Wysokie miejsce „Up” jednak nie jest przypadkiem czy kwestią jakiejś wyrafinowanej „taktyki”. Jednak było spore grono forumowiczów zaciekle broniących „Up”. Na trzy czy cztery minusy przypadało zwykle siedem do ośmiu plusów, co powodowało, że stan „Upa” się zerował. Zwykle najpierw głosowali minusowacze „upa” i moje serce rosło, że może wreszcie się uda to wywalić, ale później głosowali plusowacze i drżałem z obawy, że „Up” wygra w cuglach.gharvelt pisze: ...Choć, z drugiej strony, o "Blackstar" Bowie'ego należałoby napisać to samo, tymczasem w strzelance do DB nie było tak skomasowanego ataku na "Blackstar" od wczesnych rund, tak jak tutaj strzelano do "Up"...
A to zależy czy pojęcie „dinozaurowatości” jest pojęciem oznaczającym wisienki na torcie kultury, czy też synonimem ostatecznego wsztecnictwa. Dla mnie oznacza to pierwsze. „Blackstar” był progresywny, zwarty, melodyjny oraz pełen emocji i pod tym względem spełniał wszelkie wymagania stawiane przez mnie dobrej muzyce. „Up” jest natomiast w pełni bezpiecznym przeciwieństwem tego co w muzyce lubię, a mówiąc wprost jest po prostu nudny. Więc, tak w pełni zgodzę się, że jest to album niedinozaurowy, tak jak niedinozaurowa jest większość muzyki z lat 2000: nudna, rozwlekła, pozbawiona pomysłów, szaleństwa i emocji.gharvelt pisze:...
Jest to album niedinozaurowy i może dlatego razi tych, którzy nie przepadają za wychylaniem się poza lata 80-te i eksplorowaniem współczesnej muzyki?...
I jeszcze kilka PostGabrielowych przemyśleń:
1) Jakoś tak zawsze miałem w głowie, że Gabriel i Bowie to były postacie do siebie podobne, być może na skutek bombardowania mnie w latach 80 i 90 ówczesną popkulturą, gdzie na firmamencie błyszczały takie samotne gwiazdy, jak właśnie Bowie, Gabriel, Sting, Phil Collins itp. Nie wiem czy pamiętacie takie czasy, że Genesis było super znanym zespołem pop (Land Of Confusion), a Gabriel atakował listy przebojów i dla wielu osób było zaskoczeniem, że „kiedyś dawno temu to on śpiewał w jakichś archaicznych podwalinach Genesis, ale nikt tych utworów nie zna, bo nie ma do nich dostępu”. Ale i Bowie i Gabriel korzystali ze znanych muzyków sesyjnych, w tym i mocno z pomocy ekipy King Crimson, stąd i pewne podobieństwa. Nie ważne, w każdym bądź razie, o ile dawniej gdybym na biblijnej wadze ważył i jednego i drugiego to wynik miałbym równy, a nawet nieco przewagi ze strony Gabriela, tak po „Bowie-strzelance” i „Gabriel-strzelance” Bowie urasta do miana Półboga, a Gabriel to w sumie tylko do wykonawcy, który nagrał kilka dobrych płyt i to tylko na początku i w środku kariery. No i finał, czyli lata 90 i 2000 to już zdecydowana przewaga Bowiego, który właśnie wtedy dopiero zaczął się rozkręcać na dobre.
2) A jeszcze przyśniła mi się taka refleksja, co by się stało gdyby Gabriel nie opuścił Genesis? Czy dostalibyśmy ugenesisowane wersje Jedynki i Dwójki? A może Genesis zamiast spopieć skręcił by w nowofalową ścieżkę? W latach 80 nagrywaliby mroczne, chłodne płyty doprawione etnoklimatami. Stare dinozaury wychowane na „Suppers Ready” klęłyby na tę nową odsłonę ich ulubionego starego zespołu, a Gabriel i ekipa pogrążaliby się w punkowo-brudnych oparach. Tylko do jakiej muzyki jeździł by wtedy Sonny Crockett swoim Ferrari ciemnymi nocami po Miami???
Alternatywna rzeczywistość pozostawia słodki posmak niepoznanego, a możliwego.