Psychodelia

Forum podstawowe.

Moderatorzy: gharvelt, Bartosz, Dobromir, Moderatorzy

Awatar użytkownika
greg66
limitowana edycja z bonusową płytą
Posty: 4162
Rejestracja: 31.08.2008, 22:00
Lokalizacja: Opole
Kontakt:

Re: Psychodelia

Post autor: greg66 »

To coś nowszego ale ze starej gwardii.
Ta płyta chodziła za mną od dłuższego czasu i oto dowiaduję się, że Davida już nie ma:(

Ku pamięci

CPR-CPR /1998/

Obrazek

Słuchając CPR, nie trudno zwrócić uwagę na jedną rzecz: jakość muzyczną. Dzięki prostemu podejściu David Crosby, Jeff Pevar i James Raymond wnoszą wdzięk i elegancję do współczesnych harmonii, w których pobrzmiewają echa najlepszych jazzowych i rockowych korzeni. Mieszanka talentu solowego jaki i zespołowego trójki artystów jest podstawą sukcesu zespołu zarówno w studio jak i na trasie. Crosby wnoszący prawie cztery dekady doświadczenia, Pevar będący siłą w zespołach Raya Charlesa, Jamesa Taylora czy B.B. Kinga i Raymond, kompozytor, aranżer grający z najlepszymi grupami jazzowymi i rockowymi tutaj stworzyli niesłychane złote i srebrne nici biegnące przez tkaninę ich muzyki. Jeff przyjaciel Davida od dawna, grał z nim przez pewien czas w zespole CS&N a James był błyskotliwym, utalentowanym młodym dzieciakiem, z pasją do tego rodzaju jazzujących akordów i niezwykłych zwrotów, które idealnie pasowały do nietypowo skonstruowanych piosenek Crosby’ego. I tak się złożyło, że był synem, którego David oddał do adopcji z powodu trudności utrzymania rodziny.
Płyta „CPR” powinna się znaleźć w płytotece każdego fana rodziny Crosby Stills Nash & Young. Choćby poniekąd z tego względu, że mamy tu dwa znacznie starsze utwory, które poprzedzają koncepcję CPR. „Rust and Blue” to piękna piosenka, opowiadająca o tym, o co chodzi w życiu. Nieco surrealistyczne realia nabierają sensu gdy odwiedzający autora mężczyzna z „księżycem w oczach” prosi go o radę, ale Crosby nie czuje się na siłach, by jej udzielić. Mający nietypowy jazzujący styl numer i długie solówki zanurzone w mętnej wodzie zgrabnie odbijają się od tekstu, a gra Raymonda stopniowo oddala się od punktu wyjścia, zanim piosenka odnajdzie drogę powrotną do domu. Drugi „stary” numer to legendarny odrzut nagrany przez CSN&Y na potrzeby „Human Highway”. „Little Blind Fish” oparty na bluesowym dźwięku odzwierciedla poszukiwanie przez Crosby’ego odpowiedzi na pytania dotyczące życia, przedstawiając ludzi jako „ślepców” w masywnej rzece, którzy nie mają mózgów, aby zrozumieć życie. Okraszona riffem gitary akustycznej Pevara pokazuje jego wkład w CPR, i udowadnia, że bez niego to nie byłoby to samo.
Jednak „CPR” jest doskonały pod każdym względem. Crosby rzadko śpiewał z taką pasją i słychać jego radość ze znalezienia czegoś nowego po tylu latach śpiewania. Choć korzenna muzyka zapobiega temu, by album brzmiał zbyt mocno, inteligentna a zarazem ciepła gra Jamesa na fortepianie idealnie pasuje do otoczenia. Dodatkowym punktem jest usłyszeć piosenki, które stworzyły zachwycający efekt. Sama odwaga tych melodii brzmiących jak trudne do napisania i jeszcze trudniejsze do przeżycia jest wystarczająca by bić brawo.
Otrzymaliśmy ponadczasowe brzmienie albumu o wciąż ważnej tematyce, która będzie ważna za wieki i tysiąclecia (chociaż kto wie? Nasi następcy mogą nie mieć pojęcia o filmie The Doors i zakładać, że Crosby śpiewa o sieci supermarketów(Morrison)). Wszystko na tej płycie zostało przemyślane i stworzone ze smakiem. To doskonały początek nowego zespołu. Weźmy wyjątkowy „That House”. Na całym albumie czuć, że Crosby wyrzuca z siebie rzeczy, które prześladowały go przez cały czas, a „That House” brzmi jak woda destylowana wszystkich tych mrocznych czasów. Z płaczliwej ballady, dzięki partii gitary Pevara numer przechodzi w epicką opowieść o walce, gdy narrator opuszcza swoją „więzienną celę” w sypialni („Dźwięk prowadzi do kuchni, kuchnia prowadzi do drzwi”). Wiele utworów Crosby’ego jest wypełnionych „dźwiękiem” – zazwyczaj jest to muzyka, ale dość często po prostu jest to dźwięk toczącego się życia. Panująca w tym numerze, na początku cisza między dwojgiem ludzi zaprzecza komunikacji międzyludzkiej, będącej kluczem do przezwyciężenia każdego problemu. To CPR w najlepszym wydaniu. Zarówno Pevar jak i Raymond oferują Crosby’emu to czego szuka. Również harmonie brzmią doskonale, a szczytem ich jest nagła niespodziewana zmiana tonacji zwiększająca napięcie o jeszcze jeden nieznośny szczebel. David nigdy nie krył się z tym, że Jim Morrison nie należał do jego przyjaciół. Otwierający płytę numer „Morrison” to pierwsza piosenka napisana wspólnie z Raymondem. Jest to dziwna piosenka dla Crosby’ego, który zazwyczaj nie komentuje swoich rówieśników. Crosby i jemu podobni reprezentują słońce, hippisowskie ideały i nadzieję – istnieje niebezpieczeństwo przeciwności, którą reprezentuje Morrison. Ciemność, zmęczony światem pesymizm, że rzeczy nigdy nie będą lepsze jest postawą destrukcyjną. Przy takiej postawie trudno jest uwierzyć we własne możliwości, co tak komentuje Crosby śpiewając o Morrisonie, że „jest zbyt głuchy by usłyszeć własną piosenkę, ślepy jak nietoperz”. Muzycznie mamy tu kolejne niezapomniane dźwięki i fantastyczną jazzującą melodię jakże odległą od stylu Manzarka. Zresztą największym momentem Jamesa na płycie jest utwór „Yesterday’s Child”. Podczas gdy muzyka przypisana jest do CPR jako całości, tekst jest wyłącznie Jamesa i jest to dowód na to, jak silna jest nasza genetyka. Z powodzeniem mógłby napisać tą pieśń David. James widzi współczesnego człowieka jako aroganckiego typa, który myśli, że jest na szczycie. Ale narrator widzi w ludziach sprzed wieków duchowość i jedność z naturą o której współczesny człowiek zapomniał. Niesamowita sekwencja akordów prześladuje piosenkę a świetna solówka Pevara w środkowej części szykuje atak na arogancję człowieka, która jest jego zgubą.
Ogólnie „CPR” jest ważnym dodatkiem do kanonu Crosby’ego. Choć słynie z tego, że nie szczędzi ciosów, wiele ujawnia na temat autora piosenek, którego uważaliśmy, że znamy całkiem dobrze. I mam nadzieję, że tekst ten zmusi więcej fanów do zapoznania się z tym materiałem, który jest kluczowy dla zrozumienia jednego z największych songwriterów naszych czasów.
Awatar użytkownika
greg66
limitowana edycja z bonusową płytą
Posty: 4162
Rejestracja: 31.08.2008, 22:00
Lokalizacja: Opole
Kontakt:

Re: Psychodelia

Post autor: greg66 »

Swinging Londyn - Brian

Jeśli umysłem i ciałem The Rolling Stones byli Richards i Jagger to Brian Jones był wyraźnie duszą. Był ciekawym muzykiem i aranżerem muzycznym i był również najbardziej przyciągającym wzrok członkiem Stonesów. Zawsze był nienagannie ubrany. I nie ważne było jaki styl wtedy panował, czy to mods czy peacock, on zawsze był dobrze ubrany. Jego przyjaciel Christopher Gibbs, handlarz antykami i redaktor „Men in Vogue” wspomina: „Brian absolutnie uwielbiał się ubierać. Miał ogromną ilość ubrań i spędzał strasznie dużo czasu na przygotowywaniu się do późnonocnych wypadów do klubów”. W latach 1965-1967 gdy Jones spotykał się z Anitą Pallenberg byli „złotą parą” Swingującego Londynu. Giuliano, biograf Jonesa pisze: „Razem wykuwali rewolucyjny wygląd, trzymając swoje ubrania razem, mieszając i dopasowując nie tylko tkaniny i wzory, ale kultury, a nawet wieki. Brian paradował po ulicach Londynu w wiktoriańskiej koronkowej koszuli, klapniętym kapeluszu z przełomu wieków, edwardiańskim aksamitnym surducie, wielobarwnych zamszowych butach, ozdobiony chustami zwisającymi z szyi, talii i nóg oraz mnóstwem antycznej berberyjskiej biżuterii".

Obrazek

Obrazek

W mieszkaniu Briana zbierała się śmietanka życia artystycznego Londynu, począwszy od Johna Lennona i George’a Harrisona aż do Sonny’ego i Cher, Donovana i Jimiego Hendrixa, zbierali się aby palić trawkę, odlatywać przy kwasie i dyskutować o problemach dnia. Pallenberg: ” Brian był bardzo interesujący społecznie. Radził sobie ze sławą i tym wszystkim. Wybierał najlepszych, śmietankę, Dylana, Terry’ego Southerna, Andy Warhola. Brian nadawał tempo”.

Jones był stałym klientem Granny Takes A Trip, Hung On You a przede wszystkim Dandie Fashions, niezwykle popularnych butików powstałych w tamtym czasie przy Carnaby Street.

Marianne Faithfull wspomina: ”Jedną z najlepszych rzeczy w odwiedzinach Anity i Briana było obserwowanie jak przygotowują się do wyjścia. Cóż to była za scena! Oboje byli niestrudzonymi zakupoholikami i do tego nadmiernie próżnymi. Godzinami zakładali i zdejmowali ubrania. Z szuflad i kufrów wylatywały sterty szalików, kapeluszy, koszul i butów. Niekończące się przymierzanie strojów, przekomarzanie się i przepychanie. Oni byli piękni, stanowili swoje przeciwieństwo i nie było między nimi ani krzty skromności. Godzinami siedziałam zahipnotyzowana, patrząc jak przeglądają się w lustrze, jak przymierzają sobie nawzajem ubrania. Wszystkie role i płeć wyparowywały w tych narcystycznych przedstawieniach, w których Anita zamieniała Briana w Króla Słońce, Francoise Hardy lub lustrzane odbicie samej siebie”.

I nie ma co się dziwić gdy para pojawiała się na ulicach Londynu towarzyszyła im grupa fotografów a Jones został nie raz okrzyknięty prawdziwym dandysem lat 60-tych – przykładem panującego wówczas stylu Pawia.

Obrazek
Awatar użytkownika
MirekK
zremasterowany digipack z bonusami
Posty: 6320
Rejestracja: 02.03.2008, 22:10
Lokalizacja: Nowy Jork

Re: Psychodelia

Post autor: MirekK »

Greg66 dzięki za ten wpis i wiele innych, poprzednich. Chyba jeden z pierwszych wpisów o modzie w tym dziale, a może w ogóle na FD? Tak ciekawie piszesz, że przez chwilę człowiekowi mogłoby sie wydawać, że jest jedym z zaproszonych gości Briana Jonesa. :)
Mam pytanie - gdyby komuś udałoby sie skonstruować wehikuł czasu i miałbyś do niego dostęp, gdzie wybrałbyś sie i jakie wydarzenia podpatrzył z dekady lat 60-tych?
"Życie bez muzyki jest błędem." - F. Nietzsche
Awatar użytkownika
WOJTEKK
box z pełną dyskografią i gadżetami
Posty: 25820
Rejestracja: 12.04.2007, 17:31
Lokalizacja: Lesko

Re: Psychodelia

Post autor: WOJTEKK »

Świetny tekst, bardzo ciekawe podejscie do tych czasów.
Nie ma ludzi niezastąpionych. Oprócz The Rolling Stones.

http://artrock.pl/
Awatar użytkownika
greg66
limitowana edycja z bonusową płytą
Posty: 4162
Rejestracja: 31.08.2008, 22:00
Lokalizacja: Opole
Kontakt:

Re: Psychodelia

Post autor: greg66 »

Z pewnością chciałbym uczestniczyć w jednym z Acid Testów, gdzie może pogadałbym z Nealem Cassidym i Kenem Keseyem o słuchaniu w specyficznej atmosferze Grateful Dead już nie wspomnę. Woodstock musiałbym zaliczyć, pomieszkać w Laureen Canyon byłoby fantastycznie. Chciałbym też połazić po Greenwich Village wejść do któregoś z klubów i posłuchać Boba Dylana czy Joan Baez, oczywiście gdy ich sława dopiero się rozkręcała. Z wydarzeń nie muzycznych słynny Marsz Pokoju na Biały Dom poczuć tą energię o której mówił Dylan, że te fluidy jak się połączyły do uniosły Biały Dom w górę.
A na Wyspach zobaczyć występy The Yardbirds, The Animals czy The Kinks szczególnie w Marquee, jeszcze wtedy gdy to wszystko sie rodziło. Albo ten słynny występ Jimi Hendrix Experience w Londynie którym tak zachwycali się Clapton i inni muzycy. Być na jednym z dachów gdy The Beatles zagrało ostatni raz razem. A gdybym już znalazł się w tamtych latach to ten wehikuł bym zniszczył i pozostał tam na zawsze.:)
Crazy
zremasterowany digipack z bonusami
Posty: 5038
Rejestracja: 19.08.2019, 16:15

Re: Psychodelia

Post autor: Crazy »

Sounds like a plan!
Trzymam kciuki :-)
jeżeli nam zabraknie sił
zostaną jeszcze morze i wiatr
Awatar użytkownika
MirekK
zremasterowany digipack z bonusami
Posty: 6320
Rejestracja: 02.03.2008, 22:10
Lokalizacja: Nowy Jork

Re: Psychodelia

Post autor: MirekK »

Fajnie jest pomarzyć, nieprawdaż? Do tej Twojej listy, jeśli starczyłoby czasu i paliwa 😉, dorzuciłym występy Pink Floydów i Soft Machine w klubie UFO, no i oczywiście koncert King Crimson w Hyde Parku.
"Życie bez muzyki jest błędem." - F. Nietzsche
Awatar użytkownika
greg66
limitowana edycja z bonusową płytą
Posty: 4162
Rejestracja: 31.08.2008, 22:00
Lokalizacja: Opole
Kontakt:

Re: Psychodelia

Post autor: greg66 »

KALEIDOSCOPE - White Faced Lady /1970/

Obrazek

Peter Daltrey: „Wraz z Edem napisaliśmy wiele piosenek i w pewnym momencie powiedziałem do niego: „Te piosenki, które piszemy mają jakiś nastrój, rodzaj połączenia. Może je połączyć i napisać więcej tej historii”. Rozmawialiśmy z Dave’em i był tym zachwycony. Więc Ed i ja przez następne sześć miesięcy siedzieliśmy i pisaliśmy dalszy ciąg. Napisałem historię do nich i połączyliśmy kawałki. Poszliśmy i nagraliśmy to z błogosławieństwem gościa z Vertigo, Olava Wypera. Jednak po nagraniu taśm, gdy całość miała być ruszona, Olav powiedział, że odchodzi z Vertigo i że nie ma tam nikogo kto chciałby się podjąć zaczętych jego projektów. Z tego powodu byliśmy spłukani i zespół rozpadł się. Wprawdzie Olav dawał nam nadzieję mówiąc: „Idę, do RCA. Przynieście ten album do RCA, kiedy już się zadomowię. Dajcie mi kilka tygodni. Tam załatwimy sprawę”. Dave poszedł zobaczyć się z Olavem w RCA, który powiedział: „Przykro mi. Nie mogę tego zrobić. Szefowie RCA nie pozwalają mi robić niczego, w co byłem zaangażowany w Vertigo”. Zostaliśmy złapani w pułapkę. Poszliśmy do Island, Warner Brothers ale według nich czas na tego typu albumy właśnie się kończył”. I tak po raz kolejny historia sobie zadrwiła. Przecież wszystkowiedzący spece od robienia szmalu wiedzą wszystko najlepiej. Album pozostał niewydany przez ponad dwadzieścia lat, kiedy materiał w 1991 roku wydała niezależna wytwórnia UFO.
Opłaciło się? Nie wiem. Ale wiem, że to kolejny zagubiony klejnot brytyjskiej psychodelii, za którym wręcz szaleję.
Najogólniej rzecz biorąc, „White Faced Lady” plasuje się gdzieś pomiędzy albumem koncepcyjnym a rockową operą. Zawiera symfoniczną uwerturę, ale nie ma operowego dialogu „Tommy’ego”. Pod tym względem jest dość zbliżona strukturą do „S.F. Sorrow” The Pretty Things. Piosenki są oszałamiające, a aranżacje bezbłędne, podkreślające zarówno proste folkowe zmiany akordów, jak i wspaniałe melodie i melancholijne teksty piosenek. Historia podąża za tragicznym życiem niespokojnej gwiazdy filmowej o imieniu Angel, desperacko poszukującej zarówno miłości jak i sławy, ale nie znajdującej żadnej z nich. Podobno historia ta została luźno oparta na tragicznym życiu Marylin Monroe.
„White Faced Lady” to miejsce, w którym wszystko się połączyło dla Kaleidoscope. Głos Petera Daltreya nigdy nie był tak podobny. Utwory to samoistne perełki, które tylko Kaleidoscope mógł stworzyć.
Od samego początku wiadomo, ze czeka nas coś innego. „Overture” zawiera najbardziej klasyczne momenty całego albumu i łączy je w jedną z wielkich wstępów do całości. Orkiestra poprowadzona jest bardzo przyjemnie a uważny słuchacz znajdzie tam nawiązania do wcześniejszych dzieł grupy. Ścieżka usiana jest skrzypcami i symfonicznymi impulsami (cały Daltrey) a inspirowana jest XVII-wieczną muzyką barokową. Pierwsza część albumu ma w sobie coś figlarnego, radosnego i młodzieńczego. Obracające się w okolicach wcześniejszych brzmień nagrania, pełne są świetnych melodii z dominującymi akustycznymi gitarami, fletami, pełną orkiestrą i chórem. Taki „Broken Mirrors” to perełka miękkości i dyskrecji. Trzeba by być szalonym, by zaprzeczyć pięknu tych całkowicie urzekających melodii, bo gdy tylko dasz się uwieźć tym sennym chwilom, przepysznym instrumentacjom czy najbardziej misternej finezji to wrota raju zastaniesz otwarte. I nie ma co się dziwić, Peter jest najbardziej hojnym artystą, jaki istnieje. Jego żarliwość, jego liryzm, jego romantyzm są wszędzie, ratując go cały czas przed kiczem. Wszystko co nagrywa, brzmi jak sen, jest czyste i szczere. Ten podwójny album ze swoim zróżnicowaniem całkowicie nie nuży a smaczki jakie nam serwuje pełne są delikatesów. Druga płyta brzmi mniej zabawowo, jest poważniejsza. Wypełniające ją numery są czasami ostrzejsze, czasami brzmią tak jasno i bąbelkowo jak szklanka musującej lemoniady. Złożone i zagmatwane aranżacje mieszają się z psychodelicznymi elementami. Muzyka staje się czymś innym niż muzyką, tworzy fale obrazów, urzeka w najwyższym punkcie. Trzy ostatnie numery, które przewyższają wszystko, są totalnym cudem ale dają nam też najbardziej ponure dźwięki, gdyż to właśnie w nich Angel szybko zmierza ku swojej śmierci.
„Long Way Down” to odpowiednie pożegnanie, mające wspaniałą początkową nutkę, która prowadzi do porywającego refrenu. Wokal Daltreya jest tu po prostu rewelacyjny. „The Locket” jest opisem śmierci Angel. Muzycznie wydaje się, że Angel wreszcie odpocznie a wszelkie smutki i troski przeminą. „Picture With Conversation” służy przejrzeniu się w lustrze tylko po to, by zaraz dobić słuchacza w zamykającym album numerze „Epitaph: Angel”. Sama muzyka puchnie i opada wraz z emocjami, przechodząc od ciszy do chóru, przez akustyczne dźwięki do pełnej orkiestry i z powrotem do tych kilku ostatnich nut granych na gitarze, które dają ci znać, że właśnie wysłuchałeś czegoś niepodobnego do niczego, co znałeś wcześniej ani później.
Awatar użytkownika
MirekK
zremasterowany digipack z bonusami
Posty: 6320
Rejestracja: 02.03.2008, 22:10
Lokalizacja: Nowy Jork

Re: Psychodelia

Post autor: MirekK »

^ Moja ulubiona płyta Kaleidoscope zaraz po "From Home To Home", która została nagrana pod szyldem Fairfield Parlour. Zawsze b.lubiłem ton/barwę głosu Petera Daltreya. Po tej piknej recenzji czas aby przypomnieć sobie oba albumy.
"Życie bez muzyki jest błędem." - F. Nietzsche
Awatar użytkownika
greg66
limitowana edycja z bonusową płytą
Posty: 4162
Rejestracja: 31.08.2008, 22:00
Lokalizacja: Opole
Kontakt:

Re: Psychodelia

Post autor: greg66 »

FERRE GRIGNARD - Captain Disaster /1968/

Obrazek

Oto artysta wyklęty, urodzony w 1939 roku w środowisku mieszczańskim, z którym później nie chciał mieć wiele wspólnego. Studiował sztukę, uzyskał dyplom beatnika, by w końcu udać się na emigrację do Stanów Zjednoczonych. Wrócił do Europy i założył zespół muzyczny wraz z bratem i kumplem. Ich występy odbywały się pod koniec lat 50-tych i zyskały pewną sławę na antwerpskiej scenie artystycznej. Czasem ludzie mówili – „On ma bluesa, mimo że nie mówi ani słowa po angielsku”. Ferre Grignard nauczył się gry na gitarze będąc harcerzem a podczas wielu harcerskich spotkań i obozów tworzył muzykę, którą sam wykonywał. Był to początek rockowego szaleństwa, a nagrania były w stylu modnego wówczas skiffla, który nieco później prześlizgnął się w bluesa. Charakterystyczny, nosowy skifflowy wokal towarzyszyć będzie artyście przez całą drogę muzyczną. Wraz z swoim zespołem Grignard bierze udział nawet w konkursie piosenki, który zresztą wygrywa co daje mu i kolegom impulsu do późniejszej kariery. W 1964 roku w Antwerpii otwarto kawiarnię muzyczną De Muze i Grignardowi pozwolono tam występować w każdy czwartek a towarzyszyli mu George Smits grający n a gitarze i harmonijce oraz Miel De Somer na washboardzie. Ich świetna piosenka „Ring Ring I’ve Got To Sing” odniosła tam taki sukces, że jeden z właścicieli De Muze, Walter Masselis, zainwestował pieniądze na wydanie jej na singlu. Pierwsze 500 egzemplarzy sprzedało się natychmiast. Łowca talentów z wytwórni Philips, Hans Kusters zlecił wykonanie nowego nagrania i singiel stał się hitem w krajach Beneluksu i Francji. Śpiewane w łamanym angielskim, sprawiającym niechlujne wykonanie piosenki „Ring, Ring I’ve Got To Play” i „”My Crucified Jesus” oferowały mieszankę skiffle w stylu Lonnie Donegana i szorstkiego bluesa. Ferre Grignard ze swoim hipisowskim wizerunkiem, długimi włosami i nonszalanckim wyglądem nazywany był czasem flamandzkim Bobem Dylanem. Muzycznie również oscylował wokół autora „Like A Rolling Stone”. W 1966 roku Grignard wystąpił w paryskiej Olimpii, a następnie w słynnym Star Clubie w Hamburgu. W planach były też występy w Londynie. Pomimo, że nic z nich nie wyszło, Ferre zaczął być sławnym a po wydaniu drugiej płyty „Captain Disaster” nawet bogatym. Grignard żył zgodnie ze swoim wizerunkiem: dziko i swobodnie.
Podobna była muzyka zawarta na tym krążku, utrzymana w duchu psychodelicznego folku. Muzyk zabiera nas w swoje własne miejsce, flirtuje z szamańskimi rytmami ale ukazuje też swoje intymne wcielenie. Album wyprodukował Rikki Stein, który do tej mieszanki oryginałów oraz odświeżonych tradycyjnych utworów dodał sporą dawkę orkiestracji wspomaganą efektami psychodelicznymi. Już początek płyty pokazuje efekty działań całej ekipy. Prosta, akustyczna gitara, na którą dodaje swój jęczący wokal Grignard staje się coraz bardziej intrygująca, po tym jak Stein dodaje różnego rodzaju psychodeliczne orkiestracje. Numer nabiera kolorytu a końcowy efekt jest naprawdę fascynujący. Zresztą, nostalgia i intymność o której wspominałem odbija się szerokim echem w „Tell Me Now”, która mogłaby być typową popową balladą, gdyby nie kolejne efekty produkcyjne Steina. Tym razem podrasował on wokal Ferre’ego oraz dodał strumień psychodelicznych smyczków, nadając całości charakter kwasowego nastroju. Ale cały album nie jest w tym klimacie. Oto „Yama, Yama Hey”. Intensywny wpływ Dylana absolutnie nie przeszkadza a refren wręcz dobija do tych samych drzwi co mistrz. Ten chwytliwy i radosny tekst „Yama, Yama, Hey” długo błąka się w głowie i z trudem ją opuszcza. I jeszcze raz „yamma, yeeteee, yammma, yeetee, hey”. A to nie wszystko. „My Friend” obraca się w mocno kwasowych odlotach wspartych brzęczącą w tle gitarą i wysuniętą na pierwszy plan nutą orkiestry natomiast „Hansie Pansy” poszukuje mrocznych dźwięków, wprowadzając na płycie niepokój i niepewność. Halucynacyjny i niechlujny „Down In The Valley” toczy się niczym parowóz po rowkach i nawet nie wiesz kiedy już dojeżdża do stacji. Ta chwytliwa melodia trzymająca countrową gitarę wspomagana jest bluesową harmonijką, a całość brzmi jakby to było nagrane gdzieś na zapadłej stacji w środku Ameryki. Dlaczego więc zaraz nie wrzucić tradycyjnej morskiej szanty, opowiadającej o starych wilkach morskich. „The Pirate Song” ponownie wyróżnia się fantastyczną melodią i interpretacją godną pochwały. Nie sposób tez przejść obojętnie przy tytułowym numerze. Otoczony rockową aranżacją jest chyba najbardziej komercyjnym przejawem albumu. Wokal Grignarda brzmi jakby walił z bicza a nakładki Steina spowalniające numer nakrywa psychodeliczny koc.
I taka to jest płyta tego zapomnianego belgijskiego barda, bo kto jeszcze pamięta zapomnianych belgijskich bardów.

Ps. Ferre Grignard nigdy nie płacił podatków ze swoich tantiem, więc jego majątek w 1979 roku został publicznie sprzedany a on sam trzy lata później umarł w nędzy.


https://www.youtube.com/watch?v=04m-sHW2Sbw
Awatar użytkownika
greg66
limitowana edycja z bonusową płytą
Posty: 4162
Rejestracja: 31.08.2008, 22:00
Lokalizacja: Opole
Kontakt:

Re: Psychodelia

Post autor: greg66 »

MAYO THOMPSON - Corky's Debt to His Father /1970)

Raz na jakiś czas, jeśli masz szczęście zakochujesz się w jakimś albumie. Może to nie być natychmiastowe. Czasami może to zająć miesiące, a nawet lata, ale jak już chwyci to zdajesz sobie sprawę, że masz obsesję, że tkwi ta muzyka w tobie i za cholerę nie chce cię opuścić.

U mnie coś takiego stało się z „Corky’s Debt to His Father” Mayo Thompsona. Nagrany po tym jak jego awangardowa grupa Red Krayola została zawieszona, został wydany w 1970 roku przez małą niezależna wytwórnię, a następnie po latach ukazał się ponownie. Miałem pewną niechęć do spojrzenia na tą muzykę. Pomimo tworzenia w cudownych latach 60-tych, Red Krayola jest jednym z nielicznych bandów, które mnie nie zachwyciły. Obawiałem się, że na solowym tworze lidera grupy, może być podobnie.

Muzycznie, „Corky’s Debt to His Father” tworzy swój własny wszechświat, w którym na pozór dziwna muzyka folkowa nie ma tej błyskotliwości, co jest rażąco oczywiste lub nawet uderzające przy pierwszym kontakcie. Jest to dalekie od tego, co Thompson robił przez kilka poprzednich lat u boku Steve’a Cunninghama i Fredericka Barthelme’a w ramach działań The Red Krayola. Pod wpływem nowoczesnej klasyki i free jazzu, a także rocka, trio brzmiało jak nikt inny pod koniec lat 60-tych. W 1969 roku The Red Krayola zdawała się już nie istnieć. „To był w pewnym sensie przystanek z napisem stop” – mówi Thompson. „Nic się nie działo, więc po prostu odpłynąłem i robiłem inne rzeczy. Altamont pozbawił wiatru w żaglach ruch Flower Power. Byliśmy u progu lat 70-tych, każdy musiał podjąć decyzję. Wszedłem do studia i nagrałem „Corky’s Debt..”. I to wszystko”.

To album, który się nie zaczyna, nie kończy, nie ma sprecyzowanego celu, nastroju, ani domieszki abstrakcji. To po prostu jest i trwa. Jest to płyta z porządnymi, dobrze wyprodukowanymi piosenkami i za każdym wysłuchaniem intryguje zniszczonym odkrywczym pięknem. To jedna z tych płyt, które nigdy mi się nie znudzą, która staje się coraz bogatsza, słodsza i zabawniejsza z każdym przesłuchaniem. Ciekawie brzmi wokal Mayo. Nie od razu przystępny, możesz myśleć, że nie ma w nim żadnego wysiłku i że nie potrafi śpiewać, ale kiedy spróbujesz śpiewać razem z nim, zauważysz, jak bardzo trudno jest dobrze dopasować się do muzyki. Styl Thompsona jest trudny do naśladowania, ten refleksyjny ton tylko w jego wykonaniu ma pozytywne zacięcie. Każde dziwactwo wydaje się nieskalkulowane, a przez to niepowtarzalne. Już „The Lesson” brzmi dziwacznie, wokal jakby nie trzymał się linii, folkowe tony uciekają a głos goni je po całym numerze. Mayo Thompson właśnie w tym czasie się ożenił, a album wyrósł z jego nowo odkrytego uczucia błogości. Taka „Horses” jest piękną piosenką o miłości, i wcale nie tej zagubionej a tej radosnej i pełnej werwy. „Oyster Thins” porównywalne może być do Tima Buckleya, z pewnością jest tu ten sam styl, ale jak wsłuchasz się to i odnajdziesz klimat „Let It Be”. Kapryśność utworu prowadzi do trudności w klasyfikacji. A takie „To You” już całkiem wymyka się z kontroli. Przy chaotycznych dźwiękach, tu znowuż wokal trzyma linię a muzyka idzie w przeciwnym kierunku. To są pierwsze wrażenia, a one mijają z każdym kolejnym przesłuchem. Całość zaczyna ładnie brzmieć i płyta robi się całkiem przystępna. Tej przystępności nie musisz szukać w „Fortune”, dla mnie najsłodszej piosence na albumie. Ten utrzymany w klimacie country rocka numer świetnie ukazuje nostalgiczno-radosny wokal Thompsona, a muzyka płynie, po prostu sobie płynie, i tak mogłaby bez końca. Na płycie jest parę numerów o niezwykłej delikatności, choćby taki folkowy blues „Black Legs”, który brzmi jak list do ukochanej żony pisany na pokładzie Titanica. A będący w klimacie „Highway 61 Revisited”, „Good Brisk Blues” pokazuje, że Thompson znał Dylana i cenił jego numery.

No cóż, „Corky’s Debt to His Father” Mayo Thompsona przebił wszystko, co zrobił jego zespół, choć w znacznie bardziej okrojonym stylu. Mimo, że duch The Red Krayola jest wciąż obecny, w nieregularnych akordach i zwrotach melodycznych, Mayo jest bardziej zainteresowany wykonywaniem wpływowych kompozycji, wprawdzie dewastująco zinterpretowanymi w stylach folk, blues, bossa nova czy country ale z dojrzałym zacięciem.

Obrazek
esforty
japońska edycja z bonusami
Posty: 3996
Rejestracja: 26.01.2010, 11:45
Lokalizacja: Łódź

Re: Psychodelia

Post autor: esforty »

greg66 pisze: 14.08.2023, 21:49 MAYO THOMPSON - Corky's Debt to His Father /1970)
...

U mnie coś takiego stało się z „Corky’s Debt to His Father” Mayo Thompsona. Nagrany po tym jak jego awangardowa grupa Red Krayola została zawieszona, został wydany w 1970 roku przez małą niezależna wytwórnię, a następnie po latach ukazał się ponownie. Miałem pewną niechęć do spojrzenia na tą muzykę. Pomimo tworzenia w cudownych latach 60-tych, Red Krayola jest jednym z nielicznych bandów, które mnie nie zachwyciły...
Sięgnąłem po płytę, skuszony nazwą Red Krayola, właśnie. I nie tyle ryzykowny, nienarzucający się :wink: debiut z 67, ile płyta Introduction z 2006, który mnie przypadł do gustu, nawet bardzo i który w pewien nieoczywisty sposób, koresponduje z Twoim gustem, jak to pozwoliłem sobie ocenić.
To, że płyta Thompsona z 70' ożywa dla mnie raz, w ostatnim utworze :oops: :oops: , to tej różnicy zdań, jakiegoś istotnego znaczenia nie przypisuję. Rozbieżność estetycznych wyborów, już się wcześniej ujawniała.
Za to zadowolenie wynikłe, z przeczytania kolejnego Twego tekstu, już nie do przeoczenia. Twoja architektura metafor i polskojęzyczność, mnie umożliwiają, kontakt z muzyką nie pierwszego wyboru.
Nie ma takiego naleśnika, który nie wyszedłby na dobre. H. Murakami
Awatar użytkownika
MirekK
zremasterowany digipack z bonusami
Posty: 6320
Rejestracja: 02.03.2008, 22:10
Lokalizacja: Nowy Jork

Re: Psychodelia

Post autor: MirekK »

Po tak interesującym wpisie, nic mi nie pozostało tylko popróbować muzyki Mayo Thompsona.
No cóż próba była, ale niestety nie dałem rady. Dziwaczny wokal. To co tu poniżej napisałeś, nie dotyczy tylko pierwszego utworu, ale całego albumu. Ale to tylko moja bardzo subiektywna opinia. :wink:
greg66 pisze: 14.08.2023, 21:49
Nie od razu przystępny, możesz myśleć, że nie ma w nim żadnego wysiłku i że nie potrafi śpiewać. Już „The Lesson” brzmi dziwacznie, wokal jakby nie trzymał się linii, folkowe tony uciekają a głos goni je po całym numerze.
Jako ciekawostkę dodam, że Mayo Thompson na początku lat 80-tych grał w zespole Pere Ubu. Jeśli mnie pamięć nie myli, to nagrał z nimi 2 albumy studyjne i koncertówkę. Na albumie "The Art of Walking" z 1980 jest zamieszczony cover jednego utworu z "Corky's Debt to His Father" pt "Horses".
"Życie bez muzyki jest błędem." - F. Nietzsche
Awatar użytkownika
greg66
limitowana edycja z bonusową płytą
Posty: 4162
Rejestracja: 31.08.2008, 22:00
Lokalizacja: Opole
Kontakt:

Re: Psychodelia

Post autor: greg66 »

SPOOKY TOOTH - Spooky Two /1969/

Obrazek

Rok 1969, na rynku pojawia się jedna z najlepszych płyt The Rolling Stones „Let It Bleed”. I to nie tylko dlatego, że mamy na niej genialne numery, różnorodność stylów czy nowego gitarzystę. Całość jest też charakterystycznie dla tego roku wyprodukowana. Surowość a zarazem ciekawe wyeksponowanie instrumentów połączone z dodatkowym podkręceniem potencjometrów głośności stworzyło standard za który odpowiedzialny jest Jimmy Miller.
To charakterystyczne brzmienie wypełniło wiele płyt powstałych w tamtym czasie a jedną z nich była „Spooky Two”, niestety zapomnianej kapeli Spooky Tooth. To, że Miller wyprodukował również ten album już dodaje kolorytu oraz otwiera przy okazji kanały głośnikowe podkręcone na odpowiednią ilość decybeli. Ale nie tylko to jest istotne. Przed powstaniem Spooky Tooth, kwartet Mike Harrison, Luther Grosvenor, Greg Ridley i Mike Kelie tworzył ostateczny skład rhythm and bluesowej formacji The VIP’s, która następnie przekształciła się w Art. Ta krótko działająca grupa wydała tylko jeden krążek, a także pojawiła się jako nieakredytowany zespół wspierający na pierwszym lp Hapshash And The Coloured Coat. Ale kiedy amerykański emigrant Gary Wright dołączył do kwartetu jako klawiszowiec, wokalista i główny kompozytor narodził się nowy Spooky Tooth, napędzany dwoma klawiszami, wydobywającymi każdy gram uczucia z wokalnej ekspresji, rytmicznej frazy i dobrze umiejscowionego riffu. Ostatecznie, główny wpływ na „Spookt Two” miała muzyka soul – reprezentowana przez aranżacje stworzone wokół siły dwóch wokalistów, podczas gdy przebłyski gospel, country, zniekształconego bluesa i psychodelicznych elementów przeplatały się i łączyły ze sobą w różnorodności i spójności, która była jedną z trwałych rockowych form. Nie był to tylko eklektyzm dla samego eklektyzmu ale raczej ekspansja na zewnątrz od ich poprzednich doświadczeń w coś innego. W 1969 roku poszukiwano czegoś nowego, a cokolwiek to było najlepiej jakby miało klawisze, a Spooky Tooth miał ich dwa: organy Gary’ego Wrighta i elektryczny klawesyn Baldwin obsługiwany prze Mike’a Harrisona. Obaj mieli fantastyczne głosy i przy wsparciu ciekawego gitarzysty oraz solidnej sekcji rytmicznej, można było poczuć ogień ich poszukiwań zawarty w talentach muzycznych, podczas gdy wizjonerska produkcja Millera umiejętnie uchwyciła jego szalejącą dynamikę w całej jej bezpośredniości.
Przesiąknięty duchem krótszych dni, dłuższych nocy i chłodniejszej aury zbliżającej się zimy, „Spooky Two” rozpoczyna się wiecznie jesiennym „Waitin’ For the Wind”. Ten gwiezdny otwieracz zaczyna się od powolnego spalania się surowo pozbawionych akompaniamentu i równych kroków perkusji, które wkrótce stają się podwójnie śledzone, aż do wejścia lodowatych podmuchów przesterowanych organów Hammonda Wrighta, unoszącymi się nad wszystkim złowieszczo. Na szczęście wokal Harrisona opiera się burzy przecinając ją z wielką siłą. Gitarowe zniekształcenia lądują dokładnie w refrenie, aby szaleńczo go wzmocnić i jednocześnie zawiązać węzły w ciągle zaciskających się wzorach organowych. Nastrój zmienia się wraz z wejściem pary kompozycji Kellie/Wright, „Feelin’ Bad” i „I’ve Got Enough Heartaches”. Te dwa numery, mają jednak potężną siłę w wokalnej postaci. Gdy drugi wspomagany jest przez Joe Cockera i duet wokalny Sue i Sunny co daje niesamowite przeżycie w gospelowym duchu. Te odjazdy wypełniające pustą przestrzeń jutra bez wysiłku wchodzą w miażdżącą kompozycję „Evil Woman”. Wersja wydana w 1968 roku przez Lou Rawlsa była podstawą tego rozległego na osiem minut eposu. Spooky Tooth podkręcił swoją nutę ponad trzykrotnie, położył ją na arkuszach kłujących organów Hammonda, ciężkich gitarowych riffów i dodał bombastyczne wymiany wokalne. Absolutnymi punktami kulminacyjnymi są dwie solówki gitarowe Luthera Grosvenora, które w obu przypadkach zagrane są z takim zaangażowaniem i przekonaniem jak tylko można się temu oddać. Na tle zapalnego rozpylania riffów Grosvenora, piorunującego autorytetu Kellie i linii basu Ridleya hałaśliwie podsycających płomienie, rozpaczliwe zawodzenie Harrisona wymieniające się z niesłabnącymi falsetowymi odpowiedziami Wrighta łączy się w coś tak nieziemskiego i dziwacznego, że musisz zadzwonić po straż pożarną, ponieważ jest to najbardziej zapalający i szalony moment albumu. Po prawie nieskończonych powtórzeniach słowa „Woman” wyszczekiwanego, skrzeczącego i wydzierającego w niemal każdy możliwy emocjonalnie sposób, przedłużony rozkwit kończący utwór oznacza, że piosenka wraz z pierwsza stroną płyty dobiega końca.
Na drugiej stronie mamy w całości kompozycje Gary’ego Wrighta, pokazujące jego talent jako autora piosenek. Niesamowity „Lost In My Dream” zaczyna się spokojnie ale z czasem stopniowo narasta. Fantastyczną robotę wykonuje Harrison desperacko oddając narrację, a instrumenty towarzyszą refrenowi za pomocą skutecznego wzrostu. Wokalista zeznaje o swoim koszmarnym uwięzieniu, podczas gdy perkusja czujnie rozbrzmiewa nad pulsującym basem. Całość prowadzi do wokalnego chóru rozbrzmiewającego harmonicznie wraz z podtrzymywanymi organami Wrighta. Zanika…. A następnie powraca, by ponownie narastać jak niespokojny sen, który wydaje się nie mieć szans na uwolnienie. „That Was Only Yesterday” jest po prostu kwintesencją blues rockowego grania a „Better By You, Better Than Me” prowadzi wprost ku hard rockowym rytmom. Surowe krawędzie gitary przechylają się w świetle reflektorów, aż do refrenu, który nieustannie wysyła zrozpaczone błagania Harrisona daleko poza horyzont w poszukiwaniu zanikającej drogi. I koniec. „Hangman Hang My Shell On A Tree” to oda do wolności odczuwanej na końcu liny. Prawie całość pochłonięta zostaje przez powtarzający się chór wokalny a gitara cicho ryczy w przypływie tego przebudzenia, śpiew trwa do jutra, gdy drzwi przeznaczenia otwierają się i rozlewają oślepiające światło przez próg.
Awatar użytkownika
WOJTEKK
box z pełną dyskografią i gadżetami
Posty: 25820
Rejestracja: 12.04.2007, 17:31
Lokalizacja: Lesko

Re: Psychodelia

Post autor: WOJTEKK »

Zarypiaszcza płyta, taka od początku do konca, same bardzo dobre kawałki. Do tego bardzo dojrzała i nowoczesna jak na tamte czasy, broniłaby się i z 5-6 lat później. Must Have.
Nie ma ludzi niezastąpionych. Oprócz The Rolling Stones.

http://artrock.pl/
ODPOWIEDZ