Psychodelia

Forum podstawowe.

Moderatorzy: gharvelt, Bartosz, Dobromir, Moderatorzy

esforty
japońska edycja z bonusami
Posty: 3996
Rejestracja: 26.01.2010, 11:45
Lokalizacja: Łódź

Post autor: esforty »

Obrazek

Obrazek
The Aces of Cups - It's Bad for You But Buy It 2003

Zespół istniał pomiędzy 67 a 72, nigdy nie nagrał żadnego pełnowymiarowego materiału. Jest mało znany, choć jak <poczesać> sieć to, jednak, czegoś można się dowiedzieć.
To co widać na reprodukcji to kompilacja z różnych szuflad (dema, programy tv, występy z Bay Arena).
Nie wszystko jest, też <glimmer> i nie myślę tu o jakości realizacyjnej a raczej o <wykonaniach pod wpływem?> czy zwyczajnych fuszerach i żenujących popisach wokalnych (Pretty Boy), ale...

https://www.youtube.com/watch?v=H4WYlT8WhdU

takich wzlotów też nie brakuje. To ten usłyszałem we francuskim radiu i poszedłem za ciosem :wink: .
Warto poznać Asa Pucharów żeńską grupę, której zabrakło... nie tyle pomysłów na siebie, ile menadżera z polotem, który pokierowałby karierą dziewczyn. Ciekawe czy Patti Smith, czegoś tu sobie nie pożyczyła?
Nie ma takiego naleśnika, który nie wyszedłby na dobre. H. Murakami
Awatar użytkownika
greg66
limitowana edycja z bonusową płytą
Posty: 4162
Rejestracja: 31.08.2008, 22:00
Lokalizacja: Opole
Kontakt:

Post autor: greg66 »

Z kapel dziewczęcych The Ace of Cups jest oryginalne. Idąc tropem i zarazem polecam:
brytyjski lekko beatowy ale mający bardzo ciekawe aranże The Livebirds oraz kolejny ciekawy The Luv'd Ones.
The Livebirds wydano trzy płyty (przynajmniej ja mam tyle):
"From Mersey to Hamburg", "More of the Livebirds" oraz "Star Club Show 4" a The Luv'd Ones mam jedną "Truth Gotta Stand".
Polecam.
esforty
japońska edycja z bonusami
Posty: 3996
Rejestracja: 26.01.2010, 11:45
Lokalizacja: Łódź

Post autor: esforty »

A ja planowałem Cię zaskoczyć :cry: 8) .
Oczywisty żart, przepraszam.
Zapisuję sobie, The Livebirds, dzięki!
Nie ma takiego naleśnika, który nie wyszedłby na dobre. H. Murakami
Awatar użytkownika
greg66
limitowana edycja z bonusową płytą
Posty: 4162
Rejestracja: 31.08.2008, 22:00
Lokalizacja: Opole
Kontakt:

Post autor: greg66 »

LOVE - Out Here /69/

Tak to jest inny już zespół niż ten, który stoi za moim ukochanym „Forever Changes”, ale to nic nie szkodzi, bo „Out Here” jest na równi świetną płytą a do tego jest niestety niedocenioną perełką Arthura Lee. Tu masz wszystkie aspekty psychodelicznych zmagań tamtych lat: długie gitarowe jamy, solówka na perkusji, krótkie nowatorskie numery będące czasem uroczymi piosenkami popowymi – śpiewanymi z miłością, duszą i pasją przez lidera, łączących blues z akustycznym folkiem. To jest zakopany skarb i jeśli jesteś prawdziwym fanem tamtej muzyki to tylko czasu potrzeba abyś to niedocenione arcydzieło grupy Love odnalazł.
Tak, możesz powiedzieć, że jako pojedynczy album byłoby to ideałem.
Ale dlaczego? Dlaczego nie pozwolić zespołowi na wydawanie wielu numerów, które nas zauroczą. Co? Kolejne rzeczy chować do szuflady i czekać aż pożre je kurz.
Nie, oto dostajemy „White Album” zespołu Love, jako rozległy podwójny potwór pełen melodyjnych na wpół szalonych, bluesowych, rockowych, funkowych, folkowych, krótkich, średnich, długich, cichych, głośnych, zabawnych, poważnych, smutnych, szczęśliwych i wielkich piosenek.
No dobrze, do rzeczy.
Po wydaniu „Four Sail” wygasł kontrakt zespołu z Elektrą a Lee i jego nowa wersja Love nagrali podobno sporą ilość materiału, którą postanowiła wydać wytwórnia Blue Thumb Records. Możesz mieć wrażenie, że Arthur Lee (pierwotnie na płycie zapisane było Arthurly) próbował na „Out Here” stworzyć historię wszystkich stylów muzyki pop od lat 50-tych do czasów mu współczesnych.
Weźmy otwierający album „I’ll Pray For You” gdzie duch Presleya i jego styl dominuje nad całością albo „I’m Down” będący dźwiękowym wybuchem gitary Paula Martina oraz wirującymi organami. Przy okazji „Signed DC” na perkusji zasiadł Drachen Theaker, wcześniej udzielający się w Crazy World of Arthur Brown, zastąpił on na krótko Suranovicha. Jednym z nawiązujących do brzmienia „Forever Changes” jest „Listen to My Song” mający akustyczne gitary i prosty wokal i jest to jeden z najmocniejszych punktów na płycie, jeśli chodzi o łagodność. Mi podoba się „Willow Willow”, krótka, skoczna piosenka z zawodzącą gitarą prowadzącą.
Łagodniejsze akcenty mieszają się z dynamicznymi odjazdami a punktem centralnym „Out Here” jest z pewnością, rozbudowany, kwasowy jam „Love is More than Words or Better Late Than Never”. Oblana fuzzem gitara Arthura Lee pokazuje wiele kreatywności a wzmocnienie wah-wah dodaje potęgi temu zajściu. Zresztą pozostałe elementy też są godne uwagi. Jazzująca perkusja, zmienia rytm jakby szukając innej ścieżki, ale utrzymuje podstawę wraz z basem i razem ochoczo prowadzą się za ręce. A taki „Stand Out”. Mocny, wypełniony zaraźliwym riffem i krótką sekcją gitarowej pirotechniki utwór bliski jest Sly Stonowi i jego rodzinnemu bandowi. Pisałem o folku. No oczywiście. „I Still Wonder” właśnie łączy elementy folkowe wraz z kwasowym podejściem, na przemian z wersami wspieranymi przez akustyka i obciążonymi fuzzem podwójnymi gitarami prowadzącymi. Numer ten zawiera także harmonie wokalne bardzo wyraźnie inspirowane przez Crosby, Stills & Nash. W natłoku instrumentalnych działań wiele numerów jest ciekawych i zaskakujących. Taki „Doggone”, który składa się z krótkiej akustycznej piosenki, po której następuje zaskakujące dziewięciominutowe, mocno psychodeliczne solo na perkusji co sprawia, że nasze uszy wdzięczne są słuchając takich rzeczy.
Donnellan: „Arthur powiedział „ok, Jay, chodź i zagraj coś” czy coś w tym stylu. A ja pomyślałem, no, dobra może takie siłowanie na rękę będzie ok. Powiedziałem inżynierowi, żeby zwolnił taśmę do połowy prędkości. Potem zagrałem solo a oni je przyspieszyli i zabrzmiało to dość intrygująco. Wielu ludzi, teraz pyta mnie „Jak zagrałeś to tak szybko i czysto?” Jestem zaskoczony, że w to wierzą, ale to siłowanie się na rękę okazało się ostatecznie dobrym interesem”.
Niestety nieprzewidywalność Lee była dość kłopotliwa. Mając wiele pomysłów miał też i swoje odpady. Jego wątpliwe decyzje raczej nie wróżyły niczego dobrego, jeśli chodzi o kolejne kroki kariery grupy. Oddajmy głos znowu Donnellanowi: „Pewnego dnia w swoim domu (Lee) otrzymał telefon od agenta. Powiedział: „Nie, nie chcę jechać do Nowego Jorku na jeden pieprzony koncert”. A to był Woodstock!”.
No ale tak już jest.
„Out Here” z pewnością dla fanatyka psychodelicznego kalifornijskiego brzmienia jest gratką obok której obojętnie nie przejdzie i ustawi ją na półce obok innych zapomnianych dzieł, zapomnianych zespołów, które niestety odchodzą wraz z nami.

Obrazek
Awatar użytkownika
B.J.
box z pełną dyskografią i gadżetami
Posty: 14150
Rejestracja: 11.04.2007, 21:33

Post autor: B.J. »

Nie znam tej płyty, ale takie zachęty na mnie działają. Dzięki :!: :)
Awatar użytkownika
greg66
limitowana edycja z bonusową płytą
Posty: 4162
Rejestracja: 31.08.2008, 22:00
Lokalizacja: Opole
Kontakt:

Post autor: greg66 »

MARK WIRTZ - A Teenage Opera /1967-68/

Obrazek

Już kiedyś miałem opisać ten album ale jak to zwykle bywa coś mi wskoczyło innego i płyta ta została odstawiona. Jednak piosenka o osiemdziesięcio dwu latku mającym sklepik na zapadłej wiosce gdzieś tam w Anglii, który zmuszony jest do zamknięcia go ciągle kołatała się gdzieś w mojej głowie i przy różnych okazjach dawała o sobie znać. Właściciel sklepiku nazywał się Grocer Jack i po prostu pewnego ranka nie otworzył swojego kramu. Matki wysyłały swoje dzieci do jego domu, aby go nękać by przyszedł otworzyć sklep, nie zdając sobie sprawy z tego, że Jack umarł. Całe miasto opłakiwało go a słynny chórek dziecięcy pojawiający się w piosence jest kwintesencją genialnego gustu w acidowym popie lat sześćdziesiątych.
A wszystko to za sprawą pierwszego „niezależnego” producenta EMI, Marka Wirtza. Pracując w studio przy Abbey Road akurat spotkał wracających z przerwy świątecznej The Beatles, którzy pracowali nad „Penny Lane”. Rywalizacyjna natura Wirtza nie mogła ulec zapaleniu i już w marcu zaczął wykorzystywać czas sesji „Mood Mosaic” do nagrania nowej piosenki, wielkiego konceptu, który jak twierdzi przyszedł do niego we śnie. Mniej więcej w tym samym czasie Mark podpisał kontrakt płytowy z zespołem Tomorrow, którego głównym wokalistą był Keith West. Został on zaproszony do wysłuchania prawie gotowej piosenki, co okazało się strzałem w dziesiątkę. Po okazaniu entuzjazmu zaproponowano mu poprawienie tekstu i zaśpiewanie głównego wokalu. I tak też się stało! Popisy Marka w studio bliższe są raczej eksperymentom Briana Wilsona niż The Beatles. Zaaranżował on utwór z użyciem smyczków, rogów i mandoliny, które dodał do istniejącego już podkładu rytmicznego i gitarowego. Chór dzieci śpiewający po głównym wokalu w refrenie jest niedoścignionym wzorem tamtej rzeczywistości. W 1967 roku „Grocer Jack (Excerpt from a Teenage Opera)” dotarł do drugiego miejsca list przebojów.
Sukces tego numeru spowodował podpisanie Wirtza niewłaściwej umowy z wydawcą Robbins Music, która kosztowała go utratę połowy tantiem. W krótkim czasie wydane zostały jeszcze tylko dwa single, po czym Mark zrezygnował z szansy wydania albumu. Zresztą podobno EMI i tak nie było zainteresowane wydanie albumu.
Ale wreszcie przyszedł ten czas. Otóż w 1996 roku nagrania powstałe prawie trzydzieści lat wcześniej ujrzały światło dzienne. Dla fanów takiej muzyki bez wątpienia była to nie lada gratka. Przecież mamy tu parę klejnotów brytyjskiej psychodelii. I to ogromnych rozmiarem klejnotów.
Historia „A Teenage Opera” zawiera szkice różnych postaci, które zamieszkują wyimaginowaną wioskę, a wszystko to opowiadane jest przez młodego mężczyznę młodej kobiecie.
Jeśli próbujesz dowiedzieć się szczegółów sesji, wkraczasz na kamienisty teren. Wszystkie utwory związane z operą (oprócz „Sam”) zostały nagrane pod roboczymi tytułami, z których część dość znacznie różni się od finalnego produktu. Propagowany przez samego Wirtza plan concept albumu nie odpowiadał rzeczywistości. Zamiast podejść do dzieła jak do jednej wielkiej całościowej kompozycji, pisząc numery zawierające tematycznie jeden motyw, Mark nagrywał różne podkłady w luźnej kolejności, które ślizgały się po jego tematycznych pomysłach. A pomimo tego całego chaosu, to zagrało. I to jak!
To, że takie numery jak choćby „(He’s Our Dear Old) Weatherman” przepadły woła o pomstę do nieba. To już jest skandal na miarę muzycznego barbarzyństwa. Wirtz w sposób mistrzowski stworzył tu wagnerowską smyczkową kakofonię łącząc ją z chórem dziecięcym, kazoo, charakterystyczną bałałajką i poddając to w takim frazowaniu, że wyszło z tego arcydzieło. To nie do wiary, że pomimo wydania na singlu, numer ten przepadł jak kamień.
„Sam” jest jedną z najbardziej złożonych kompozycji pod względem nagraniowym. Słyszymy tu parę nakładek perkusyjnych, doskonale wywarzoną orkiestrację, wtrącane w pewnym momencie trąbki a dźwięki parowozu buchającego parą, Wirtz nagrał spędzając trochę czasu na różnych liniach kolejowych. Natomiast dzwony kościelne są oryginalnie nagrane z katedry w Kolonii. Samo nagranie „Sama” zajęło około 80 godzin studyjnych.
Oczywiście całość nagrań została połączona z tematami instrumentalnymi, które świetnie sobie radzą na tle klejnotów.
Większość pracy Wirtza na „A Teenage Opera” jest doskonała. To najlepsze aranżacje powstające w tamtym czasie, tak złożone, że ich twórca stoi w jednym rzędzie obok Briana Wilsona czy Curta Boetchera. Oznaczają się wyjątkowością i są bez wątpienia przełomowe w produkcji brytyjskiej psychodelii i co ciekawe nikomu nie udało się ich naśladować w podobnej jakości. Dlatego nie dziwuje, że „Toy Sound” pozostał znakiem rozpoznawczym Marka Wirtza, a jego muzyka trafiła do podręczników historii angielskiego popu końca lat sześćdziesiątych.
Awatar użytkownika
greg66
limitowana edycja z bonusową płytą
Posty: 4162
Rejestracja: 31.08.2008, 22:00
Lokalizacja: Opole
Kontakt:

Re: Psychodelia

Post autor: greg66 »

ORA - Ora /1969/

Obrazek

Oto płyta zawierająca niewiarygodnie piękną muzykę, nagraną przez kilku utalentowanych chłopaków, którzy spotkali się w University Collage School w Hampstead. Kluczową postacią w zespole Ora był osiemnastoletni Jamie Rubenstein, główny wokalista i gitarzysta a także autor wszystkich zamieszczonych na płycie piosenek. Jego współpracownikami byli Robin Sylvester, grający na gitarze basowej, fortepianie i organach, gitarzysta Jon Weiss oraz perkusista Julian Diggle.

Te dwanaście piosenek zostało wydanych w 1969 roku, a mały nakład sprawił, że wśród kolekcjonerów była to bezcenna zdobycz. Dopiero w 2006 roku reedycja sprawiła szerszą dostępność tej twórczości a dodatkowo otrzymaliśmy drugi dysk z różnymi demówkami.

Gdy to wydawnictwo trafiło do mojego odtwarzacza, no to zagościło tam na długi czas.

Ten lp przypomina mi nostalgiczne, psychodeliczne lato, pełne cichych szmerów i żebrzących o wodę kwiatów. Ścieżkę po której bosonoga dziewczyna biegnie w stronę strumyka a jedyne co po niej zostaje to znikomy ślad na piasku. I tak jest z tą muzyką. Folkowo-kwasowe klimaty zostawiają niewidoczne ślady, które płynąc własnym rytmem dochodzą do początku nocy. To tak jakbyś otworzył okno, a ciemnogranatowe niebo zbliżyło się do ciebie, usiane gwiazdami, niczym piegi rozrzucone na jej twarzy. Układające się w jakieś tajemnicze kształty, figury – konstelacje. Jakieś wiry, liny, układy – nieregularne i nieprzeliczone. Wyobraź sobie, że możesz tak sobie skakać po tych świecących punktach. Tworzyć nowe, przesuwać je, zmieniać ich kształty. I nie przytłaczają cię sprawy doczesne, gdyż ich po prostu nie ma. Gwiazdy z ich świetlnymi aureolami przyciągają cię. A kosmos wchłonął twoje oblicze i w ciemności nie ma już podziału na niebo i ziemię. Istnieje już tylko w całości świat, w całym swym ogromie.

I tak od pierwszych minut nurzamy się w tych tajemniczych dźwiękach, pełnych melodyjności i dwuznaczności. „Seashore”, ten subtelny otwieracz dodaje uroku nakładającymi się wokalami oraz oszczędną narracją, pokazując czego możesz spodziewać się słuchając tych nagrań. „About You” idzie jeszcze dalej. Ta urocza melodia wprowadza słuchacza do podmiejskiej kafejki, pełnej gorących filiżanek z parującą kawą. Wyrafinowany folk pop bliższy jest wiejskim zakątkom wiktoriańskiej Anglii niż jej ponurej miejskiej rzeczywistości.

Wszystko jest tu dobrze napisane, melodyjne i interesujące, z jednolitą atmosferą zabarwioną sepią, z którą czuję się jakoś związany.

Ale przecież gdyby całość była taka z pewnością znudziłaby się nam po paru przesłuchaniach. Wszak mamy produkt pewnej epoki. Epoki, zadziwiającej i szokującej. Więc szalony kawałek psychodelicznej jazdy „Witch” jest jak najbardziej na miejscu. Od początku mamy kwasową gitarę, która wwierca się i sunie niczym walec drogowy do czego przyczynia się perkusja. Różne nakładki wokalne dodają potęgi a kroczący bas mocno trzyma rytm. Z czasem rozwijające się dźwięki gitary Weissa przygniatają i wcale nie mają ochoty zostawić cię w spokoju. Ten ponad sześciominutowy numer z pewnością zasługuje na wyróżnienie. Ciekawie sprawa wygląda z kawałkiem „Fly”, opartym na szybkim rytmie „Take Five”(Dave Brubecka) z akompaniamentem gitary elektrycznej i wokalem wychodzącym zza ściany. Jazzowa solówka pod koniec zbliża utwór do oryginału. No cóż, jednak większość numerów jest akustycznych z delikatnymi melodiami, mającymi oszczędną gitarę i dyskretną perkusję.

Mi się ta płyta podoba bardzo, zresztą inaczej bym jej nie polecał (przecież).
Awatar użytkownika
MirekK
zremasterowany digipack z bonusami
Posty: 6320
Rejestracja: 02.03.2008, 22:10
Lokalizacja: Nowy Jork

Re: Psychodelia

Post autor: MirekK »

Aleś namachał Grzesiu! Witam po długiej nieobecności. Muszę Ci się przyznać, że nigdy o tym zespole nie słyszałem. Dzięki za rekomendację. Dzisiaj późnym wieczorkiem odpalę sobie ten album, jeśli znajdę go na YT.
"Życie bez muzyki jest błędem." - F. Nietzsche
Awatar użytkownika
greg66
limitowana edycja z bonusową płytą
Posty: 4162
Rejestracja: 31.08.2008, 22:00
Lokalizacja: Opole
Kontakt:

Re: Psychodelia

Post autor: greg66 »

Tu jeszcze można dodać, że na zgliszczach Ora powstała progresywna kapela Byzantium, która nagrała dwie płyty. Mirku chyba na yt nie ma całego lp Ory.
Awatar użytkownika
Białystok
box
Posty: 8600
Rejestracja: 03.01.2013, 08:21
Lokalizacja: Białystok

Re: Psychodelia

Post autor: Białystok »

Kojarzę okładkę m.in. z książek Hansa Pokory. Ale nie moje klimaty, więc nigdy nie sprawdzałem nawet.
Awatar użytkownika
Freefall
zremasterowany digipack z bonusami
Posty: 7172
Rejestracja: 18.02.2012, 15:52

Re: Psychodelia

Post autor: Freefall »

greg66 pisze: 09.01.2023, 19:50 Tu jeszcze można dodać, że na zgliszczach Ora powstała progresywna kapela Byzantium, która nagrała dwie płyty. Mirku chyba na yt nie ma całego lp Ory.
Tutaj jest cała płyta:
https://www.dailymotion.com/video/x2ijz5f

Nie znałem tego wcześniej, chociaż wydawało mi się, że już wszystko słyszałem :wink:. Całkiem niezłe. Dzięki greg :!:
Awatar użytkownika
MirekK
zremasterowany digipack z bonusami
Posty: 6320
Rejestracja: 02.03.2008, 22:10
Lokalizacja: Nowy Jork

Re: Psychodelia

Post autor: MirekK »

Freefall Dzięki za link, ale znalazłem ten album na YT. Wystarczy wpisać "Ora 1969". Moje klimaty: spokojny, łagodny, refleksyjny, melancholijny folk-pop z elementami psychodelicznymi. Jak słusznie zauważył Freefall, nie jest to nic odkrywczego ale przyjemnie się tego słucha. Chyba bardziej wolę tę płytę od Byzantium, który znałem wcześniej, ale mnie nie zachwycił.
Obok albumu nowojorkiego zespołu Michaelangelo "One Voice Many" z 1971 moje największe odkrycia muzyczne ostatnich kilku miesięcy. Podwójne podziękowania dla grega66.
Aby nie było żadnych nieporozumień, to nie są odkrycia na miarę Karmazynowego Króla czy Na Krawędzi. :lol:

Krótka dedykacja dla wszystkich obecnych i przyszłych Dinozaurów na FD:
Żyjmy długo i szczęśliwie.
"Życie bez muzyki jest błędem." - F. Nietzsche
Awatar użytkownika
greg66
limitowana edycja z bonusową płytą
Posty: 4162
Rejestracja: 31.08.2008, 22:00
Lokalizacja: Opole
Kontakt:

Re: Psychodelia

Post autor: greg66 »

Tak tylko nawiążę do Freefalla, parę lat temu (trzy?) też juz myślałem, ze znam bardzo dużo, aż nagle w interesującej mnie epoce znalazlem jeszcze mnóstwo płyt, wiele z nich po dokonaniu selekcji trafiło na półki (choć miejsca zabrakło). Teraz myślę, że jeśli chodzi o mój muzyczny świat to spenetrowałem go prawie dogłębnie (około 99%) i jeszcze doszukuję paru ciekawych kawałków z różnego rodzaju składanek (Garage Mayhem vol.1-9, Wild Psychotic Garage czy Rare Garage & Psych). A kapel ciekawych jest tam od groma, tylko są to te, którym się nie udało...
Awatar użytkownika
greg66
limitowana edycja z bonusową płytą
Posty: 4162
Rejestracja: 31.08.2008, 22:00
Lokalizacja: Opole
Kontakt:

Re: Psychodelia

Post autor: greg66 »

To akurat bardziej znane:
THE FUGS - Tenderness Junction /1968/

Obrazek

Jak na undergroundowy zespół, zespół zakręconych poetów, The Fugs w ciągu swojego życia w imponujący sposób przebili się do głównego nurtu psychodelicznych emocji lat 60-tych. Otóż w lutym, założyciel grupy, Ed Sanders znalazł się na okładce magazynu „Life”, a guru beatników Allen Ginsberg napisał parę słów do jednej z płyt zespołu. Jakby tego było mało to The Fugs zostali zaproszeni do programu telewizyjnego Johnny’ego Carsona.

A dziś jednak tylko zdeterminowany kontrkulturowy odkrywca jest w stanie znaleźć tę kapelę. Jak doszliśmy do tego stanu rzeczy? Kim byli The Fugs i dlaczego wszyscy o nich mówili?

Zespół założony został przez poetę Teli Kupferberga i przez undergroundowego wydawcę Eda Sandersa a jego początki sięgają Greenwich Village połowy lat 60-tych. W podstawowym składzie znalazł się jeszcze perkusista Ken Weaver. The Fugs specjalizowali się w niestabilnym koktajlu profanacji, satyry, montażu taśm, pastiszu i naćpanych rapów, co nadawało ich twórczości charakter niezwykłej podróży w psychodeliczne otchłanie.

Najwcześniejsze nagrania zespołu pochodzą z 1965 roku i są to niepokorne, antyestablishmentowe, garażowo-folkowe numery. W tym czasie grupa nagrywała dla jazzowej wytwórni ESP, a jej ambitny i kontrowersyjny materiał przyniósł jej łączną sławę. Do czasu nagrania płyty „Tenderness Junction” reputacja The Fugs jako wzorcowych nosicieli skandalu była już ustalona. W październiku 1967 roku, w ramach większej demonstracji antywojennej, w której wzięło udział 100 000 protestujących, grupa wraz z filmowcem i magikiem Kennethem Angerem oraz z Abbie Hoffman ustawiła się pod Pentagonem. Celem było uniesienie Pentagonu 300 stóp w górę, a następnie obrócenie go w powietrzu, aby wszyscy mogli go zobaczyć, w proteście przeciwko zaangażowaniu USA w wojnę w Wietnamie. Zarodek tego niesamowitego planu wyszedł od Allena Cohena i Michaela Bowena, redaktorów podziemnej gazety „The Oracle” z San Francisco. To oni natknęli się na książkę Lewisa Mumforda, w której sugerował on, że sam kształt i struktura pięciobocznego Pentagonu kryją w sobie okultystyczne zło. Uznali, że ktoś powinien coś z tym zrobić. Tym kimś okazał się The Fugs. Odprawianie egzorcyzmów poprowadzone było wzorcowo. Przy dźwiękach anarchistycznej muzyki łączącej prymitywny hałas z satyrycznymi tekstami, w których mieszały się seks, narkotyki i polityka całość została sprowadzona go ogólnego skandowania: „Wynocha, demony, wynocha! Precz, demony, precz!”. Fragment tego zjawiska możemy usłyszeć na płycie „Tenderness Junction”. Innym nietuzinkowym występem zespołu był happening, aby wyrazić sprzeciw wobec inspektora nadzoru Los Angeles, Warrena Dorna i jego nowej innowacji „Tygodnia Przyzwoitości”. W skład tej „magicznej ceremonii” wchodziła młoda kobieta, kilku skandujących oraz marchewka. Sanders: „Marchewki będą duchowo przenosić młodą wolontariuszkę z kwiatami sromu w sny pana Dorna”. Nie inaczej sytuacja przedstawiała się z tekstami. Podczas gdy większość śpiewu wykonywał na żywo Sanders, spora część uroku The Fugs pochodziła z naćpanej poezji i opowieści o kudłatych psach Kena Weavera.

Prawdopodobnie najbardziej przystępną pozycją zespołu jest płyta „Tenderness Junction”. Porywający „Turn On, Tune In, Drop Out” dzięki paru sesyjnym muzykom staje się świetnym otwieraczem albumu. Gdy początek numeru sugeruje chaos i surrealne świty, tak z czasem całość nabiera fajnej melodii i ciekawej solówki gitarowej. A po niej niespodziewanie dostajemy uroczo brzmiącą partię country. Cudowny „The Garden Is Open” jest mistrzowskim przykładem psychodelicznej łagodności popartej ognistą solówką gitarową imitującą ludowy taniec mandoliny, która w dalszej części spotyka kwasowy przester , by następnie poruszać się tam i z powrotem. Podobnie cienką granicę między komercyjną parodią a czystą elegancją odnaleźć można w „Wet Dream” czy w mantrowym „Hare Krishna”. Odważniejszym eksperymentem, takim jak ceremonia konkretnej muzyki był wspomniany już przeze mnie „Excorsing The Evil Spirits From Pentagon”. Ten album przesiąknięty został dźwiękowym ekspresjonizmem, który czerpał z różnych form popularnej muzyki: folku, pieśni tradycyjnej, marszu wojskowego, muzyki kościelnej itp. W kolejnych wymownych eksperymentach, ballada „Dover Beach” jest folkową wędrówką z bliskowschodnimi posmakami, a „Fingers of the Sun” pastoralną baśnią. Całość płyty zamyka suita „Aphrodite Mass” stanowiąca podsumowanie całego tego przedsięwzięcia.
Awatar użytkownika
SafeMan
maxi-singel kompaktowy
Posty: 760
Rejestracja: 29.10.2019, 14:25
Lokalizacja: Gdańsk
Kontakt:

Re: Psychodelia

Post autor: SafeMan »

Dzięki greg66 za te wszystkie wpisy. Płyty, które polecasz, stanowią bardzo fajne uzupełnienie podczas zgłębiania muzyki końcówki lat 60. :)
ODPOWIEDZ