marzenia, muzycznie drgające na obrzeżach jawy. „W moim drugim umyśle widzę, jak się rozwijasz/ Czuję, jak płyniesz/ To porusza moją duszę”. Wyróżniającym się elementem w tych utworach są harmonie, które jakby wyrównywały bieg dziecięcych kroków ku przyszłości. Konglomerat bluesa poruszający się w kierunku wczesnego folk rocka dobrze pasuje do ery psychodelicznej. Dwa krótkie przerywniki stanowią elementy, które prowadzą do dłuższej formy „In My First Mind” i są sercem improwizacyjnych wycieczek poślubionych bluesowym zagrywkom w mglistych, kwaśnych melodiach. Utwór porusza się w stonowanej atmosferze a kiedy dzieci otwierają swoje oczy widzą na odległość wielu mil, będąc na haju przekraczają kolejną barierę kończąc pierwszą stronę płyty numerem „The Beauty of Time Is That It’s Snowing”. To instrumentalny podjazd na wzgórze pełne białego puchu zawierający jedynie mantrę „Jesteśmy dziećmi przyszłości”. Nie wiem jak reagował na to pan King (inżynier dźwięku) ale Miller rzeczywiście był na haju i nawet został zatrzymany i uwięziony za posiadanie marihuany podczas nagrywania albumu.

reszta na blogu

Obrazek
esforty
japońska edycja z bonusami
Posty: 3996
Rejestracja: 26.01.2010, 11:45
Lokalizacja: Łódź

Post autor: esforty »

Obrazek
Kit Sebastian - Mantra Moderne 2019

Pewnie będzie tak, że zostanę skarcony przez greg -a o mieszanie porządków, ale nie potrafię wyzbyć się wrażenia o koneksję stręczonego wydawnictwa z gatunkiem tu omawianym, zatem zaryzykuję.
Jasne, że nie tylko psychodelia jest tu składnikiem jedynym bo tu się mieszają Gainsbourg z Axelrodem, Goldfrap z Johnem Barry'm(ten od Jamesa Bonda).
Jest tu jeszcze miłość do francuskiego kina, tego z nurtu: nic się nie dzieje (czytaj Nowa Fala), bo pewne podobieństwo jest uporczywym skojarzeniem.
Kto się przysłucha, może jeszcze dodać inne tropy... za to, na pewno, nie jest to World Music, nawet jeśli odkryjemy Brazylię, Turcję czy wspomnianą wyżej Francję.
Ta holistyczna (są TU zwolennicy takiego podejścia) wiwisekcja może, choć nie musi być pomocna w odbiorze. Pachnie i smakuje jak wybornie przygotowana (potrzeba czasu) kawa po turecku. Zaś Twórcy (Kit Sebastian i Merve Erdema) wpisali do recepty na tę muzykę ową prawdę, że kosmopolityzm otwiera umysły i daje kreatywną różnorodność tylko dopóty, dopóki jest kontrapunktem dla jakoś jednak wyczuwalnej tożsamości artystycznej.

https://www.youtube.com/watch?v=1E4AJRE ... 6&index=10
Nie ma takiego naleśnika, który nie wyszedłby na dobre. H. Murakami
Awatar użytkownika
WOJTEKK
box z pełną dyskografią i gadżetami
Posty: 25820
Rejestracja: 12.04.2007, 17:31
Lokalizacja: Lesko

Post autor: WOJTEKK »

Ale to wszystko na jedno kopyto.
Nie ma ludzi niezastąpionych. Oprócz The Rolling Stones.

http://artrock.pl/
Awatar użytkownika
greg66
limitowana edycja z bonusową płytą
Posty: 4162
Rejestracja: 31.08.2008, 22:00
Lokalizacja: Opole
Kontakt:

Post autor: greg66 »

Ocalić od zapomnienia (4)

PETER IVERS BAND with YOLANDA BAVAN - Knight of the Blue Communion /1969/

Amerykański harmonijkarz Peter Ivers był muzykiem i kompozytorem znanej psychodelicznej kapeli Beacon Street Union. Jego miłość do bluesa skłoniła go do podjęcia decyzji o przyjęciu harmonijki ustnej jako narzędzia muzycznej ekspresji ale użycie jej było zupełnie inne i niemal awangardowe w porównaniu do korzeni tego instrumentu.
Do nagrania swojego debiutu Ivers zgromadził świetną grupę muzyków, która była pod każdym względem "freak". Wymieniając instrumenty na których członkowie grupy grają: harmonijka ustna, obój, fagot, saksofon, gitara, bas, perkusja i jakiś instrument elektroniczny, widać już, że nie był to bynajmniej zwykły band. No i dodajmy do tego fantastyczną wokalistkę Yalande Bavan a otrzymamy jeden z najbardziej wyjątkowych amerykańskich zespołów tamtych czasów, który porównuje się do Franka Zappy w niekonwencjonalnym podejściu muzycznym.
Złożona muzyka, niezwykłe wykorzystanie instrumentów dętych drewnianych i blaszanych oraz hipnotyzujący wokal wszystko to razem tworzy cudowne doznania dźwiękowe. Oczywiście album ten okazał sie kompletną klapą komercyjną i został odłożony do magazynu Epic.
A szkoda bo pozostaje do dziś jednym z najciekawszych dokumentów epoki, kiedy wszystko było możliwe i wykonalne.

Obrazek

https://www.youtube.com/watch?v=vjkwcUJ1dmI
ODPOWIEDZ