Psychodelia

Forum podstawowe.

Moderatorzy: gharvelt, Bartosz, Dobromir, Moderatorzy

Awatar użytkownika
akond
longplay
Posty: 1282
Rejestracja: 04.09.2020, 13:09
Lokalizacja: Wrocław

Post autor: akond »

greg66 pisze:Złożona muzyka, niezwykłe wykorzystanie instrumentów dętych drewnianych i blaszanych oraz hipnotyzujący wokal wszystko to razem tworzy cudowne doznania dźwiękowe. Oczywiście album ten okazał sie kompletną klapą komercyjną i został odłożony do magazynu Epic.
Tak dosłownie to zapółkowany został nagrany rok później drugi album Petera, Take It Out on Me - na wydanie musiał czekać prawie 40 lat.

A Knight to faktycznie oryginalna rzecz.
.
Awatar użytkownika
greg66
limitowana edycja z bonusową płytą
Posty: 4162
Rejestracja: 31.08.2008, 22:00
Lokalizacja: Opole
Kontakt:

Post autor: greg66 »

Dzięki Akond, sprawdzę.

SIX FEET UNDER - In Retrospect 1969-1970

Obrazek

https://www.youtube.com/watch?v=LJcu2qATQG8

„In Retrospect 1969-1970” został wydany w 1998 roku przez wytwórnię „Arf! Arf!”. I o tym wydawnictwie zamieszczę parę zdań.
Nagrania zostały podzielone na: „Studio Recording” i to uważam za właściwą płytę, „Home Recording” oraz „Bonus Tracks”. Ciężkie psychodeliczne kropelki, przyjemny mrok i rozproszona mgiełka LSD wtapia się w te nagrania a wokal Nanette jest cholernie pyszny i wraz z organami dodaje dodatkowego smaku. Te piosenki zdecydowanie odzwierciedlają tamte czasy. „Inspiration in My Head”, „Freedom” i „What Would You Do?” to absolutnie fantastyczne, przesiąknięte kwasem dżemy, natomiast „Baby I Want To Love You”, „In Retrospect” oraz „City Blues” zapewniają niesamowite psychodeliczne momenty. Wszystkie mają buchającą gitarę Juliana i inspirujące klawisze lidera grupy Jerry’ego Dobba. „Home Recording” choć nie jest na tym samym poziomie co studio, to wciąż brzmi całkiem przyjemnie. Ich wykonanie „Suzy Q” jest doskonałe a porywające solo na gitarze topi energię o sile wulkanu. I „In-A-Gadda-Da-Vida” tutaj związany mocno z oryginałem zespołu Iron Butterfly. Ale i tak ciekawy.
Cała praca wykonana została solidnie, tu nie można się przyczepić. Nagrania są bardzo dobre, interesujące i wykonane fantastycznie. Gorąco polecam osobom, które chciałyby, żeby lata 60-te były teraz i którym dźwięki psychodelicznych rozmytych fraz sprawiają ogromną przyjemność.

reszta na blogu
Awatar użytkownika
greg66
limitowana edycja z bonusową płytą
Posty: 4162
Rejestracja: 31.08.2008, 22:00
Lokalizacja: Opole
Kontakt:

Post autor: greg66 »

LOS WALKERS - Walking Up con Los Walkers /1968/

Dostaliśmy płytę z zdecydowanymi wpływami psychodelicznymi, a nawet wg. niektórych głosów sformułowaną jako „South American Sgt. Pepper”. I wydaje się, że właśnie taki był zamysł Los Walkers, choć słychać tu i „Rubber Soul” i „Revolver”. Płyta rozpoczyna się mocnymi akcentami, melodyjnej piosenki „Tenemos Mucha Ayuda” i podobnie jak kolejne numery brzmi po prostu świetnie. Lekkie muśnięcie udawanych igraszek country w „Toma Mis Manos Y Dime” zbliża nas do brytyjskiej inwazji i zespołu The Kinks. Pełne luzu i optymizmu wykonanie raduje nasze uszy. Uwielbiam te rytmy. Tak, to moja muzyka.

całość na blogu
Obrazek
Awatar użytkownika
greg66
limitowana edycja z bonusową płytą
Posty: 4162
Rejestracja: 31.08.2008, 22:00
Lokalizacja: Opole
Kontakt:

Post autor: greg66 »

BONZO DOG DOO DAH BAND - Gorilla /1967/

Tak jest, prawda?
Niedawno wpadłem na mojego starego nauczyciela literatury, gdy spacerowałem sobie po wzgórzach nad rzeką z mulistą wstęgą. „Co Ty tutaj robisz? W drodze do Kairu?”, spytałem mile zaskoczony. „Cóż, chodzi o to” uśmiechnął się i wtedy zobaczyłem, że to właściwie nie jest mój stary nauczyciel tylko-gooooryl! A z kieszeni wystawał mu błyszczący krążek płyty winylowej. „Pomyślałem, że wolisz posłuchać tej płyty od swojego nauczyciela literatury niż od goryla”. Małpa miała rację. „Dobrze, posłuchajmy tego na Twoim gramofonie”. Ale wiecie co, ja nie mam gramofonu. No cóż, gdybyś kiedykolwiek znalazł się w podobnej sytuacji, to nie uwierzysz jak łatwo jest zbudować własny gramofon. Wystarczą do tego kartonowe pudełka pełne bananów, zardzewiałe sita do makaronu i połowa pary gumowych butów. Tak więc słuchaliśmy tego, nieśmiało tańcząc przy dźwiękach jazzowych wodewilowych piosenek.
Ale czego?
Muzycznego odpowiednika Monty Pythona, łączącego w swoim brzmieniu elementy wodewilu, nadmorskiej rewii, music hallu, karnawałowych spotkań towarzyskich, burleski i absurdalnego kabaretu. Debiutancka płyta The Bonzo Dog Doo Dah Band została wydana w zaledwie kilka miesięcy po tym jak The Beatles wydali swojego sierżanta Pieprza. „Gorilla” wywróciła całą popkulturę do góry nogami. Podczas gdy dzieciaki spędziły ostatnie lato obejmując grupy beatowe, ruch bluesowy, folk rock i psychodelię, na falach radiowych dominował jazz i coś co można życzliwie określić jako „łatwą muzykę do słuchania dla naszych rodziców”.
Muzycy Bonzo Dog Doo Dah Band byli satyrykami, humorystami, ekscentrykami i szaleńcami. Pisali piosenki popowe o jakości Lennona i McCartneya ale potrafili też wyśmiać pompatyczny snobizm sceny jazzowej, jednocześnie z miłością wykorzystując jego muzyczną formę w swojej twórczości. Zdumiewającą rzeczą jest, że chłopaki z The Bonzos stworzyli z tego muzycznego chaosu coś przezabawnego, często gryząco spostrzegawczego, zaraźliwego i regularnie szalonego.
Goryl chrząknął i mruknął „do rzeczy”.
Dobra, początkowa „Cool Brittania” to fraza porwana w fikcyjnym rytmie a „The Equestrian Statut” to znów zgrabna popowa piosenka napisana przez Innesa, ale mogliby nagrać to równie dobrze The Beatles. Świetna rzecz. „Jollity Farm” jest zwariowaną wersją „Old McDonald’s Farm”. Pamiętacie to? Bum, bum, bum, bum, bumbumbum i całość w konwencji kabaretu wciska nas do salki pełnej konfetti.
„To jest zabawne” a nauczyciel, o przepraszam goryl spojrzał na mnie złośliwie i zagrzechotał wzruszając ramionami. „Cóż, czy głupie podszywanie się pod Elvisa nie jest za tanie?” ale wygląd goryla w tej chwili utwierdził mnie w przekonaniu, że nigdy więcej nie powiem złego słowa o „Death Cab for Cutie”.
Wszelkie urazy między zwierzęciem a mną, na szczęście zostały zapomniane, kiedy poradziliśmy sobie z „The Intro and the Outro”. Stanshall jako mistrz ceremonii przedstawia członków zespołu, grających na różnych instrumentach odlatując w coraz więcej śmiesznych osobowości, w tym „zrelaksowanego Hitlera grającego na wibrafonie” czy „księżniczki Anny na suzafonie”. Nam podpadł najbardziej „Count Basie Orchestra na trójkącie. Dziękuję”. Całość jest po prostu genialna. I to jest formuła, której Stanshall użył ponownie, gdy Mike Oldfield poprosił go o przyczynek do powstania „Tubular Bells”.
Czasami utwory na „Gorilla” są tak absurdalne, że mogą sprawiać wrażenie paniki ale mamy też i eleganckie operacje plastyczne. Cudo Disneya „Mickey’s Son and Daughter” czy „Jazz, Delicious Hot, Disgusting Cold” rykoszetują między jazzem, klasycznym, rock’n’rollem, standardami i szalonym hałasem. „Gorilla” to takie kudłate stworzenie, które ma dla siebie mnóstwo miejsca. Wraz z końcem płyty ujawnia się kolejna popowa perełka „Piggy Bank Love”. „Czyżbyś się zakochała? Małpko”. „I’m Bored” w rytmach countrowych połączonych z music hallem przyczynia się do kwaśnej podróży w humorystycznej oprawie a ostatnia wspaniała kakofonia „The Sound of Music” kończy radosne chwile z pierwszą płytą Bonzo Dog Doo Dah Band.
„Przyniosłem mojej dziewczynie jabłko,
Pozwoliła mi trzymać się za rękę/
Przyniosłem mojej dziewczynie pomarańczę,
Całowaliśmy się w kącie/
Przyniosłem banany mojej dziewczynie,
Pozwoliła mi się mocno ścisnąć/
Dziś wieczorem przyniosę mojej dziewczynie arbuza”.
Po wysłuchaniu tych nut spytałem: „Gdzie znów cię spotkam, gorylu?”, „W starej klasie, głupcze”, zaśmiał się i zdjął maskę goryla, tylko po to aby ujawnić się jako – mój stary nauczyciel literatury. Jak mogłem być tak ślepy, przecież żaden prawdziwy goryl by tego nie zrobił!
Spojrzałem na gramofon, a raczej na resztki walające się na ziemi. Nauczyciel z pełną gębą bananów odszedł w swoją stronę a ja dalej spacerowałem po wzgórzach nad rzeką z mulistą wstęgą.

Obrazek
Awatar użytkownika
greg66
limitowana edycja z bonusową płytą
Posty: 4162
Rejestracja: 31.08.2008, 22:00
Lokalizacja: Opole
Kontakt:

Post autor: greg66 »

KALEIDOSCOPE - Side Trips /1967/

Obrazek

Jaka jest muzyka amerykańskiej grupy Kaleidoscope? Dużo powie nam pochodzenie i osobowość pięciu młodych chłopaków, którzy tworzyli tą grupę z zachodniego wybrzeża.
David Perry Lindley, który gra na banjo, skrzypcach, mandolinie, gitarze, harfie i 7-strunowym banjo urodził się w L.A. w 1944 roku. „Zorganizowałem ten zespół późnym wrześniem 1966 roku, to było zabawne, że mogliśmy uczestniczyć w tym całym zgiełku”. Wcześniej pracował z The Mad Mt. Ramblers, Dry City Scat Band i The New Christy Minstrels and the Greenwood Singers. Jego ulubionymi wykonawcami są Harry Partch, Bartok, Bach, John Cage i Django Reinhardt. Jego osobistą ambicją jest „umiejętność zagrania dowolnej nuty lub tonu, która wejdzie mi do głowy”.
David Solomon Feldthouse, gra na wielu egzotycznych instrumentach i pochodzi z Ismit w Turcji. Wychowywał się w Idaho i na Florydzie. Jego instrumentarium obejmuje: saz buzuki, dobro, dulcimer, 12-strunową gitarę i instrument perkusyjny, doumbek. Wcześniej zajmował się fotografią a wpływ na jego karierę muzyczną wywarli George Pappas, Osman Gokche oraz Emin Gunduz. Najbardziej ekscytującym doświadczeniem muzycznym było dla niego granie z Carmen Amaya. Jego ulubionymi kompozytorami są Cyganie.
Urodzony w Oklahoma City, Fenrus Epp używa następujących instrumentów: skrzypiec, altówki, basu, pianina i organ. Jego ulubionymi instrumentalistami są: Jaki Byard, John Coltrane, Yusef Lateef i Django Reinhardt.
Christopher Lloyd Darrow gra na gitarze basowej ale akompaniuje także na banjo, mandolinie, skrzypcach, harmonijce ustnej i klarnecie. Urodził się w 1944 roku w Sioux Falls, w Południowej Dakocie. Jego ojciec był profesorem Collage’u a także jazzowym saksofonistą i klarnecistą. Zamiłowanie do bluegrassu, country, bluesa i starego jazzu młody Darrow miał właśnie po nim.
John Vidican był perkusistą grupy, urodził się w Hollywood. Do kapeli trafił za sprawą Darrowa.
Kocioł intuicji, zestaw elementów połączonych w umiejętny sposób przez muzycznych rzeźbiarzy, tak w skrócie można powiedzieć o pierwszej płycie Kaleidoscope, „Side Trips”.
Oni czerpią z korzeni Ameryki od XIX wieku do lat 30-tych XX wieku. Wprowadzają cygańskie motywy, w pełni unosząc się na indyjskiej fali muzyczno-duchowej, przy okazji mrugają z przekonaniem do świata arabskiego. „Side Trips” okazuje się jednym z pierwszych eksperymentów zawierających muzykę z różnych stron świata i do tego w pełni udaną. Wyraźna i demokratyczna fuzja różnych stylów jest manifestem myśli i zachowań samego zespołu, który nie ma lidera a wkład wszystkich pięciu muzyków grupy jest widoczny, podobnie jak w kalejdoskopie, który dzieli obrazy harmonijnie zharmonizowane. Ta muzyka to zespół elementów, które przenikają się ze sobą a jednocześnie pozostają odrębne. Każda piosenka reprezentuje wielorakie wzorce, ze zmianami rytmu i emocjonalną mocą, która otacza słuchacza i bawi go. Proszę, oto otwieracz: ”Egyptian Garden”. Środkowo wschodnie motywy ubarwione wokalem w stylu Dylana z tamtego okresu, wkurzona perkusja, chórki i ksylofon, który trzyma strukturę jakby miał nadejść niedzielny poranek, to pobrzmiewa od samego startu. Ale muzyka zabiera cię jeszcze dalej. Przenosisz się na plac Tahrir do Kairu, rytm jest tak fascynujący, że czujesz zapach przypraw i chaosu tego arabskiego rynku. Przeciwieństwem tego numeru jest „Why Try”, które jest pełnym połączeniem muzyki orientalnej i zachodniej. Aby zachować silną obecność w świecie arabskim z jego przyspieszeniem i rosnącym szaleństwem zespół wciska się w nurt mainstreamu psychodelicznego szczególnie w trakcie refrenu. Bez wątpienia „Hesitation Blues”,”Oh Death” czy „Come On In” są klasykami amerykańskiej tradycji, mocno pachnącej atmosferą górzystych Appalachów. Słuchając tej płyty cofasz się w czasie, owszem rzeczywistość brzmieniowa jest współczesna ale całość ma ducha, ducha starych pieśni Wojny Secesyjnej czy też Autostrady 61. To, że nagrania te dotykają tradycji nie może dziwić. Umiejętność muzyków Kaleidoscope grania na wielu instrumentach ludowych siłą rzeczy doprowadza nas do kolekcji Alan Lomaxa. To jest bardzo dobrze odrobiona lekcja z historii muzyki amerykańskiej. Fantastyczna interpretacja wokalna w „Hesitation Blues” wręcz wciska słuchacza na brzeg czarnych wód Mississippi, natomiast zachowawczo działające „If the Night” i „Please” ocierają się o puls Zachodniego Wybrzeża. Trochę inna ścieżka prowadzi dźwięki w „Keep Your Mind Open” zanurzając się w muzyce raga. Doskonałe działanie.
„Oh Death” jest kolejnym ukłonem w stronę dziedzictwa i kolejny raz chłopaki udowadniają swoje rozeznanie w starych pieśniach, czy to folkowych czy też bluesowych.
„Side Trips” jest płytą pomysłową, intensywną i jest połączeniem wielu rozbieżnych wpływów – dźwięków od dawnych czasów, ragtime’u, bluesa po egzotyczne dzwonki rozbrzmiewające w zakurzonych wozach uparcie podążających w stronę zachodzącego słońca, aby znaleźć lepszy czas.


Obrazek
Awatar użytkownika
greg66
limitowana edycja z bonusową płytą
Posty: 4162
Rejestracja: 31.08.2008, 22:00
Lokalizacja: Opole
Kontakt:

Post autor: greg66 »

NIGHT SHADOW - Square Root of Two /1968/


The Night Shadow byli jednym z pierwszych i najdłużej działających zespołów garażowych. Swoją drogę rozpoczęli w latach 50-tych, wywodząc się z Atlanty w stanie Georgia a swój pierwszy rozgłos zdobyli, wydając brudny, perwersyjny garażowy singiel „Garbage Man”. Jednak wczesne lata 60-te nie były łaskawe dla The Night Shadow. Pojawiły się różne zmiany w składzie zespołu a przez to zaistniała pewna niespójność. Potem pojawiły się single zainspirowane zespołami Brytyjskiej Inwazji, pojawiły się sprzężenia zwrotne i inne aktualne techniki nagrywania. W 1966 roku nowy, odrodzony The Night Shadow wydał znakomity singiel „60 Second Swinger”. Utrzymany w klimacie The Seeds mniej więcej z tego samego okresu ale był bardziej doświadczony i sprawniejszy instrumentalnie. A w 1968 roku wyszło garażowe arcydzieło „Square Root of Two”. To kilka nagranych na nowo psychodelicznych interpretacji wcześniejszych singli wraz z aktualnymi kompozycjami.
WOW! co za pieprzona jazda.
Jedenaście piosenek, wsteczne taśmy, fazowanie gitarami, zwariowany wokal i całość utrzymana w acid punku wręcz powinna zaistnieć i mieć się dobrze na rynku. Nie wiem, znowu, dlaczego? kolejne nagrania przepadają, kolejny zespół istnieje tylko wśród nielicznej rzeszy maniaków muzycznych. Weźmy taki „I Can’t Believe”. Numer trwa dziewięć i pół minuty i wypełniają go niesamowite gitarowe solówki oraz wokalne wycia Little Phila. Świetna sprawa. Więcej takich utworów. Posłuchajcie jak to wszystko działa, pomimo chyba błędu w trakcie nagrania, gdzie jedna z solówek jest ewidentnie bardzo schowana w tle, a może tak miało być? W każdym razie czasami zazębiające się potrójne sola gitarowe fantastycznie prowadzą cały utwór. I oczywiście są to gitarowe podjazdy utrzymujące napęd numeru na najwyższych obrotach. Albo taki „Anything But Lies”. Rhythm and Bluesowe intro już napędza całość a wokale, zniekształcone, wściekle atakują resztę numeru mistrzowsko utrzymując go w psychodelicznym chaosie. I do tego te riffy, pewnie pomylili się, zamiast do wzmacniacza podłączone je do młota pneumatycznego. I oto efekt!
A tu mamy typowy klasyk garażowej psychodelii, „So Much”. Wyróżnia się brudną perfekcją a świetna kłująca kwaśna gitara pogłębia nastrój paranoi. To spokojnie powinno stać w jednym rzędzie z numerami Roky Ericksona i jego The 13th Floor Elevators. Nikczemny wokal Phila w zaledwie dwuminutowym „Plenty of Trouble” brzmi jak diabelska pieśń otoczona zimną klatką schodową a klasyczny „60 Second Swinger” przekształca się w mocne, bluesowe szuflady garażowe z wirującymi organami, tego fani garażowej psychodelii nie mogą przegapić.
Absolutnie niesamowita płyta i niezbędna w każdej garażowej płytotece.

Obrazek
Awatar użytkownika
greg66
limitowana edycja z bonusową płytą
Posty: 4162
Rejestracja: 31.08.2008, 22:00
Lokalizacja: Opole
Kontakt:

Post autor: greg66 »

THE GODZ - Contact High With The Godz /1966/

To jest najbardziej naćpane dwadzieścia pięć minut muzyki w jej historii. Nie wierzysz? Oto „White Heat Cat” oparty na niezgrabnej akustycznej gitarze, arytmicznej perkusji i wokalu, gdzie Jim McCarthy i Larry Kessler wcielają się w szalone seksualnie dźwięki kotów. Miauczenie będące zarazem tekstem utworu doprowadza do szewskiej pasji słuchacza. Zawodzące spazmatycznie koty drą się, kończąc numer furią dźwięków rozpoczynających tą płytę.
„Contact High With the Godz” to pierwszy album nowojorskiej zespołu The Godz, który został wydany w 1966 roku. Grupa The Godz była częścią sceny Lower East Side, która produkowała postbitowych awangardowych hippisowskich rockmanów, znanych zakręconych poetów The Fugs czy zwariowanych the Holy Modal Rounders. Płyta sprawia wrażenie jakby muzycy odkryli swoje instrumenty na dziesięć minut przed wejściem do studia i nagrywaniem tego materiału. Ale to nie jest zarzut. To trzyma się kupy i brzmi bardzo ciekawie! To, co czyni ten album atrakcyjnym muzycznie, to fakt, że w wystarczająco nieokiełzanej i nieograniczonej prostocie kryje się ukryta złożoność. To, co oszołomieni słuchacze najpierw usłyszeli jako kiepskie bębnienie, okazuje się pierwotnym rytmem wychodzącym z pradawnych tradycji. Otwórz tylko swój umysł a na pewno to ogarniesz. Pamiętam jak pierwszy raz ( o! matko to już trzydzieści parę lat minęło ) usłyszałem tą płytę. Nigdy w życiu czegoś tak cholernie dziwnego nie słyszałem. Hipnotyczne, elektroniczne, kowbojskie zakrętasy i do tego samotne zawodzenia mantryczne brzmiały jak Hank Williams, Sun Ra i The Fugs smażeni na woku w mongolskim grillu absolutnej rzeczywistości.
Oto prawda the Godz: dwie strony ośmiu oryginalnych melodii, czterech nowojorczyków, których nie obchodzi, czy łapiesz to, czy nie. Są żywymi ludźmi, tworzą własną piosenkę, wykuwając własny dźwięk z biciem jak serce słonia. Dla nich instrumenty muzyczne są tylko wieloma środkami, za pomocą których wyrażają wszystko, czego nie mogą świadomie zdefiniować w żaden inny sposób. Słuchając tych dwudziestu pięciu minut masz okazję zapoznać się z ich wizją miłości i jej braku, nienawiści i zbyt dużej jej ilości na świecie oraz o pasji tych młodych mężczyzn, którzy wiedzą, że sen może być inną nazwą koszmaru. Niewątpliwie debiut The Godz to nowy, szczery, pełen emocji rodzaj muzyki, która została wyprodukowana w Stanach i jest bardzo amerykańska, niezależnie co mówi Lyndon Johnson i krytycy. To mądry głos zabrany w sprawach tego świata. Z pewnością są to chłopcy, którzy stoją na marginesie życia i których pewnie nigdy nie zobaczysz w niedzielnym poranek w kościele.
Larry Kessler tak tłumaczył całą tą idee. „Wolność. Wolność od granic biznesu muzycznego i granic tego, co było normą. W tamtym czasie to było dość rozciągnięte. The Beatles, The Stones robili świetne rzeczy, ale my po prostu poszliśmy dalej”. I jeszcze o powstaniu płyty: „Inżynier kochał nas i bardzo chciał zagrać na płycie. On nigdy nie słyszał czegoś takiego i chciał być tego częścią, więc w trakcie nagrania narobił trochę hałasu. Myślę, że to był efekt jaki Godz wywarł na ludzi, chcieli być tego częścią a podstawowa prostota sprawiła, że mogli”.
Płytę rozpoczyna „Turn On” brzmiący bluesowo dopóki nie wejdą wokale, które idą w różnych tonacjach. Czy można to nazwać kluczem? I tak to się toczy… tam i z powrotem pomiędzy bluesowo-folkowym groovem a grającym akustycznie Pendereckim podczas gdy wokal wyje „No dalej, mała dziewczynko, włącz się!”.
I takie coś nas przymusza do głośników. Proszę. „Na Na Naa” to prawie muzyka. PRAWIE. Za wyjątkiem tego, że coś jest… oszalałe! Wokal stopniowo dryfuje między uduchowioną mantrą a bas brzmi jak gigantyczna linia bungee. Podobny klimat osiąga „Eleven”. Perkusja wydobywa prymitywne rytmy a wokalista zaczyna buczeć „Elevemmmm… Elevemmmm”. Bas znów naciąga linę a wokalista szaleje skandując wszelkiego rodzaju bełkot.
Myślisz „w co ja się do cholery wpakowałem!?”. Druga strona zaczyna się inaczej. Ballada? Tak. „1+1=?” folkowy freak z harmonijką i akustyczną gitarą, brzmi dość łagodnie, na chwilę. „Lay In the Sun” to impreza na całego. Bębny sobie, gitara sobie o! nawet jest harmonijka ustna i wokal odlatujący jakby był na kolejnym kacu. O kurczę. Kunszt skrzypcowy Larry Kesslera jest pewnie dość duży ale w „Squeak” te zawodzenia na strunach i dźwięki wychodzące jak spod piszczącej miotły opędzającej stado myszy są NIE DO ZNIESIENIA. Czego do tej pory nie wzięli? Haj otoczył już zwartym kręgiem ich samych, muzykę i słuchaczy. „Godz”……………………………………………………………………………………………………………………………………………………………….
Odlecieliśmy wszyscy!

Płytę kończy numer Hanka Williamsa „May You Never Be Alone”. Nie zdziwiłbym się gdyby Hank przewrócił się w grobie na bok i poprosił o kolejną dawkę halucynogennej podróży.

https://www.youtube.com/watch?v=T5Tm1xt0t7o
bananamoon
maxi-singel analogowy
Posty: 548
Rejestracja: 20.09.2017, 19:21

Post autor: bananamoon »

- greg66

"Contact High With The Godz"? - bardzo ciekawa płyta (!) - jak zwykle świetnie, z pasją i pazurem opisana - dziękuję.

Płyta, którą z perspektywy minionych dni, śmiało można nazwać pierwowzorem (totalnie uwolniona rockowa forma i treść, rozstrojone, "wymamrotane" piosenki o psychodelicznym zabarwieniu) dla znanych szerzej, wpływowych i wydawać by się mogło oryginalnych klasyków sajko-rocka (przezornie nie wymienię nazw).
...w podobnym znaczeniu jak wczesne nagrania Red Krayola i Can dla sceny velvetowo-punkowej.

Niespełna trzydzieści minut abstrakcyjnych dźwięków...z którymi zaznajamiałem się po raz pierwszy ponad trzydzieści lat temu (albumem dysponował w katalogu ARS2 Henryk Palczewski...a interesował się i interesuje, nieco innym zapleczem "awangardy").

Ode mnie stosunkowo nowa (w tematycznym czasie) propozycja:

Freshly Wrapped Candies "I Like You"

I like you
I love you
I want you
I need you

https://www.discogs.com/Freshly-Wrapped ... se/1816298

Obrazek
Awatar użytkownika
greg66
limitowana edycja z bonusową płytą
Posty: 4162
Rejestracja: 31.08.2008, 22:00
Lokalizacja: Opole
Kontakt:

Post autor: greg66 »

bananamoon ja The Godz też poznałem w połowie lat 80-tych za sprawa kumpla z Lublina, który ponagrywał mi wiele psychodelicznych rzeczy. Jak mi wysyłal tą kasetę to opisał ją jako "zespół naćpanych Indian psychodelicznym kaktusem" :) . bardzo fajna jest też druga ich płyta "Godz 2" troche mniej odjechana... chociaż niekoniecznie, no i prawie przebój

https://www.youtube.com/watch?v=-tTtklXwqRQ
Crazy
zremasterowany digipack z bonusami
Posty: 5038
Rejestracja: 19.08.2019, 16:15

Post autor: Crazy »

Contact High... to bardzo interesująca płyta, bez wątpienia. Budzi moje dwojakie odczucia - z jednej strony zdecydowanie pozytywnie odbieram to właśnie wyzwolenie z tego, że trzeba grać "ładnie, harmonijnie, dobrze brzmieć" i inne takie. A oni, brzmiąc źle, łupiąc w rozstrojoną gitarę jak dzięcioł na sterydach - właśnie brzmią dobrze :D I te wokale - całkowita antyteza w ogóle wokalu jako takiego, buczenie, jęczenie, nie mówiąc o miauczeniu; nie połapałbym się sam, że śpiewają w nieprzystających tonacjach, no ale fakt :lol: No i co - dobre to jest! Cała ta awangardowa dezynwoltura podoba mi się i pod tym względem chce mi się tego słuchać.

Natomiast mnie osobiście razi i zniechęca ta narkotyczna aura. Niby to kwestia pozamuzyczna, ale nie wiem, czy do końca. Tak jakbym miał przekaz od gości, którzy zamiast być high on life, czy że unosi ich muzyka, to śmierdzą klejem i innymi substancjami chemicznymi. Czy byliby takimi chojrakami na czysto? Tego nie wiem, ale wątpliwość mam i nie do końca tej muzyce wierzę.
jeżeli nam zabraknie sił
zostaną jeszcze morze i wiatr
Awatar użytkownika
greg66
limitowana edycja z bonusową płytą
Posty: 4162
Rejestracja: 31.08.2008, 22:00
Lokalizacja: Opole
Kontakt:

Post autor: greg66 »

THE BEACH BOYS - Pet Sounds /1966/

Obrazek

Moja wstępna koncepcja brzmienia Beach Boys, ta najbardziej znana (do pewnego czasu) to ich miłość do desek surfingowych oraz niewykorzystany w pełni dar harmonii wokalnych. Powiem, że uwierzyłem w to na podstawie piosenek takich jak: „I Get Around”(która wciąż jest fantastyczną piosenką), „Surfin’ USA” i jego odpowiednik „Surfin’ Safari” oraz „Barbara Ann”. Znając te radosne ale jakże infantylne piosenki założyłem, że Beach Boys to nic więcej. Kiedy więc po raz pierwszy przeczytałem o wszystkich pochwałach, które zebrały „Pet Sounds”, zacząłem się zastanawiać, o co, do cholery w tym wszystkim chodzi?
I jeszcze, album Beach Boys został uznany przez Rolling Stone za drugi najlepszy album wszechczasów, to pomyślałem, „Pet Sounds” to jakieś nagrania zwierząt obrobione techniczne z dodatkiem wokali. Postanowiłem poświęcić trochę czasu i to sprawdzić. Na początku przy pierwszym odsłuchu mi to nie wskoczyło. Owszem instrumentacja była całkiem ładna, a „Wouldn’t It Be Nice” było naturalnie przebojem, ale poza tym uważałem, że niektóre melodie są naprawdę niezręczne i hmmm… Otóż to? Czy to wszystko co album ma o zaoferowania? No nie. Jakie nieszczęścia czekają dalsze listy wszystkich publikacji muzycznych w historii. To niemożliwe.
Ok.
Zrobiłem sobie dziesięciominutową przerwę i posłuchałem ponownie. Nie wiem, co się zrobiło. Czy klawesyn zstąpił z nieba i rzucił na mnie urok? Płyta nagle zaczęła brzmieć niewiarygodnie. Instrumentacja wciąż kopała, harmonie zaczęły świecić jaśniej, a melodie pływały w pyłkach roznoszonych przez wiatr. Pod koniec tego drugiego przesłuchania poczułem tą muzykę, zacząłem dostrzegać popową magię piosenek i po prostu stwierdziłem, że „Pet Sounds” jest genialne.
Pośród ogromnie zmieniającego się krajobrazu kulturowego, kiedy Stany Zjednoczone przeżywały „brytyjską inwazję” w sferze muzyki popularnej, amerykański zespół wydał rozpaczliwy krzyk, który doceniony został po latach. Brian Wilson zdesperowany, by nadążyć za konkurencją, połączył pop z muzyką barokową i jazzem. W ten sposób stworzył jedne z najwspanialszych kompozycji w całej muzyce popularnej. „Pet Sounds” jest pełen niesamowitych dźwięków i momentów: na przykład akordeon w „Wouldn’t It Be Nice”, klawesyny w „You Still Believe in Me” czy harmonijka basowa w „I Know There’s an Answer”. A taki „God Only Knows” ma akordy, które przenoszą się w miejsca których się nie spodziewasz, odzwierciedlając niepokój przedstawiony w tekście piosenki. Utwór kończy się piękną fugą, która całkiem ładnie dopełnia numer. Poziom instrumentalny płyty jest rewolucyjny i przyjemny dla ucha. Objawia nam się tutaj mnóstwo smaczków i ukrytych ścieżek, które powoli odkrywasz pomimo lekkiej zapaści melancholijnej.
Talent Briana Wilsona jako kompozytora i aranżera, jego załamanie psychiczne i odosobnienie na rok, aby zaplanować całość materiału, wciąż mnie zaskakuje. Ta perspektywa dźwiękowa ukazuje mocne strony niebiańsko brzmiącego popu i co słychać wyraźnie wpływa również na Sierżanta Pieprza. Charakterystyczne harmonie Beach Boys są tutaj a atmosfera jest bardziej poruszająca niż kiedykolwiek. To album o niepewności. Teksty są bolesne, życzeniowe, denerwujące i przedstawiają autora jako tęsknotę za czymś, czego nie ma. „Czy nie byłoby miło, gdybyśmy mogli żyć razem w takim świecie, do którego należymy”(„Wouldn’t It Be Nice”), „Czasami jest mi bardzo smutno, chyba po prostu nie zostałem stworzony do tych czasów…”(„I Just Wasn’t Made for these Times”). W tych tekstach jest coś dosadnego, ale rzadko wydają się banalne. Być może to zasługa cudownych, tęsknych wokali a może zagubionej orkiestracji prowadzącej samotną duszę w ciepłe, bezpieczne miejsce. Każda część idealnie do siebie pasuje, jak dziwne elementy układanki znajdujące swoją przestrzeń. Nuty otwierającego numeru brzmią, jakby gwizdała je beztroska dusza wędrująca po kolorowym ogrodzie. Kilka pierwszych słów i mamy wypełniony po brzegi cały album, smyczkami, bębnami, instrumentami dętymi i melodiami wokalnymi. Każdy centymetr przestrzeni porusza lekkie nici babiego lata i krzyżuje skomplikowane instrumentalizacje z uniwersalnymi piosenkami.
Nie ma tu nic, co chciałbym zmienić. A kim jestem, żeby coś w tym zmienić? Na pewno nie jestem Brianem Wilsonem. A nagrania zwierząt z dodatkiem wokali?
To zostawiam na następny raz.
Crazy
zremasterowany digipack z bonusami
Posty: 5038
Rejestracja: 19.08.2019, 16:15

Post autor: Crazy »

To i ja może muszę wrócić do tej płyty, bo pamiętam, że mi się nie podobała.
jeżeli nam zabraknie sił
zostaną jeszcze morze i wiatr
Awatar użytkownika
SafeMan
maxi-singel kompaktowy
Posty: 760
Rejestracja: 29.10.2019, 14:25
Lokalizacja: Gdańsk
Kontakt:

Post autor: SafeMan »

Mi nie podobała się przez długi czas i wymagała ode mnie wielu przesłuchań. Jakoś czułem, że coś w niej musi być, skoro usilnie wciąz do niej wracałem, licząc na objawienie. W końcu nadeszło, ale po prostu musiałem najpierw chcieć tę płytę polubić. Do tego stopnia, że, będąc jeszcze nie do końca przekonanym, zakupiłem na winylu. Stwerdziłem wtedy, że jak nawet z winyla nie zrozumiem fenomenu, to już nigdy.

No i zrozumiałem - przynajmniej tak mi się wydaje.
Awatar użytkownika
greg66
limitowana edycja z bonusową płytą
Posty: 4162
Rejestracja: 31.08.2008, 22:00
Lokalizacja: Opole
Kontakt:

Post autor: greg66 »

THE SURPRISE PACKAGE - Free Up /1969/

Ciężki psychodeliczny rock, z pewnością bliski Vanilli Fudge zawiera jedyna płyta zespołu The Surprise Package, nagrana w 1969 roku a zatytułowana „Free Up”. Grupa powstała w Seattle i była jednym z najlepszych współczesnych zespołów z lat sześćdziesiątych z tego miasta. Początkowo nazywali się Viceroys i mieli nawet instrumentalny hit „Grannys Pad”. Wtedy zespół tworzyli, grający na gitarze Greg Beck, wokalista oraz grający na saksie Kim Eggers, perkusista Fred Zeufeldt oraz basista i pianista Michael Rogers. W 1966 roku po odbyciu kilku tras i koncertów w popularnym show Dicka Clarka „Where the Action Is” wraz z zespołem Paul Revere & The Riders, nagrali kilka piosenek dla wytwórni Columbia Records. Podczas miksowania producent The Mamas and Papas, Lou Adler zasugerował zmianę nazwy na The Surprise Package, ponieważ The Viceroys wydawała mu się przestarzałą. Nagrali wtedy cztery numery napisane przez Jimmy’ego Griffina i Michaela Gordona: „Eastside, Westside”, „Going Out of My Mind”, The Merry Go Round” i „The Other Me”. Niestety, najwyraźniej mnogość artystów jakich miała Columbia u siebie spowodowało, że The Surprise Package uzyskała bardzo małą promocję. Pod koniec 1967 roku Kim Eggers opuścił zespół, a na jego miejsce zatrudniono wokalistę Roba Lowreya. Ich jedyny album został wydany w marcu 1969 roku w maleńkiej wytwórni LHI należącej do słynnego artysty/producenta Lee Hazelwooda. Niestety jak większość płyt i kapel opisywanych na tym blogu album ten zniknął w przepastnych otchłaniach czasu. W 1970 roku zespół opuścił Mike Rogers a z klawiszowcem Gene Hubbardem, który zajął jego miejsce muzycy zdecydowali się zmienić nazwę grupy na American Eagle. W tym samym roku nagrali eponimiczny album a następnie się rozpadli.
A szkoda.
„Free Up” zawiera głównie ciężką, podróżującą, dość intensywną muzykę z mnóstwem fragmentów organów Hammonda, głośnymi i przytłumionymi partiami gitarowymi oraz solidnym bębnieniem. Całość z pewnością powinna stać na półce w jednym rzędzie z Vanilla Fudge i Iron Butterfly.
Już od pierwszych sekund otwieracza „New Way Home” muzycy jammują z fajnym fuzzem gitarowym i organami. Głośny wokal odbija się od bramy a całość napędza się w ostrych rytmach przeszłości. Kolejnym sprawdzianem władzy muzyki nad słuchaczem jest ponad siedmiominutowy „100% Vision”. Od początku gitara zawodzi i bez skrupułów rozbija fale w uszach a wszechobecne organy naznaczają rytm przy wściekłym wybiciu perkusji. Zresztą Fred Zeufeldt wykonuje tu naprawdę dobrą robotę. Nikogo nie trzeba oskarżać, tracisz na chwilę żywe poczucie osobowości i całkowitej swobody poruszania się ale to tylko sen. Dźwięk kościelnych organ doprowadza nas do „Breakaway”, zdecydowanie najbardziej popowego utworu na płycie. Ale on się broni. Moc gitary i perkusji podtrzymuje wcześniejszy klimat a balladowe zagrywki miło przypisują obrazy sielskich prywatek. Rozkręcana z minuty na minutę płyta bez wątpienia doprowadza nas do prawie szesnastominutowego finału.
„Free Up” strukturą jest trochę podobny do „In A Gadda Da Vidda”, zespołu Iron Butterfly ale podobnie jak on jest to świetne dzieło i nie powinno być niezauważalne. Zaczyna się basowym riffem, po którym następuje gitara elektryczna i organy. Znakomite zakręcone improwizacje gitarzysty otwierają kolejne ścieżki w kwaśnym umyśle. Ten koszmar zostaje ukryty w kątach mroku, gorączka, która wodzi swym kikutem po mojej twarzy, wyciąga krwawe szpony, posłuszne mojej woli. Chwila wytchnienia, sprawia, że upiory siadają nad wezgłowiem i raz szeptem, kiedy indziej rykiem giną z końcem świata, żeby moje ciało nurzało się w jeziorze cierpienia. Choć bezsenność popycha w otchłań te mięśnie, które już mają zapach cytrusów, teraźniejszość wydaje się trucizną. Nie wiem, czy jestem zrozpaczony ale gdy o tym myślę, spoglądam w głąb a tam właśnie rozchylają się kwiaty i śpiewają ptaki. Wszystko znika po ostatnim dźwięku. „Free Up” zamyka drzwi a klucz musisz znaleźć w głębinach oceanów.


Obrazek
Awatar użytkownika
greg66
limitowana edycja z bonusową płytą
Posty: 4162
Rejestracja: 31.08.2008, 22:00
Lokalizacja: Opole
Kontakt:

Post autor: greg66 »

LARRY "SUNSHINE" RICE - Here's Sunshine /1969/

Larry „Sunshine” Rice tworzy niezwykle łagodną atmosferę, a jego powiększony horyzont pasuje do naćpanych, duchowych tekstów i kosmicznego folkowego klimatu. Te pustynne podróże wchłaniające linie brzegowe, wyginają się, zapuszczając w głęboko surrealistyczne i szkliste strefy. Strumień świadomości rozmyśla nad naturą, pracą, miłością, Bogiem, Szatanem, seksem, halucynacjami koncentrując się na dyskretnej przygrywce z dość nietypowym użyciem elektrycznego basu czy organów. Utwory stają się szczególnie psychodeliczne, gdy wchodzi zalany echem puls, lub płynna improwizacja, nasycona pogłosami produkcja w jakiś sposób idealnie komponuje się z materiałem a połączenie tych elementów tworzy ściągającą, mirażową i eksploracyjną przestrzeń. Ta płyta ma prawdziwego własnego ducha, który przy wielokrotnych słuchaniach wkradnie się prosto do twojego umysłu i zanim się zorientujesz zagości tam na zawsze… i jestem pewien, że to właśnie zamierzał Larry „Sunshine” Rice.

reszta na blogu
ODPOWIEDZ