Creme de la Śmietana
Moderatorzy: gharvelt, Bartosz, Dobromir, Moderatorzy
- Inkwizytor
- limitowana edycja z bonusową płytą
- Posty: 4109
- Rejestracja: 06.05.2007, 19:19
- Lokalizacja: Monty Python`s Flying Circus
https://www.discogs.com/Jarek-%C5%9Amie ... se/5195829
https://www.discogs.com/Jaros%C5%82aw-% ... se/5298033
O płycie poświęconej Ellingtonowi chciałem napisać w następnej kolejności, jeszcze na to przyjdzie czas. Jarkowi już wcześniej zdarzało się kreować takie "bliźniacze" projekty - chyba najlepszym na to dowodem są Ballads and other Songs i Songs and other Ballads. Nie wiem czy jest fan Śmietany, który potrafi wskazać która była pierwsza i dokładnie wyrecytować zestaw utworów. Choć oba krążki dzieli kilka lat ( ok 4 ) to dla wielu są nierozerwalnie ze sobą związane i każdy omawiać osobno - to jak tom I i tom II danego dzieła. Lustrzane odbicia i spokojnie mogły być wydane jako podwójny krążek i nikt nie dostrzegłby różnicy. Zwykło się uznawać za recenzentami i znawcami jego dyskografii - że to jedne z "popularniejszych" jego dzieł - otrzymał sporo nagród i swego czasu sprzedawały się jak na nasz krajowy biedniutki rynek całkiem przyzwoicie. Śmietanie udała sztuka - która potem na o niebo większą skale przypadła Night in Calisia - Włodka Pawlika. Chyba nie będę uzurpatorem gdy zasugeruję, iż Włodek "odrobił lekcję z lektur" w/w krążków Śmietany. Pewne pokrewieństwo stylistyczne, bogate filmowe z rozmachem zaserwowane aranże orkiestry - jest wręcz uderzające. Chyba nie ma sensu z Ballads / Songs wyróżniać jakiejkolwiek kompozycji - te ze smakiem zaaranżowane i przygotowane przez muzyków najwyższej próby - układają chyba w nie do końca zamierzony sposób w rodzaj suity - taki strumień świadomości. Poszczególne interludia smyczków, czy partie zamykające szykują grunt pod snucie nowych opowieści. Można czasami nieco się ironicznie uśmiechnąć i zapytać - czy aby przypadkiem "nie za dużo tej słodyczy" i tego "staroświeckiego sentymentalnego czułostkowego nastroju". Oba albumy i wykrojone z nich fragmenty mogły śmiało zostać wykorzystane w filmach Claude`a Leloucha czy Woody Allena ( nota bene wielkiego miłośnika właśnie takiego lekko staroświeckiego jazzu - jak z kawiarni paryskiej czy knajpki w Nowym Orleanie - może kiedyś zrealizuje jakiś film u nas np "Drugie Śniadanie w Sosnowcu" czy "Podjadanie między posiłkami w Lublinie" ). Obok znanych współpracowników ( znów nie będę oryginalny gdy podkreślę ile zasłużonych podziękowań, zachwytów i uznania wzbudziły aranże autorstwa Wojtka Karolaka ) - nad wszystkim dominuje wcale nie nachalna ale obecna, pewna, nie znosząca sprzeciwu szlachetna barwa gitary Śmietany. Sola niezwykle subtelne, nie przegadane, ale sprawiające wrażenie - że każdy dźwięk ma swoje uzasadnienie i jest dokładnie tyle ile to konieczne. Dla mnie Songs / Ballads idealnie przygotowało grunt pod kolejną orkiestrową wspomnianą perłę Autumn Suite - można nawet śmiało mówić o pewnej "trylogii" - choć w tym ostatnim lider skupia głównie na autorskim materiale. Podejście i stopień wrażliwości jest ten sam. Nie dziwię się, że w/w krążki trafiły w gusta i znalazły uznanie nawet zgoła nie jazzowej publiczności. Jeśli kogoś przeraża słowo "jazz" - to dobra okazja by się przekonać, że to nie gryzie i nie takie straszne - a w dalszym ciągu to jest autentyczny jazz, bez zgrzytów, odjazdów, free czy "rapu i hip-chłopa" . Jednej z dawnych belferek, które coś chciały dla mężusia na walentynki podsunąłem to plus jej wówczas nie znaną Dianę Krall - była zachwycona. Niektórzy mogą złośliwie powiedzieć, że to taki polski pierwszy bodajże "smooth jazz" - taki jako tło do gorącej kąpieli i świeczuszek zapachowych i musującego Prosecco w kieliszku - "już kąpiesz się nie dla mnie w pieszczocie pian" itd itd . Świadczy o głębokiej wiedzy, świadomości jazzowej tradycji i najwyższej chyba z możliwych kultury muzycznej. Warto je mieć obie. Banalnie to zabrzmi ale w trakcie czy tuż po słuchaniu człowiek uśmiecha się szeroko i myśli - kurcze.... ale to fajne granie i chce się do nich wracać.
https://www.discogs.com/Jaros%C5%82aw-% ... se/5298033
O płycie poświęconej Ellingtonowi chciałem napisać w następnej kolejności, jeszcze na to przyjdzie czas. Jarkowi już wcześniej zdarzało się kreować takie "bliźniacze" projekty - chyba najlepszym na to dowodem są Ballads and other Songs i Songs and other Ballads. Nie wiem czy jest fan Śmietany, który potrafi wskazać która była pierwsza i dokładnie wyrecytować zestaw utworów. Choć oba krążki dzieli kilka lat ( ok 4 ) to dla wielu są nierozerwalnie ze sobą związane i każdy omawiać osobno - to jak tom I i tom II danego dzieła. Lustrzane odbicia i spokojnie mogły być wydane jako podwójny krążek i nikt nie dostrzegłby różnicy. Zwykło się uznawać za recenzentami i znawcami jego dyskografii - że to jedne z "popularniejszych" jego dzieł - otrzymał sporo nagród i swego czasu sprzedawały się jak na nasz krajowy biedniutki rynek całkiem przyzwoicie. Śmietanie udała sztuka - która potem na o niebo większą skale przypadła Night in Calisia - Włodka Pawlika. Chyba nie będę uzurpatorem gdy zasugeruję, iż Włodek "odrobił lekcję z lektur" w/w krążków Śmietany. Pewne pokrewieństwo stylistyczne, bogate filmowe z rozmachem zaserwowane aranże orkiestry - jest wręcz uderzające. Chyba nie ma sensu z Ballads / Songs wyróżniać jakiejkolwiek kompozycji - te ze smakiem zaaranżowane i przygotowane przez muzyków najwyższej próby - układają chyba w nie do końca zamierzony sposób w rodzaj suity - taki strumień świadomości. Poszczególne interludia smyczków, czy partie zamykające szykują grunt pod snucie nowych opowieści. Można czasami nieco się ironicznie uśmiechnąć i zapytać - czy aby przypadkiem "nie za dużo tej słodyczy" i tego "staroświeckiego sentymentalnego czułostkowego nastroju". Oba albumy i wykrojone z nich fragmenty mogły śmiało zostać wykorzystane w filmach Claude`a Leloucha czy Woody Allena ( nota bene wielkiego miłośnika właśnie takiego lekko staroświeckiego jazzu - jak z kawiarni paryskiej czy knajpki w Nowym Orleanie - może kiedyś zrealizuje jakiś film u nas np "Drugie Śniadanie w Sosnowcu" czy "Podjadanie między posiłkami w Lublinie" ). Obok znanych współpracowników ( znów nie będę oryginalny gdy podkreślę ile zasłużonych podziękowań, zachwytów i uznania wzbudziły aranże autorstwa Wojtka Karolaka ) - nad wszystkim dominuje wcale nie nachalna ale obecna, pewna, nie znosząca sprzeciwu szlachetna barwa gitary Śmietany. Sola niezwykle subtelne, nie przegadane, ale sprawiające wrażenie - że każdy dźwięk ma swoje uzasadnienie i jest dokładnie tyle ile to konieczne. Dla mnie Songs / Ballads idealnie przygotowało grunt pod kolejną orkiestrową wspomnianą perłę Autumn Suite - można nawet śmiało mówić o pewnej "trylogii" - choć w tym ostatnim lider skupia głównie na autorskim materiale. Podejście i stopień wrażliwości jest ten sam. Nie dziwię się, że w/w krążki trafiły w gusta i znalazły uznanie nawet zgoła nie jazzowej publiczności. Jeśli kogoś przeraża słowo "jazz" - to dobra okazja by się przekonać, że to nie gryzie i nie takie straszne - a w dalszym ciągu to jest autentyczny jazz, bez zgrzytów, odjazdów, free czy "rapu i hip-chłopa" . Jednej z dawnych belferek, które coś chciały dla mężusia na walentynki podsunąłem to plus jej wówczas nie znaną Dianę Krall - była zachwycona. Niektórzy mogą złośliwie powiedzieć, że to taki polski pierwszy bodajże "smooth jazz" - taki jako tło do gorącej kąpieli i świeczuszek zapachowych i musującego Prosecco w kieliszku - "już kąpiesz się nie dla mnie w pieszczocie pian" itd itd . Świadczy o głębokiej wiedzy, świadomości jazzowej tradycji i najwyższej chyba z możliwych kultury muzycznej. Warto je mieć obie. Banalnie to zabrzmi ale w trakcie czy tuż po słuchaniu człowiek uśmiecha się szeroko i myśli - kurcze.... ale to fajne granie i chce się do nich wracać.
...Nobody expects the Spanish inquisition !
- Inkwizytor
- limitowana edycja z bonusową płytą
- Posty: 4109
- Rejestracja: 06.05.2007, 19:19
- Lokalizacja: Monty Python`s Flying Circus
https://www.discogs.com/Jarosław-Śmieta ... se/2166416
Płyta często pomijana przez fanów i w ich świadomości traktowana nieco "marginalnie" - nie jako "nie godna uwagi" lecz taka jakby - "na bocznicy". Przyznam, że sam przez lata miałem do niech ostrożny stosunek i po pobieżnym przesłuchaniu na długo wylądowała na półkę. Trudno tu mówić o albumie jako całości - to raczej zbiór kompozycji, niekiedy sprawia wrażenie chaotycznie porozrzucanych czy takiego stylistycznego grochu z kapustą. Nie powinno to dziwić bo w naszym krajowym jazzie w tamtych latach zdarzały krążki nie tylko portretujące muzyka tu-i-teraz ale bardziej jako zbiór nagrań w różnych konstelacjach, składach, sesjach, oddalonych w czasie - jakby wizytówka i materiał promocyjny by pokazać wszechstronność artysty. Tu mamy info że całość pochodzi z sesji dla Radia Opole z grudnia 86. Śmietanie towarzyszy ówczesny skład z Sounds - chyba jeden z najlepszych i najdobitniej realizujący idee gitarzysty - Pelc, Baron i Dębski. Mamy też dwóch znakomitych gości - Ścierańskiego i Muniaka. O obu w wywiadach zawsze wypowiadał się w samych superlatywach - grywał przy różnych okazjach i jak już wspomniałem - niekiedy stawiał sprawę jasno - nie miał dla nich żadnych awaryjnych zastępców - gdy nie byli osiągalni - "nie miał z kim zagrać koncertu". Nie wiem jaki był artystyczny zamysł tego albumu - może czasem dziwić zestawienie czy zderzenie nagrań zespołowych - bliższych fusion z miniaturami / standardami Parkera zagranymi w duecie z Muniakiem czy solo na gitarze - Body & Soul i zamykający My One & Only Love. Czy zadziałała przekora Jarka, chęć udowodnienia krytyce, że owszem - podąża za nowymi trendami, nie są mu obce ale nadal mocno tkwi w korzeniach najprawdziwszego jazzu i potrafi i chce zagrać stare standardy i bebop. Może też jak wielu innych zrozumiał - że w tamtym czasie jazz już nie miał głównego nurtu, liderów za którymi podążaliby wszyscy inni tylko nastąpiło "rozbicie" na setki kierunków, stylistyk i każdy mógł zagrać na co tylko miał ochotę - było miejsce i na fusion, i na funkjazz i na straight ahead - i nikt na dobrą sprawę nie miał racji czy monopolu na "prawdę" czy "słuszny styl". Niedawno w moje ręce wpadło kilka jazz forum z tamtych lat i w wywiadach Śmietana podkreślał "miałkość i lenistwo intelektualne" krytyki z jaką musiał walczyć oraz m.in chęć wyjścia krajowego jazzu z zaścianka. Rozpływał w zachwytach nad doskonałością muzyki Pata Metheny - tu znalazło to wyraz w otwierającym stanowiącym hołd - Crazy Folk Song - niekiedy niemalże kopia Two Folk Songs z otwierającego wyborną całość 80/81 - w melodii możemy odnaleźć wątki z Sounds czy Touch of Touch - a na koniec tego rozbujanego z genialnie pokotłowaną a la Jack DeJohnette perkusją Pelca - jest mały niewinny cytacik z innego szlagieru Pata - mego ukochanego It`s For You. Skoro mowa o kompozycjach zespołowych Sounds - jest urokliwa i nastrojowa impresja Two Coloured Girl gdzie Śmietanie na syntezatorach akompaniując tworząc fascynujący klimat - Baron i Dębski - rzadka okazja by usłyszeć ich w tej roli - ciekawe czy powtarzali ten patent na żywo. Jest najpiękniejszy na płycie Scandynavian Song - autorstwa o dziwo - Pelca - utwór, którego nigdy nie ma się dość - można słuchać i słuchać - chyba jedna z czarowniejszych w tym stylu w latach 80 - kłania nie tylko ECM`owski Pat ale też późniejsze Laboratorium z NO.8, może też odrobinę bardziej przebojowy Garbarek. Jest też wizytówka Ścierańskiego - Conno - tu jeszcze w surowej wersji, mającej znamiona luźnego jam session - nie jest aż tak uduchowiony jak późniejsza z elektronicznymi smaczkami i tą wokalizą Marka Bałaty nasuwająca i malująca obraz tuż przed Świąteczny.
Podsumowując - album jako całość - absolutnie nie - raczej zachęta by każdej kompozycji przyjrzeć się z lupą i poświecić więcej uwagi. Łatwo ten krążek potraktować na zasadzie - "jednym uchem wpadnie a drugim wypadnie" - lecz gitarzysta i jego kompani pokazali naprawdę wiele. W wywiadach chwalił kolegów - że muzyka Krzyśka to nie jest może jazz sensu stricte ale ma fantastyczne pomysły melodyczne i wyczucie basu - narzekał, że kontrabasiści z jakimi stykał mieli wrodzoną awersję do basówki - traktowali jako coś gorszego. Pelca wychwalał za kompleksowe podejście do bębnów - mierzili go drummerzy nadużywający talerzy - marzyła mu się współpraca z Alexem Acuną. Można mieć jedynie zastrzeżenia do masteringu płyty CD - momentami jakby "zamazana" i niezbyt klarowna - jakby zgrana prosto z winylu, dziwne. Tutaj Anex się niestety nie popisał - nie brzmi to tragicznie ale powinno o wiele lepiej.
Płyta często pomijana przez fanów i w ich świadomości traktowana nieco "marginalnie" - nie jako "nie godna uwagi" lecz taka jakby - "na bocznicy". Przyznam, że sam przez lata miałem do niech ostrożny stosunek i po pobieżnym przesłuchaniu na długo wylądowała na półkę. Trudno tu mówić o albumie jako całości - to raczej zbiór kompozycji, niekiedy sprawia wrażenie chaotycznie porozrzucanych czy takiego stylistycznego grochu z kapustą. Nie powinno to dziwić bo w naszym krajowym jazzie w tamtych latach zdarzały krążki nie tylko portretujące muzyka tu-i-teraz ale bardziej jako zbiór nagrań w różnych konstelacjach, składach, sesjach, oddalonych w czasie - jakby wizytówka i materiał promocyjny by pokazać wszechstronność artysty. Tu mamy info że całość pochodzi z sesji dla Radia Opole z grudnia 86. Śmietanie towarzyszy ówczesny skład z Sounds - chyba jeden z najlepszych i najdobitniej realizujący idee gitarzysty - Pelc, Baron i Dębski. Mamy też dwóch znakomitych gości - Ścierańskiego i Muniaka. O obu w wywiadach zawsze wypowiadał się w samych superlatywach - grywał przy różnych okazjach i jak już wspomniałem - niekiedy stawiał sprawę jasno - nie miał dla nich żadnych awaryjnych zastępców - gdy nie byli osiągalni - "nie miał z kim zagrać koncertu". Nie wiem jaki był artystyczny zamysł tego albumu - może czasem dziwić zestawienie czy zderzenie nagrań zespołowych - bliższych fusion z miniaturami / standardami Parkera zagranymi w duecie z Muniakiem czy solo na gitarze - Body & Soul i zamykający My One & Only Love. Czy zadziałała przekora Jarka, chęć udowodnienia krytyce, że owszem - podąża za nowymi trendami, nie są mu obce ale nadal mocno tkwi w korzeniach najprawdziwszego jazzu i potrafi i chce zagrać stare standardy i bebop. Może też jak wielu innych zrozumiał - że w tamtym czasie jazz już nie miał głównego nurtu, liderów za którymi podążaliby wszyscy inni tylko nastąpiło "rozbicie" na setki kierunków, stylistyk i każdy mógł zagrać na co tylko miał ochotę - było miejsce i na fusion, i na funkjazz i na straight ahead - i nikt na dobrą sprawę nie miał racji czy monopolu na "prawdę" czy "słuszny styl". Niedawno w moje ręce wpadło kilka jazz forum z tamtych lat i w wywiadach Śmietana podkreślał "miałkość i lenistwo intelektualne" krytyki z jaką musiał walczyć oraz m.in chęć wyjścia krajowego jazzu z zaścianka. Rozpływał w zachwytach nad doskonałością muzyki Pata Metheny - tu znalazło to wyraz w otwierającym stanowiącym hołd - Crazy Folk Song - niekiedy niemalże kopia Two Folk Songs z otwierającego wyborną całość 80/81 - w melodii możemy odnaleźć wątki z Sounds czy Touch of Touch - a na koniec tego rozbujanego z genialnie pokotłowaną a la Jack DeJohnette perkusją Pelca - jest mały niewinny cytacik z innego szlagieru Pata - mego ukochanego It`s For You. Skoro mowa o kompozycjach zespołowych Sounds - jest urokliwa i nastrojowa impresja Two Coloured Girl gdzie Śmietanie na syntezatorach akompaniując tworząc fascynujący klimat - Baron i Dębski - rzadka okazja by usłyszeć ich w tej roli - ciekawe czy powtarzali ten patent na żywo. Jest najpiękniejszy na płycie Scandynavian Song - autorstwa o dziwo - Pelca - utwór, którego nigdy nie ma się dość - można słuchać i słuchać - chyba jedna z czarowniejszych w tym stylu w latach 80 - kłania nie tylko ECM`owski Pat ale też późniejsze Laboratorium z NO.8, może też odrobinę bardziej przebojowy Garbarek. Jest też wizytówka Ścierańskiego - Conno - tu jeszcze w surowej wersji, mającej znamiona luźnego jam session - nie jest aż tak uduchowiony jak późniejsza z elektronicznymi smaczkami i tą wokalizą Marka Bałaty nasuwająca i malująca obraz tuż przed Świąteczny.
Podsumowując - album jako całość - absolutnie nie - raczej zachęta by każdej kompozycji przyjrzeć się z lupą i poświecić więcej uwagi. Łatwo ten krążek potraktować na zasadzie - "jednym uchem wpadnie a drugim wypadnie" - lecz gitarzysta i jego kompani pokazali naprawdę wiele. W wywiadach chwalił kolegów - że muzyka Krzyśka to nie jest może jazz sensu stricte ale ma fantastyczne pomysły melodyczne i wyczucie basu - narzekał, że kontrabasiści z jakimi stykał mieli wrodzoną awersję do basówki - traktowali jako coś gorszego. Pelca wychwalał za kompleksowe podejście do bębnów - mierzili go drummerzy nadużywający talerzy - marzyła mu się współpraca z Alexem Acuną. Można mieć jedynie zastrzeżenia do masteringu płyty CD - momentami jakby "zamazana" i niezbyt klarowna - jakby zgrana prosto z winylu, dziwne. Tutaj Anex się niestety nie popisał - nie brzmi to tragicznie ale powinno o wiele lepiej.
...Nobody expects the Spanish inquisition !
- Inkwizytor
- limitowana edycja z bonusową płytą
- Posty: 4109
- Rejestracja: 06.05.2007, 19:19
- Lokalizacja: Monty Python`s Flying Circus
https://www.discogs.com/Brad-Terry-feat ... se/7218557
Krążek nieco na wyrost określany mianem "bliźniaczego" dla współpracy na linii Terry / Śmietana , trwający bodajże od 1991 od Festiwalu Standardów Jazzowych - dopełniający o rok młodszy "Plays Gerswhin". Jest to spore uproszczenie - ponieważ zarówno obiekt hołdu jest inny jakże w tym przypadku o wiele bogatszy aparat wykonawczy. W stosunku do dość "letargicznej" i przesyconej kameralną i intymną, niemalże "nagą" aurą poprzedniczki - panowie postawili na nieco inne rozwiązania, co ważniejsze - bogatsze brzmienie, by przynajmniej próbować oddać wielopłaszczyznowe brzmienie orkiestry Duke`a - choć jak wszyscy doskonale wiemy - jest to niemożliwe - już Paul Whiteman zwykł mawiać - że "temu facetowi nie można nic podkraść, niczego skopiować, lepiej dać sobie spokój". Złożyć hołd - o to już prędzej . Można śmiało odwrócić sytuację - przecież standardy Gershwina były z powodzeniem przez lata brane na warsztat uznanych i wybornych big bandów - oraz odwrotnie - kompozycje Ellingtona z powodzeniem grały stosunkowo skromne zespoły. Lecz skupmy się na wspólnym projekcie Brada i Jarka. Operujący tu jeszcze bardziej zwiewnym tonem Terry nie szczędzi słów uznania dla tytanicznej pracy gitarzysty - ciepło wypowiadał się o muzykach , których znał wcześniej oraz dla świeżych twarzy zaangażowanych bez reszty przy tym projekcie - np dla Antoni Dębskiego oraz całej ekipy Radia Kraków dla tej trudnej do uchwycenia zrelaksowanej atmosferze. Mamy plejadę znakomitych muzyków - Dębski, Groborz, Niedziela, Czerwiński , Baron , Wysocki, Rosiak. Aranżami równo podzielili się Śmietana, Groborz, Baron i Ptaszyn. W wywiadach Jarek pokreślał, że jest "sentymentalny" - i wcale nie uważa tego jako powód do wstydu - on niekiedy wprawiał w zdumienie innych - niby taki wielki chłop a tu uroni łezkę na filmie razem z córką i nadal pozostaje sobą, bardzo przywiązuje się do ludzi - podobnie jak to pewnej stylistyki, tradycji, dobrego starego jazzu. Ten album to chyba najlepszy tego przykład. Nie jestem w stanie wyróżnić jakąkolwiek interpretację - może nieco mroczny i tajemniczy w odsłonie Caravan - z wybornymi solówkami Śmietany i Groborza. Gitarzysta wskazywał na unikatowy charakter i ton Brada - że klarnet ma to do siebie, że szybko drażni słuchaczy - jeśli jest go za dużo - ale Terry`ego można słuchać i słuchać. Czy uchwycono ten "gungle" style ?..... niech każdy słuchacz indywidualnie sobie odpowie na to pytanie. Na ostatku można wnikliwym wyłapywaczom smaczków i niuansików - że podobnie jak w przypadku "młodszej siostry" - Gershwin - klarnecista obok swoich koronkowych i dziewiczych solówek - raczy nas równie wdzięcznymi solówkami - gwizdanymi - świadczące , że w jazzie zawsze musiał zaistnieć pierwiastek dobrej zabawy, luzu, relaksu, powietrza i nie traktowania wszystkiego ze śmiertelną powagą - a i nawet gwizdana melodia może niewinnie i z powodzeniem swingować. W dawnym jazzie zdarzało się to częściej w późniejszym już jakby zamarło. Śmietana trochę jak wino - im starszy tym lepszy - i to nie z racji jego wieku - tylko w przewrotny sposób - im dalszy horyzont jego albumów w stosunku do obecnych realiów oraz że gdy słuchacz się również starzeje - chyba zaczyna doceniać jego muzyke i dociera do niego o co w tym "jazzie śmietany" naprawdę chodzi. I nie uruchamia się sarkazm - że to muzyka dla podtatusiałych sflaczałych nudziarzy - którym już wszystko jedno - ziarno musi zostać zasiane wcześniej. Sam tego doświadczam - jak w miłości - niektórzy w jazzie szukają baaaaaardzo daleko tego co niekiedy jest dosłownie na wyciągnięcie ręki. Co uderza w krążku o Ellingtonie Brada i Jarka - głęboka świadomość - nie raz ganili młodych - którzy grają jakieś "dybidybidy" że niby improwizują i jazzują..... ale to czyste bęcwalstwo.
Krążek nieco na wyrost określany mianem "bliźniaczego" dla współpracy na linii Terry / Śmietana , trwający bodajże od 1991 od Festiwalu Standardów Jazzowych - dopełniający o rok młodszy "Plays Gerswhin". Jest to spore uproszczenie - ponieważ zarówno obiekt hołdu jest inny jakże w tym przypadku o wiele bogatszy aparat wykonawczy. W stosunku do dość "letargicznej" i przesyconej kameralną i intymną, niemalże "nagą" aurą poprzedniczki - panowie postawili na nieco inne rozwiązania, co ważniejsze - bogatsze brzmienie, by przynajmniej próbować oddać wielopłaszczyznowe brzmienie orkiestry Duke`a - choć jak wszyscy doskonale wiemy - jest to niemożliwe - już Paul Whiteman zwykł mawiać - że "temu facetowi nie można nic podkraść, niczego skopiować, lepiej dać sobie spokój". Złożyć hołd - o to już prędzej . Można śmiało odwrócić sytuację - przecież standardy Gershwina były z powodzeniem przez lata brane na warsztat uznanych i wybornych big bandów - oraz odwrotnie - kompozycje Ellingtona z powodzeniem grały stosunkowo skromne zespoły. Lecz skupmy się na wspólnym projekcie Brada i Jarka. Operujący tu jeszcze bardziej zwiewnym tonem Terry nie szczędzi słów uznania dla tytanicznej pracy gitarzysty - ciepło wypowiadał się o muzykach , których znał wcześniej oraz dla świeżych twarzy zaangażowanych bez reszty przy tym projekcie - np dla Antoni Dębskiego oraz całej ekipy Radia Kraków dla tej trudnej do uchwycenia zrelaksowanej atmosferze. Mamy plejadę znakomitych muzyków - Dębski, Groborz, Niedziela, Czerwiński , Baron , Wysocki, Rosiak. Aranżami równo podzielili się Śmietana, Groborz, Baron i Ptaszyn. W wywiadach Jarek pokreślał, że jest "sentymentalny" - i wcale nie uważa tego jako powód do wstydu - on niekiedy wprawiał w zdumienie innych - niby taki wielki chłop a tu uroni łezkę na filmie razem z córką i nadal pozostaje sobą, bardzo przywiązuje się do ludzi - podobnie jak to pewnej stylistyki, tradycji, dobrego starego jazzu. Ten album to chyba najlepszy tego przykład. Nie jestem w stanie wyróżnić jakąkolwiek interpretację - może nieco mroczny i tajemniczy w odsłonie Caravan - z wybornymi solówkami Śmietany i Groborza. Gitarzysta wskazywał na unikatowy charakter i ton Brada - że klarnet ma to do siebie, że szybko drażni słuchaczy - jeśli jest go za dużo - ale Terry`ego można słuchać i słuchać. Czy uchwycono ten "gungle" style ?..... niech każdy słuchacz indywidualnie sobie odpowie na to pytanie. Na ostatku można wnikliwym wyłapywaczom smaczków i niuansików - że podobnie jak w przypadku "młodszej siostry" - Gershwin - klarnecista obok swoich koronkowych i dziewiczych solówek - raczy nas równie wdzięcznymi solówkami - gwizdanymi - świadczące , że w jazzie zawsze musiał zaistnieć pierwiastek dobrej zabawy, luzu, relaksu, powietrza i nie traktowania wszystkiego ze śmiertelną powagą - a i nawet gwizdana melodia może niewinnie i z powodzeniem swingować. W dawnym jazzie zdarzało się to częściej w późniejszym już jakby zamarło. Śmietana trochę jak wino - im starszy tym lepszy - i to nie z racji jego wieku - tylko w przewrotny sposób - im dalszy horyzont jego albumów w stosunku do obecnych realiów oraz że gdy słuchacz się również starzeje - chyba zaczyna doceniać jego muzyke i dociera do niego o co w tym "jazzie śmietany" naprawdę chodzi. I nie uruchamia się sarkazm - że to muzyka dla podtatusiałych sflaczałych nudziarzy - którym już wszystko jedno - ziarno musi zostać zasiane wcześniej. Sam tego doświadczam - jak w miłości - niektórzy w jazzie szukają baaaaaardzo daleko tego co niekiedy jest dosłownie na wyciągnięcie ręki. Co uderza w krążku o Ellingtonie Brada i Jarka - głęboka świadomość - nie raz ganili młodych - którzy grają jakieś "dybidybidy" że niby improwizują i jazzują..... ale to czyste bęcwalstwo.
...Nobody expects the Spanish inquisition !
- Inkwizytor
- limitowana edycja z bonusową płytą
- Posty: 4109
- Rejestracja: 06.05.2007, 19:19
- Lokalizacja: Monty Python`s Flying Circus
https://www.discogs.com/Extra-Ball-Aqua ... se/4972710
Rzekomy konflikt, który miał rozsadzić tą unikalną w swoim rodzaju konstelację na linii lider - Śmietana i co-lider Adzik Sendecki - zawsze wydawał się być mocno naciągany i przesadnie rozdęty przez szukającą sensacji i wietrzącą rozłamów prasę. Znamienne, że w późniejszych wywiadach Jarek nie szczędził pianiście słów uznania - podkreślał pewną rytmiczną, harmoniczną, akordową i melodyczną więź - w następnych projektach wolał wielokrotnie grać bez pianisty niż z kimś ustępującym mu niemalże we "wszystkim". Sendecki zapewniał liderowi spokój na wielu odcinkach - nie tylko w trakcie zespołowych improwizacji - w innych mieszanych składach pojawiała "nerwówka" i "stresik" - jeden zwalniał, inny przyśpieszał, każdy muzyk odznacza się zgoła indywidualnym pojmowaniem rytmu - a z Adzikiem tego nie było. Krążek na wyrost i przesadnie ma przypiętą etykietkę - "pożegnalnego" i "napełnionego smutkiem". Niegdyś szalejąc z radości, że się ukazał na srebrnym krążku po przemijającej fali euforii - odłożyłem na dłuższy czas na półkę - jeden mianownik pozostał bez zmian - zarówno wtedy po świeżych odczuciach jak i obecnie - nie odczuwam, że mamy do czynienia z podsumowaniem pewnego etapu grupy - która nieuchronnie zmierzała do końca, dobiła strukturalnie i stylistycznie w swoich poszukiwaniach do ściany. Obok żywcem wyjętych z Narodzin - utworów - Dobry Rok ( z końcówką rodem z propozycji Corei ) i Słoneczny Poranek - pojawiają dwie wielkie niespodzianki - covery "standardów" - Atlantis - Tynera - może w nie aż takim ładunku mistyki i metafizyki - bliżej do swobodnego i funkującego Hacocka - tu żadne, ale to żadne słowa uznania nie będą na miejscu dla nienagannego - zdolnego wysłać na śmietnik wszystkie szwajcarskie zegarki timingu basowego Jana Cichego - niestety nigdy ten wybitny basista nie doczekał się uznania dla swojego talentu. Tutaj on jest architektem całości - Extra Ball obok Jatka, Adzika, Olejniczaka miał innego "Cichego" solistę . Co godne odnotowania - gitary Śmietany jest na koncertowym krążku mniej. Jego akompaniament schodzi na dalszy , trzeci, czwarty plan - nie wiem czy to świadomy zabieg. Cały album wykazuje surowym brzmieniem - nie wiem w jakim stopniu jest to wypadkowa notorycznych problemów technicznych z kulisami Akwarium, taśmą matką, miksem, produkcją ( lub jego braku - proszę wsłuchać się uważnie i ocenić jak warczy / pobrzękuje / bulgocze piano elektryczne Sendeckiego - jakże odległe o perlistego, niewinnego, wibrafonowego, krystalicznego tonu choćby Gogolewskiego czy Grzywacza - nie wiem czy to wypadkowa używania tandetnego efektu czy wzmacniaczy ? ).
Rzekomy konflikt, który miał rozsadzić tą unikalną w swoim rodzaju konstelację na linii lider - Śmietana i co-lider Adzik Sendecki - zawsze wydawał się być mocno naciągany i przesadnie rozdęty przez szukającą sensacji i wietrzącą rozłamów prasę. Znamienne, że w późniejszych wywiadach Jarek nie szczędził pianiście słów uznania - podkreślał pewną rytmiczną, harmoniczną, akordową i melodyczną więź - w następnych projektach wolał wielokrotnie grać bez pianisty niż z kimś ustępującym mu niemalże we "wszystkim". Sendecki zapewniał liderowi spokój na wielu odcinkach - nie tylko w trakcie zespołowych improwizacji - w innych mieszanych składach pojawiała "nerwówka" i "stresik" - jeden zwalniał, inny przyśpieszał, każdy muzyk odznacza się zgoła indywidualnym pojmowaniem rytmu - a z Adzikiem tego nie było. Krążek na wyrost i przesadnie ma przypiętą etykietkę - "pożegnalnego" i "napełnionego smutkiem". Niegdyś szalejąc z radości, że się ukazał na srebrnym krążku po przemijającej fali euforii - odłożyłem na dłuższy czas na półkę - jeden mianownik pozostał bez zmian - zarówno wtedy po świeżych odczuciach jak i obecnie - nie odczuwam, że mamy do czynienia z podsumowaniem pewnego etapu grupy - która nieuchronnie zmierzała do końca, dobiła strukturalnie i stylistycznie w swoich poszukiwaniach do ściany. Obok żywcem wyjętych z Narodzin - utworów - Dobry Rok ( z końcówką rodem z propozycji Corei ) i Słoneczny Poranek - pojawiają dwie wielkie niespodzianki - covery "standardów" - Atlantis - Tynera - może w nie aż takim ładunku mistyki i metafizyki - bliżej do swobodnego i funkującego Hacocka - tu żadne, ale to żadne słowa uznania nie będą na miejscu dla nienagannego - zdolnego wysłać na śmietnik wszystkie szwajcarskie zegarki timingu basowego Jana Cichego - niestety nigdy ten wybitny basista nie doczekał się uznania dla swojego talentu. Tutaj on jest architektem całości - Extra Ball obok Jatka, Adzika, Olejniczaka miał innego "Cichego" solistę . Co godne odnotowania - gitary Śmietany jest na koncertowym krążku mniej. Jego akompaniament schodzi na dalszy , trzeci, czwarty plan - nie wiem czy to świadomy zabieg. Cały album wykazuje surowym brzmieniem - nie wiem w jakim stopniu jest to wypadkowa notorycznych problemów technicznych z kulisami Akwarium, taśmą matką, miksem, produkcją ( lub jego braku - proszę wsłuchać się uważnie i ocenić jak warczy / pobrzękuje / bulgocze piano elektryczne Sendeckiego - jakże odległe o perlistego, niewinnego, wibrafonowego, krystalicznego tonu choćby Gogolewskiego czy Grzywacza - nie wiem czy to wypadkowa używania tandetnego efektu czy wzmacniaczy ? ).
...Nobody expects the Spanish inquisition !
- Inkwizytor
- limitowana edycja z bonusową płytą
- Posty: 4109
- Rejestracja: 06.05.2007, 19:19
- Lokalizacja: Monty Python`s Flying Circus
https://www.discogs.com/Extra-Ball-Extr ... se/2628054
Pierwsza płyta Extra Ballu przeze mnie zakupiona i słuchana na okrągło. Łapczywie wyłapywałem każdy niuans, każdy smaczek, każde przejście, każdą zmienną barwę i mogę uczciwie przyznać - poznałem ten album naprawdę dobrze, co więcej - ma w sobie coś takiego - że uzależnia, zachęca by po nią sięgać, by domagać się więcej i więcej i za każdym razem oferuje doprawdy wiele wnikliwemu i zachłannemu słuchaczowi. Analitycy twórczości Śmietany niemalże jednogłośnie i zgodnie wskazują na dominujący - entuzjastyczny, pogodny, pozytywny, żarliwie życiodajny, pełny zapału klimat płyty - uosobienie sił witalnych, apoteozy samej istoty jazzu - ma być odzwierciedleniem istoty życia i sprężystości zamierzeń. Nie wiem na ile to zachłyśnięcie się lidera nowym składem i ekscytacja potencjalnymi nowymi możliwościami na polu języka jazzu, artykulacji, wizji i narracji. Jarek dobrał sobie znakomitych partnerów - których śmiało znał wcześniej choćby z prężnie działającego Katowickiego Big Bandu - Wegehaupt na basie, Główczyński z Baszty i Bronikowski - który w odróżnieniu do pozostałych muzyków został odrobinę dłużej. Nasuwa się naturalne pytanie - czy ten skład nosił silne piętno poszukiwań i jak to w jazzie - instrumentaliści postanowili spontanicznie wejść w ten nurt i zobaczyć co z tego wyjdzie, zagrać trochę wybornej muzyki, kilka inspirujących prób i koncertów a potem każdy podąży w swoją stronę - to nie rock gdzie zawiązuje się i podpisuje prawie krwią cyrograf i wierność na długie, długie lata. W opracowaniach nie znalazłem informacji dlaczego ten skład się rozstał - różnice muzyczne ?, kwestie personalne ?, sam lider uznał "że to jednak nie to" ?. Nie umniejsza to wartościom czysto muzycznym na tym albumie - obiegowo zwany - Malboro Country. Każdy kawałek uderza ogromną melodyjnością i chwytliwością - co w jazzie nie jest aż tak oczywiste. Jarek w komentarzu do płyty potwierdza że chciał odejść od jazzrocka do szeroko pojętego rozwoju jazzu głównego nurtu - nie wiem czy w 1978 rzeczywiście istniało coś takiego. Poszczególne kawałki mają swój klimat, swój patent i swoją formułkę - w przypadku Wesołej Pieśni dla Keesa mamy na tle latynoskiego sosu pierwiastki dobrej zabawy by nie rzec wygłupu - choćby dzięki partii wokalnej dublującej linię gitary. Szwung i chwytliwość dopada nas w zamykającym Krakowskim Festiwalu Jazzowym - chyba żadna nóżka nie jest w stanie się powstrzymać by nie ruszać gdy kompozycja się rozpędza. Nocne Impresje osłaniają nieco inne mniej imprezowe a bardziej impresyjne obliczne bandu - całość dzięki właściwie stosowanym barwnym efektom gitarowym - przywołuje nastrój jakby spod wody, muzyka wydobywa jakby z mokradeł, z torfowisk i bagien. Śmietana odważnie wyszedł jako lider, instrumentalista i aranżer do przodu - każdy utwór ma po kilka dogranych ścieżek - rytmicznej, akustycznej, funkującej czy malującej stosowne pejzaże. Wedle słuchaczy Jarka - płyta odrobinę "przejściowa" i mająca wymiar "poszukiwań" - brzmienia, repertuaru, składu - żałuję ogromnie, że nie było mi dane posłuchać TEGO wydania Extra Ballu na żywo czy dokopać do jakiegokolwiek bootlegu koncertowego.
Albym skutecznie wymykający się sztywnym zaszufladkowaniom i klasyfikacjom - czy to modern jazz ?, czy to mainstream ?, jazzrock ?, fusion ?, a może akustyczne fusion ?. Nie jestem w stanie wejść w ówczesny stan umysłu Śmietany - jak oceniał ten okres i dorobek ?, można było to kontynuować z tym składem ?. Poczuł niedosyt i rozczarowanie ?. Malboro wciąga drodzy panowie - to nie propozycja by się na ulotną chwilkę podniecić a później na długie lata odłożyć na półkę i nigdy nie upajać ponownie.
Nie jest tajemnicą że zarówno Śmietana jak później choćby Namysłowski zderzyli z masą nieuzasadnionej, niesprawiedliwej, podszytej prymitywizmem, masie uprzedzeń i skrótów myślowych krytyce - bodajże począwszy od festiwali Jamboree i Jazz Nad Odrą 76 / 77 / 78 - pojawiła istna "histeria" i ileż kubłów pomyj ( pomijam małostkową falę krytyki jaką wylał po festiwalach w przełomowym 70 pewien pan - nazwisko miłosiernie pominę - na "K") - wylano na młodych próbujących grać w nowym stylu - który odzwierciedlał co się działo w Europie Zachodniej czy Stanach. Doszły nie mniej histeryczne i pełne teatralnych gestów dymisje i rezygnacje redaktorów naczelnych np Balcerka - ludzie ci uważali że nowa generacja ich zdradziła i współczesny "jazz" brzmiał w ich uszach coraz bardziej obco. A Jazz nigdy nie miał się zatrzymać na Armstrongu, Davisie, Parkerze, Youngu, Coltranie czy Silverze - nie miał być w założeniu sztuką kostyczną, stateczną czy ugrzęzła w stagnacji - by wrzucić pod szklany klosz i się nią napawać w samotności. Dla mnie i nie tylko jazzrockowcy czy "fusioniści" pragnęli zawrócić jazz na dawne tory - żadne free, czy trzeci nurt, żadne eksperymenty czy warszawska jesień - tylko znów muzyka do tańca, to ma być zabawa, jak w tamtym czasie gra brazylii w piłkę nożną. Smutne że nieliczni to rozumieli. Rytm, oddech, luz, relaks, czas - wychodzi zabawa w którą można wciągnąć publiczność. Część muzyków dała się tą histerią moralnie i muzycznie zaszantażować. Traktowali fusion / jazzrock jako część wstydliwej młodości - błędów młodości, błądzenia , czegoś z czego się poten wyrasta, czegoś gorszego sortu. Śmietana w wywiadach gorzko wskazywał na ignorantów krytyków oraz innych muzyków - którzy stosowali taki szantaż moralny i opluwali jego - próby otwarcia się - np Air Condition Namysłowskiego, sam lider został skutecznie ukąszony tym jadem - w późniejszych latach sam stał sceptykiem tego typy poczynań i kultowe stało się jego "elektryczne frajerstwo".
Pierwsza płyta Extra Ballu przeze mnie zakupiona i słuchana na okrągło. Łapczywie wyłapywałem każdy niuans, każdy smaczek, każde przejście, każdą zmienną barwę i mogę uczciwie przyznać - poznałem ten album naprawdę dobrze, co więcej - ma w sobie coś takiego - że uzależnia, zachęca by po nią sięgać, by domagać się więcej i więcej i za każdym razem oferuje doprawdy wiele wnikliwemu i zachłannemu słuchaczowi. Analitycy twórczości Śmietany niemalże jednogłośnie i zgodnie wskazują na dominujący - entuzjastyczny, pogodny, pozytywny, żarliwie życiodajny, pełny zapału klimat płyty - uosobienie sił witalnych, apoteozy samej istoty jazzu - ma być odzwierciedleniem istoty życia i sprężystości zamierzeń. Nie wiem na ile to zachłyśnięcie się lidera nowym składem i ekscytacja potencjalnymi nowymi możliwościami na polu języka jazzu, artykulacji, wizji i narracji. Jarek dobrał sobie znakomitych partnerów - których śmiało znał wcześniej choćby z prężnie działającego Katowickiego Big Bandu - Wegehaupt na basie, Główczyński z Baszty i Bronikowski - który w odróżnieniu do pozostałych muzyków został odrobinę dłużej. Nasuwa się naturalne pytanie - czy ten skład nosił silne piętno poszukiwań i jak to w jazzie - instrumentaliści postanowili spontanicznie wejść w ten nurt i zobaczyć co z tego wyjdzie, zagrać trochę wybornej muzyki, kilka inspirujących prób i koncertów a potem każdy podąży w swoją stronę - to nie rock gdzie zawiązuje się i podpisuje prawie krwią cyrograf i wierność na długie, długie lata. W opracowaniach nie znalazłem informacji dlaczego ten skład się rozstał - różnice muzyczne ?, kwestie personalne ?, sam lider uznał "że to jednak nie to" ?. Nie umniejsza to wartościom czysto muzycznym na tym albumie - obiegowo zwany - Malboro Country. Każdy kawałek uderza ogromną melodyjnością i chwytliwością - co w jazzie nie jest aż tak oczywiste. Jarek w komentarzu do płyty potwierdza że chciał odejść od jazzrocka do szeroko pojętego rozwoju jazzu głównego nurtu - nie wiem czy w 1978 rzeczywiście istniało coś takiego. Poszczególne kawałki mają swój klimat, swój patent i swoją formułkę - w przypadku Wesołej Pieśni dla Keesa mamy na tle latynoskiego sosu pierwiastki dobrej zabawy by nie rzec wygłupu - choćby dzięki partii wokalnej dublującej linię gitary. Szwung i chwytliwość dopada nas w zamykającym Krakowskim Festiwalu Jazzowym - chyba żadna nóżka nie jest w stanie się powstrzymać by nie ruszać gdy kompozycja się rozpędza. Nocne Impresje osłaniają nieco inne mniej imprezowe a bardziej impresyjne obliczne bandu - całość dzięki właściwie stosowanym barwnym efektom gitarowym - przywołuje nastrój jakby spod wody, muzyka wydobywa jakby z mokradeł, z torfowisk i bagien. Śmietana odważnie wyszedł jako lider, instrumentalista i aranżer do przodu - każdy utwór ma po kilka dogranych ścieżek - rytmicznej, akustycznej, funkującej czy malującej stosowne pejzaże. Wedle słuchaczy Jarka - płyta odrobinę "przejściowa" i mająca wymiar "poszukiwań" - brzmienia, repertuaru, składu - żałuję ogromnie, że nie było mi dane posłuchać TEGO wydania Extra Ballu na żywo czy dokopać do jakiegokolwiek bootlegu koncertowego.
Albym skutecznie wymykający się sztywnym zaszufladkowaniom i klasyfikacjom - czy to modern jazz ?, czy to mainstream ?, jazzrock ?, fusion ?, a może akustyczne fusion ?. Nie jestem w stanie wejść w ówczesny stan umysłu Śmietany - jak oceniał ten okres i dorobek ?, można było to kontynuować z tym składem ?. Poczuł niedosyt i rozczarowanie ?. Malboro wciąga drodzy panowie - to nie propozycja by się na ulotną chwilkę podniecić a później na długie lata odłożyć na półkę i nigdy nie upajać ponownie.
Nie jest tajemnicą że zarówno Śmietana jak później choćby Namysłowski zderzyli z masą nieuzasadnionej, niesprawiedliwej, podszytej prymitywizmem, masie uprzedzeń i skrótów myślowych krytyce - bodajże począwszy od festiwali Jamboree i Jazz Nad Odrą 76 / 77 / 78 - pojawiła istna "histeria" i ileż kubłów pomyj ( pomijam małostkową falę krytyki jaką wylał po festiwalach w przełomowym 70 pewien pan - nazwisko miłosiernie pominę - na "K") - wylano na młodych próbujących grać w nowym stylu - który odzwierciedlał co się działo w Europie Zachodniej czy Stanach. Doszły nie mniej histeryczne i pełne teatralnych gestów dymisje i rezygnacje redaktorów naczelnych np Balcerka - ludzie ci uważali że nowa generacja ich zdradziła i współczesny "jazz" brzmiał w ich uszach coraz bardziej obco. A Jazz nigdy nie miał się zatrzymać na Armstrongu, Davisie, Parkerze, Youngu, Coltranie czy Silverze - nie miał być w założeniu sztuką kostyczną, stateczną czy ugrzęzła w stagnacji - by wrzucić pod szklany klosz i się nią napawać w samotności. Dla mnie i nie tylko jazzrockowcy czy "fusioniści" pragnęli zawrócić jazz na dawne tory - żadne free, czy trzeci nurt, żadne eksperymenty czy warszawska jesień - tylko znów muzyka do tańca, to ma być zabawa, jak w tamtym czasie gra brazylii w piłkę nożną. Smutne że nieliczni to rozumieli. Rytm, oddech, luz, relaks, czas - wychodzi zabawa w którą można wciągnąć publiczność. Część muzyków dała się tą histerią moralnie i muzycznie zaszantażować. Traktowali fusion / jazzrock jako część wstydliwej młodości - błędów młodości, błądzenia , czegoś z czego się poten wyrasta, czegoś gorszego sortu. Śmietana w wywiadach gorzko wskazywał na ignorantów krytyków oraz innych muzyków - którzy stosowali taki szantaż moralny i opluwali jego - próby otwarcia się - np Air Condition Namysłowskiego, sam lider został skutecznie ukąszony tym jadem - w późniejszych latach sam stał sceptykiem tego typy poczynań i kultowe stało się jego "elektryczne frajerstwo".
...Nobody expects the Spanish inquisition !
- Inkwizytor
- limitowana edycja z bonusową płytą
- Posty: 4109
- Rejestracja: 06.05.2007, 19:19
- Lokalizacja: Monty Python`s Flying Circus
https://www.discogs.com/Extra-Ball-Akum ... se/1344255
Płyta dokumentująca podsumowanie dekady funkcjonowania Extra Ballu - w udzielonym dla Jazz Forum wywiadzie dał upust swojemu rozgoryczeniu w jaki sposób potraktowali go przy okazji z recenzji z chociażby koncertu w Rotundzie - że "... zespół przygotował przekrojowy repertuar, nie zabrakło wybitnych zaproszonych gości, wszyscy zgrali znakomicie, pełne profesjonalizmu aranżacje, bardzo przyjacielska atmosfera - tylko PO CO ?....". Liderowi ręce opadły - cytował dosłownie słowa redaktora z bożej łaski. Wskazał na wirus, chorobę i robactwo toczące naszych dziennikarzy muzycznych - zero szacunku dla kogoś kto jest od lat na runku, kto z powodzeniem działa, kto próbuje, wykazuje DETERMINACJĄ I KONSEKWENCJĄ - czego późniejszym młodszym generacjom zabrakło. A pismak próbuje całość zbyć i załatwić, zrobić pośmiewisko jednym żałosnym zdaniem - i czemu niby to miało służyć ?.
Płyta koncertowa - przynajmniej zamieszczone na niej kompozycje w mniejszym stopniu mają charakter "retrospekcji" a bardziej ówczesnych zainteresowań lidera i towarzyszących mu muzyków. Przejawiają silnie akcentowane nie tylko w warstwie rytmicznej ale również melodycznej - wątki ( wtedy jeszcze nie zdefiniowanej ) world music, czy pierwiastków afrykańskich, choć rozumianych i przekładanych na bardziej dla nas rozumiany język europejskiej romantycznej tradycji - vel tytułowy, bajecznie, na początku całkiem niewinnie i pogodnie rozwijający się - w dalszej części przybierający formę Davisowskiego pandemonium rodem z We Want Miles - partii trąbki i szaleńczych instrumentów perkusyjnych jak u Mino Cinelu czy Mtume - Dobre Mzimu i Rozmyślania nad Jeziorem Czad - który dopiero pełnym blaskiem cieszył fanów Śmietany na African Lake z Gary Bartzem - tu rzadka okazja by usłyszeć lidera w roli akompaniatora na fortepianie - choć w wywiadach dawał wyraz swojej dezaprobaty dla własnych stosunkowo skromnych umiejętności i miał zamiar solidnie w tej materii się dokształcić.
Wymowny jest długi okres przerwy między Mosquito a Akumulatorres. Lider w obszernym wywiadzie dla Jazz Forum podkreślał - że musiał mierzyć z przesadnie i nadmiernie rozbuchanymi oczekiwaniami fanów i krytyki po powrocie ze Stanów - którego zwieńczeniem była wizyta i spotkanie z Milesem. Jarek boleśnie szczerze wyznaje - że był stłamszony z jednej o naładowany z drugiej - że ok 70 % muzyki i tego co znał, uznawał za właściwe było zasadniczo do wymiany i wyrzucenia. Drażniło go podejście innych - "...aaaa..... Śmietana wraca z USA to teraz nam pokaże....". Okres między Mosquito a koncertem na 10 lecie - uważał za muzycznie bardzo, bardzo słaby. Za dużo do przemyśleń, za dużo przewartościowań. W dalszym ciągu podobnie jak na początku lat 70 - w wykonaniu Kondrackiego, Pocieja, Byrczka, Balcerka, Czyża - to samo było w połowie lat 80. Wyprzedane bilety na koncerty , entuzjazm publiczności nic nie znaczył na pismaków. Już wtedy ich osądy wywoływały zgorszenie i były przysłowiowym kretem wsadzonym w mrowisko - a dziś jeszcze bardziej wywołują uśmiechy politowania i skrzywienie w niesmaku.
Płyta dokumentująca podsumowanie dekady funkcjonowania Extra Ballu - w udzielonym dla Jazz Forum wywiadzie dał upust swojemu rozgoryczeniu w jaki sposób potraktowali go przy okazji z recenzji z chociażby koncertu w Rotundzie - że "... zespół przygotował przekrojowy repertuar, nie zabrakło wybitnych zaproszonych gości, wszyscy zgrali znakomicie, pełne profesjonalizmu aranżacje, bardzo przyjacielska atmosfera - tylko PO CO ?....". Liderowi ręce opadły - cytował dosłownie słowa redaktora z bożej łaski. Wskazał na wirus, chorobę i robactwo toczące naszych dziennikarzy muzycznych - zero szacunku dla kogoś kto jest od lat na runku, kto z powodzeniem działa, kto próbuje, wykazuje DETERMINACJĄ I KONSEKWENCJĄ - czego późniejszym młodszym generacjom zabrakło. A pismak próbuje całość zbyć i załatwić, zrobić pośmiewisko jednym żałosnym zdaniem - i czemu niby to miało służyć ?.
Płyta koncertowa - przynajmniej zamieszczone na niej kompozycje w mniejszym stopniu mają charakter "retrospekcji" a bardziej ówczesnych zainteresowań lidera i towarzyszących mu muzyków. Przejawiają silnie akcentowane nie tylko w warstwie rytmicznej ale również melodycznej - wątki ( wtedy jeszcze nie zdefiniowanej ) world music, czy pierwiastków afrykańskich, choć rozumianych i przekładanych na bardziej dla nas rozumiany język europejskiej romantycznej tradycji - vel tytułowy, bajecznie, na początku całkiem niewinnie i pogodnie rozwijający się - w dalszej części przybierający formę Davisowskiego pandemonium rodem z We Want Miles - partii trąbki i szaleńczych instrumentów perkusyjnych jak u Mino Cinelu czy Mtume - Dobre Mzimu i Rozmyślania nad Jeziorem Czad - który dopiero pełnym blaskiem cieszył fanów Śmietany na African Lake z Gary Bartzem - tu rzadka okazja by usłyszeć lidera w roli akompaniatora na fortepianie - choć w wywiadach dawał wyraz swojej dezaprobaty dla własnych stosunkowo skromnych umiejętności i miał zamiar solidnie w tej materii się dokształcić.
Wymowny jest długi okres przerwy między Mosquito a Akumulatorres. Lider w obszernym wywiadzie dla Jazz Forum podkreślał - że musiał mierzyć z przesadnie i nadmiernie rozbuchanymi oczekiwaniami fanów i krytyki po powrocie ze Stanów - którego zwieńczeniem była wizyta i spotkanie z Milesem. Jarek boleśnie szczerze wyznaje - że był stłamszony z jednej o naładowany z drugiej - że ok 70 % muzyki i tego co znał, uznawał za właściwe było zasadniczo do wymiany i wyrzucenia. Drażniło go podejście innych - "...aaaa..... Śmietana wraca z USA to teraz nam pokaże....". Okres między Mosquito a koncertem na 10 lecie - uważał za muzycznie bardzo, bardzo słaby. Za dużo do przemyśleń, za dużo przewartościowań. W dalszym ciągu podobnie jak na początku lat 70 - w wykonaniu Kondrackiego, Pocieja, Byrczka, Balcerka, Czyża - to samo było w połowie lat 80. Wyprzedane bilety na koncerty , entuzjazm publiczności nic nie znaczył na pismaków. Już wtedy ich osądy wywoływały zgorszenie i były przysłowiowym kretem wsadzonym w mrowisko - a dziś jeszcze bardziej wywołują uśmiechy politowania i skrzywienie w niesmaku.
...Nobody expects the Spanish inquisition !
- Inkwizytor
- limitowana edycja z bonusową płytą
- Posty: 4109
- Rejestracja: 06.05.2007, 19:19
- Lokalizacja: Monty Python`s Flying Circus
https://www.discogs.com/Extra-Ball-Mosq ... se/1422069
Istnieją pewne korelacje zarówno w filmie jak i w muzyce. Sigourney Weaver w czwartej części Obcego - bez ogródek pytała - kogo ma przelecieć by się wydostać z tego przeklętego statku ?. A szatniarz w Misiu rozkłada bezradnie ręce i stwierdza kultowe - jak mam dać skoro nie mam ?, cham się uprze i mu daj. Chyba wiele z tych w/w refleksji można odnieść do Mosquito - jedyny album , który w dalszym ciągu nie doczekał się wznowienia na CD. Można poprosić o ripostę uroczą Ellen Ripley - "kogo trzeba przelecieć by to się ukazało" ?.... podobnie jak szatniarza z lokalu bijącego o złotą patelnię i z obowiązującym zestawem obowiązkowym - kawa i wuzetka , "cham się uprze na Mosquito i trzeba mu dać, a skąd dam jak nie mam ? " . Niekiedy miałem wrażenie, iż istnieje jakaś pełna zawiłości gęsta siatka konspiracyjna - której członkowie dosłownie robią wszystko by uwalić tej projekt i skutecznie odstawiają dywersję. Nie wiem doprawdy jaki mają w tym interes - jakby celowe z perwersyjna premedytacją realizowany plan zepchnięcie tego krążka w otchłań zapomnienia. Lata temu dzwoniłem choćby do wytwórni Anex - która z powodzeniem wznowiła choćby Malboro Country czy koncert z Aquarium..... miły głos potwierdził - " ależ to również wydaliśmy...." - a ja zgłupiałem. Można zwątpić we własny rozsądek. Nie wiem gdzie tkwi przyczyna - czy może niechęć samego Śmietany, zaginięcie taśmy matki, jakieś inne prawne zawirowania wokół tego materiału ?.
Płyta jest ze wszech miar godna rekomendacji i posłuchania. Jeszcze gdy weźmie się pod uwagę swoistą "mizerię" na ówczesnym rynku wydawniczym polskiego jazzu i nie tylko. A Ballowi udała wcale nie łatwa sztuka - wreszcie wykrystalizowała się wyborna sekcja - Pelc / Dębski - która miała z dziecinną łatwością realizować wszelkie zamierzenia lidera. Po obfitującym w niedające się w żaden sposób wyrazić słowami inspiracje - pobycie w USA - lider w muzyce połączył zarówno szacunek dla tradycji jak i to dokąd chciał być może dążyć w przyszłości. Myślę - że oceniał siebie zdecydowanie zbyt surowo. Może sam liczył że trasa w Stanach zadziała jak detonator - z popłynie z niego istny potok rewelacyjnych kompozycji i nowatorskich koncepcji - niespotykanych w kraju i gotowych rzucić na kolana wszystkich.
Dla mnie to ważny krążek - mam kilka wersji - najpierw trafiła do mnie z miejskiej biblioteki w formie nie do końca centrycznego winylu - zrobiłem kopię, następnie kilka z netu. Muzycznie i kompozytorsko w stosunku do skądinąd dobrego ale jakby wycofanego Going Ahead - tu mamy dalszy rozwój - wcześniejsze szarpane frazy stopniowo zastępują z lekka saksofonowe legato pasaże gitarowe np Bąbelki - z cudnym "bąbelkowym i płynącym akompaniamentem Piana Fendera Obcowskiego i Czasem w Zimie. Jest retrospekcja amerykańskich wojaży - np bass a la Jaco - Dębskiego w Miles i Krąg Wspomnień. Bardziej ostro lider raczy nas w przebojowej w duchu Mangione i Corei - Dużej Żabie - utwór, który w późniejszych latach ma przewijać w licznych odmiennych projektach np w duecie z Ryśkiem Styłą. Godne odnotowania są rewelacyjne wejścia specjalnego gościa - Ptaszyna - w El Cerritto, Zimie i Żabie. Mnie przypadł do gustu i zdobył uznanie Robert Obcowski - czy swoim pełnym wyczucia akompaniamentem czy solówkami - równo na Fender Rhodsie czy akustycznym fortepianie. Już solówka w tytułowym otwierającym całość Mosquito - dowodzi, że mamy do czynienia z rasowym muzykiem, wspomniana już fluktuacja między partia gitary w rhodsa w urokliwych i przepełnionych zimową aurą Bąbelkach, wybornie słucha się Czasem w Zimie ( przepełnione Milesem ale i Eddie Hendersonem solo Kawończyka ), a Dużej Żabie mamy roztańczony festiwal gdzie każdy z muzyków pokazuje się z jak najlepszej strony. Dziwne, że współpraca Śmietany i Obcowskiego trwała tak krótko - w późniejszych latach jego grę można było "podziwiać" u Ireny Santor, Michała Bajora , Danuty Stankiewicz, Grażyny Świtały czy Dona Vasyla.
Istnieją pewne korelacje zarówno w filmie jak i w muzyce. Sigourney Weaver w czwartej części Obcego - bez ogródek pytała - kogo ma przelecieć by się wydostać z tego przeklętego statku ?. A szatniarz w Misiu rozkłada bezradnie ręce i stwierdza kultowe - jak mam dać skoro nie mam ?, cham się uprze i mu daj. Chyba wiele z tych w/w refleksji można odnieść do Mosquito - jedyny album , który w dalszym ciągu nie doczekał się wznowienia na CD. Można poprosić o ripostę uroczą Ellen Ripley - "kogo trzeba przelecieć by to się ukazało" ?.... podobnie jak szatniarza z lokalu bijącego o złotą patelnię i z obowiązującym zestawem obowiązkowym - kawa i wuzetka , "cham się uprze na Mosquito i trzeba mu dać, a skąd dam jak nie mam ? " . Niekiedy miałem wrażenie, iż istnieje jakaś pełna zawiłości gęsta siatka konspiracyjna - której członkowie dosłownie robią wszystko by uwalić tej projekt i skutecznie odstawiają dywersję. Nie wiem doprawdy jaki mają w tym interes - jakby celowe z perwersyjna premedytacją realizowany plan zepchnięcie tego krążka w otchłań zapomnienia. Lata temu dzwoniłem choćby do wytwórni Anex - która z powodzeniem wznowiła choćby Malboro Country czy koncert z Aquarium..... miły głos potwierdził - " ależ to również wydaliśmy...." - a ja zgłupiałem. Można zwątpić we własny rozsądek. Nie wiem gdzie tkwi przyczyna - czy może niechęć samego Śmietany, zaginięcie taśmy matki, jakieś inne prawne zawirowania wokół tego materiału ?.
Płyta jest ze wszech miar godna rekomendacji i posłuchania. Jeszcze gdy weźmie się pod uwagę swoistą "mizerię" na ówczesnym rynku wydawniczym polskiego jazzu i nie tylko. A Ballowi udała wcale nie łatwa sztuka - wreszcie wykrystalizowała się wyborna sekcja - Pelc / Dębski - która miała z dziecinną łatwością realizować wszelkie zamierzenia lidera. Po obfitującym w niedające się w żaden sposób wyrazić słowami inspiracje - pobycie w USA - lider w muzyce połączył zarówno szacunek dla tradycji jak i to dokąd chciał być może dążyć w przyszłości. Myślę - że oceniał siebie zdecydowanie zbyt surowo. Może sam liczył że trasa w Stanach zadziała jak detonator - z popłynie z niego istny potok rewelacyjnych kompozycji i nowatorskich koncepcji - niespotykanych w kraju i gotowych rzucić na kolana wszystkich.
Dla mnie to ważny krążek - mam kilka wersji - najpierw trafiła do mnie z miejskiej biblioteki w formie nie do końca centrycznego winylu - zrobiłem kopię, następnie kilka z netu. Muzycznie i kompozytorsko w stosunku do skądinąd dobrego ale jakby wycofanego Going Ahead - tu mamy dalszy rozwój - wcześniejsze szarpane frazy stopniowo zastępują z lekka saksofonowe legato pasaże gitarowe np Bąbelki - z cudnym "bąbelkowym i płynącym akompaniamentem Piana Fendera Obcowskiego i Czasem w Zimie. Jest retrospekcja amerykańskich wojaży - np bass a la Jaco - Dębskiego w Miles i Krąg Wspomnień. Bardziej ostro lider raczy nas w przebojowej w duchu Mangione i Corei - Dużej Żabie - utwór, który w późniejszych latach ma przewijać w licznych odmiennych projektach np w duecie z Ryśkiem Styłą. Godne odnotowania są rewelacyjne wejścia specjalnego gościa - Ptaszyna - w El Cerritto, Zimie i Żabie. Mnie przypadł do gustu i zdobył uznanie Robert Obcowski - czy swoim pełnym wyczucia akompaniamentem czy solówkami - równo na Fender Rhodsie czy akustycznym fortepianie. Już solówka w tytułowym otwierającym całość Mosquito - dowodzi, że mamy do czynienia z rasowym muzykiem, wspomniana już fluktuacja między partia gitary w rhodsa w urokliwych i przepełnionych zimową aurą Bąbelkach, wybornie słucha się Czasem w Zimie ( przepełnione Milesem ale i Eddie Hendersonem solo Kawończyka ), a Dużej Żabie mamy roztańczony festiwal gdzie każdy z muzyków pokazuje się z jak najlepszej strony. Dziwne, że współpraca Śmietany i Obcowskiego trwała tak krótko - w późniejszych latach jego grę można było "podziwiać" u Ireny Santor, Michała Bajora , Danuty Stankiewicz, Grażyny Świtały czy Dona Vasyla.
...Nobody expects the Spanish inquisition !
Jarek Śmietana Recomposed, czyli pierwszy z koncertów letniej odsłony koncertowego cyklu Jazz.PL, który realizuje radiowa Dwójka.
Zespół w składzie: Szymon Mika, Romain Pilon, Piotr Narajowski, Łukasz Żyta wziął na warsztat kompozycje z płyty Speak Easy, na której na gitarach zagrali Śmietana i Abercrombie.
https://youtu.be/n3AvYxYwZfY
Zespół w składzie: Szymon Mika, Romain Pilon, Piotr Narajowski, Łukasz Żyta wziął na warsztat kompozycje z płyty Speak Easy, na której na gitarach zagrali Śmietana i Abercrombie.
https://youtu.be/n3AvYxYwZfY
Adoptuj, adaptuj i ulepszaj.
- Inkwizytor
- limitowana edycja z bonusową płytą
- Posty: 4109
- Rejestracja: 06.05.2007, 19:19
- Lokalizacja: Monty Python`s Flying Circus
Re: Creme de la Śmietana
W tym roku mija dekada od śmierci tego najwybitniejszego i najbardziej płodnego polskiego gitarzysty jazzowego - o tak bogatym dorobku, iż wątpię czy ktoś posiada dosłownie WSZYSTKIE jego krążki. Doskonała okazja by "wydawcy od dinozaurów i jaszczurów i innych GAD`ów" wreszcie stanęli na wysokości zadania i dołożyli starań by ten wyśmienity album był dostępny na CD a nie udawali "że nie wiedzą o co chodzi".
Osobnym zagadnieniem jest może na dzisiejsze czasy "kontrowersyjna" - a może wcale nie ? - okładka - autorstwa znakomitego fotografa - zasłużonego na tym polu - Andrzeja Tyszko - bił obok innego mistrza - Karewicza wszelkie rekordy, nie tylko na niwie jazzu ale i rocka, popu - np. Lombard, Lady Pank, Manaam czy Kombi. Został też zaproszony przez stowarzyszenie w Norwegii by zrobić portrety, zdjęcia całej tamtejszej czołówki jazzu. W latach 70 był częścią kontrowersyjnej ale i kultowej i wpływowej grupy twórczej "Zwyczajna 44" - która również za cel obrała sobie inne spojrzenie na akt. Włączyła w ten sposób w nurt o którym wiele się mówiło w latach 70 - czyli "sublimacji erotyzmu w sztuce" - którego czołowymi przedstawicielami był Klaus Schulze - "Body Love", Tinto Brass, Pier Paolo Pasolini, Ken Russell, czy nasz Walerian Borowczyk. Wirtuoz obiektywu Andrzej ( nie mylić z innym "Tyszko" - narcyzem, kanciarzem, histerykiem, pozerem i celebrytą - który potrafi zerwać zaplanowane sesje jeśli woda mineralna którą lubi nie ma stosownej schłodzonej temperatury ) - jako swoje credo wymieniał poniekąd brak wstydu przed otwartą bezpretensjonalną nagością ale chciał zawsze przemycić silny indywidualizm, chęć "malarskiej" kompozycji, smutku, nostalgii, tajemnicy, pewnej komercjalizacji ale i wrażliwości, poetyckości, dramatu, liryzmu, operowania czasem, ciałem, cieniem, światłem, niespełnienia, niepewności, może wręcz "niezgrabności", reklamą ale i oddaniem dla esencji jazzu - czyli spontaniczności chwili i improwizacji. Sam coś o tym wiem, gdyż jestem synem wybitnego i uznanego fotografa - który pomagał mi wielokrotnie w niewdzięcznej naturze technicznej - czyli zgrywaniu winyli na CDR - wykazując wiele zrozumienia, anielskiej cierpliwości dla moich ekscentrycznych wariactw. Warto może dodać, że jak na tamte przełomowe i trudne czasy okładka Touch jest z pięknego grubego lakierowanego papieru. Pojawia coraz rzadziej na aukcjach internetowych.
Osobnym zagadnieniem jest może na dzisiejsze czasy "kontrowersyjna" - a może wcale nie ? - okładka - autorstwa znakomitego fotografa - zasłużonego na tym polu - Andrzeja Tyszko - bił obok innego mistrza - Karewicza wszelkie rekordy, nie tylko na niwie jazzu ale i rocka, popu - np. Lombard, Lady Pank, Manaam czy Kombi. Został też zaproszony przez stowarzyszenie w Norwegii by zrobić portrety, zdjęcia całej tamtejszej czołówki jazzu. W latach 70 był częścią kontrowersyjnej ale i kultowej i wpływowej grupy twórczej "Zwyczajna 44" - która również za cel obrała sobie inne spojrzenie na akt. Włączyła w ten sposób w nurt o którym wiele się mówiło w latach 70 - czyli "sublimacji erotyzmu w sztuce" - którego czołowymi przedstawicielami był Klaus Schulze - "Body Love", Tinto Brass, Pier Paolo Pasolini, Ken Russell, czy nasz Walerian Borowczyk. Wirtuoz obiektywu Andrzej ( nie mylić z innym "Tyszko" - narcyzem, kanciarzem, histerykiem, pozerem i celebrytą - który potrafi zerwać zaplanowane sesje jeśli woda mineralna którą lubi nie ma stosownej schłodzonej temperatury ) - jako swoje credo wymieniał poniekąd brak wstydu przed otwartą bezpretensjonalną nagością ale chciał zawsze przemycić silny indywidualizm, chęć "malarskiej" kompozycji, smutku, nostalgii, tajemnicy, pewnej komercjalizacji ale i wrażliwości, poetyckości, dramatu, liryzmu, operowania czasem, ciałem, cieniem, światłem, niespełnienia, niepewności, może wręcz "niezgrabności", reklamą ale i oddaniem dla esencji jazzu - czyli spontaniczności chwili i improwizacji. Sam coś o tym wiem, gdyż jestem synem wybitnego i uznanego fotografa - który pomagał mi wielokrotnie w niewdzięcznej naturze technicznej - czyli zgrywaniu winyli na CDR - wykazując wiele zrozumienia, anielskiej cierpliwości dla moich ekscentrycznych wariactw. Warto może dodać, że jak na tamte przełomowe i trudne czasy okładka Touch jest z pięknego grubego lakierowanego papieru. Pojawia coraz rzadziej na aukcjach internetowych.
...Nobody expects the Spanish inquisition !
- Inkwizytor
- limitowana edycja z bonusową płytą
- Posty: 4109
- Rejestracja: 06.05.2007, 19:19
- Lokalizacja: Monty Python`s Flying Circus
Re: Creme de la Śmietana
W tym roku jak już wspomniałem - 2go września minie równo dekada od śmierci tego wielkiego polskiego jazzmana i gitarzysty. Przy okazji warto spojrzeć i poświęcić więcej uwagi na mniej znane, mniej kanoniczne i "popularne" aspekty jego twórczości - czego Logic Animal - które ukazało i nadal jest dostępne wyłącznie na poczciwej kasecie magnetofonowej w 1990. W takiej formie kilka lat temu na portalu aukcyjnym kupiłem w świetnym stanie mój egzemplarz - zgrany dzięki nieocenionej technicznej pomocy mojego ojca - inżyniera dźwięku, technicznego i "producenta"
Logic Animal owiewa subtelna mgiełka tajemnicy - w necie trudno znaleźć jakiekolwiek informacje na ten temat. Daleko mi jest do bycia na siłę kontrowersyjnym - lecz trudno oprzeć się wrażeniu, że ludzie, fani, kolekcjonerzy generalnie mają gdzieś ten album i mało komu zależy na zgłębianiu tego tematu - a warto, naprawdę warto.
Krążą zdawkowe opinie - że to ten sam materiał co na wydanym i zarejestrowany na sesji w niemieckim studio z 1990 - Sounds and Colours - będącym "łabędzim śpiewem" tego składu i projektu - mocno wspieranym przez Janusza Grzywacza z wówczas powoli rozsypującego się kultowego Laboratorium - z którym Jarek w połowie lat 80 okazjonalnie grywał - dając wedle opisu klawiszowca upust swoim ówczesnym elektrycznym / elektronicznym fascynacjom i inklinacjom - w szerszym zakresie eksperymentując z mnogością i łączeniem efektów gitarowych - a było ich mnóstwo - a co więcej - to dawało adekwatne efekty i mogło się podobać publiczności. Na marginesie - nadal czekamy na jakiś materiał koncertowy z tamtych gorących czasów - Laboratorium & Śmietana.
Logic Animal podobnie jak w/w Sounds and Colours z Niemiec - stanowią pewne podsumowanie i zamknięcie barwnego i fascynującego okresu. Obok "Laborki" i Ścierańskiego plus String Connection i Walk Away - w kraju nikt tak wtedy nie grał - dominował i kolejną dekadę - 90 - zdominował nieszczęsny "pol-bop" czy "bop-pol" z przeróżnej maści "ptaszkami i świergotkami". Na Animal Śmietana zaserwował z wybornymi partnerami ( Pelc, Dębski, Baron) niezwykle otwarty na zachodnie wpływy, nowoczesny, świeży, eklektyczny, soczysty, rozsadzany przez inwencję i kolory fusion-jazz - kłania nafaszerowana elektroniką ówczesna Spyro Gyra, Yellowjackets, Elektric Band Corei, cała stajnia GRP ( Grusin - Ritenour ), Larry Carlton i w partiach solowych - powoli zanikający Metheny - a coraz więcej było Scofielda - którego cierpkie, gorzkie, męskie, nasycone chropowatym bluesem i soulem, kwaśne frazy - nasycone be-bopem który swym turbo Milesowskim funkiem robił absolutną furorę. Wielu młodych adeptów było zapatrzonych w Scofielda i również naszych krajowych gitarzystów - nawet nie ma sensu wymieniać - wystarczy posłuchać ich partii z przełomu lat 80 i 90 - nawet gdy się tego wypierali.
Logic mimo, że to jak na kaseciaka krótki album - jest do tego stopnia bogaty w treść, że można go słuchać wielokrotnie i za każdym razem odkryć coś nowego - mnóstwo "smaczków", "niuansów", tych "przypraw" i dodatków - wielka w tym zasługa gościnnie występującego Grzywacza - wyciskającego siódme poty z Rolanda D-50 - wtedy instrumentu obowiązkowego w sferze nowoczesnego jazzu - jego pomysłowość i inwencja nie ma granic - daleko mu do tzw. "elektrycznego frajerstwa" o którym w swoim niezawodnym stylu mawiał Zbigniew Namysłowski.
Każdy utwór przykuwa uwagę i ma swój niezawodny patent, godną zapamiętania formułę i można się nim upajać bez końca - tytułowy to pewien pastisz i ekstrakt z nie tylko elektrycznego Davisa ale też tego co proponował w Stanach nadal święcący triumfy Urbaniak - jego uliczne, taneczne, hip-hopowe rytmy, silnie nasycone funkiem syntezatory, fanfary i liczne zmyłki aranżacyjne - na tym tle lider serwuje ciekawą wzbogaconą efektami solówkę. Wtedy dobiegajacy powoli dla jazzmana najlepszego wieku czyli 40stki - zdawał być w życiowej formie i gotów zagrać dosłownie wszytko, w każdej stylistyce i na każdej gitarze. Mało jest takich albumów jak Logic Animal gdzie można podziwiać jego wszechstronność. Na balladowym ale nie pozbawionym mocniejszych patetycznych wejść Children of Time - Jarosław czaruje nas czułą grą na akustycznej - w paru miejscach mamy zmysłowe unisona z saksofonem i basem - mogą się kojarzyć z Remark You Made - Weather Report, piękna melodia, urokliwe budowanie klimatu i niezapomniana aura całości ( plus ekspresyjne wejścia na sopranie Barona - kłania Jay Beckenstein ). Na Carrera band zaprasza nas do tańca, na fiestę i karnawał w Rio - co potęgują liczne przeszkadzajki, wtrącone wokale i patenty aranżacyjne a la Corea / Mangione i Mendes - niekiedy całość nabiera charakter "żartu muzycznego", lekkiej zgrywy i zabawy - z okresu Tap Step czy Secret Agent Chicka. W nowej wersji Touch of Touch - Śmietana zaskakuje ostrzejszą barwą gitary - silnie nasyconą bluesowo, znów cieszy przebogata aranżacja - nafaszerowana licznymi dodatkami, instrumentów perkusyjnych, syntezatorowych dogrywek i cieniowaniem.
Druga strona to inny dawny "śmietanowy" evegreen - zmysłowy, lekko rozerotyzowany - pachnący Meolą i jego fascynacją Piazzolą czy dawne klimaty paryskie zgodnie z tytułem - Hot Parissien Stuff - kawałek pojawiał na składankach typu "smooth jazz caffee" i słusznie bo to wyjątkowo wdzięczny i pomysłowo zaaranżowany kawałek - nawet w tle ktoś deklamuje powiedzmy że "wzorowej francuszczyźnie" ale bliżej Aznavoura czy Bryana Ferry - których niekiedy nikt nie był w stanie zrozumieć. Ten pełny fantazji kawałek również ma w sobie coś z Urbaniaka i wtedy zafascynowanego na nowo gitarą akustyczną Ritenoura i Carltona - Śmietana ciekawie i świadomie powściągliwie improwizuje na akustyku - bardziej bada czy można utwór nasycić nowymi melodiami niż popisywać się techniką - tu również liczy się mistrzowskie budowanie klimatu i aury by słuchaczy zabrać w podróż - Grzywacz też gra barwami akordeonu czy bandeonu na swoim syntezatorze. Whisky and Love to znów porcja tanecznego, "ulicznego", klubowego, rozbujanego i rozbuchanego "hip-hop-jazzu" - świetnie w tej konwencji prezentuje prężny i gurujący nad całością pachnący Breckerem i Bergiem saksofon Barona. Still in Love - to wspomnienie dawnego poświęconego chyba żonie kawałka Extra Balla - Kocham Cię Anno - piękna melodia, w solówce Barona a szczególnie fortepianu Grzywacza mamy wrażliwość, budowanie frazy i klimatu Pat Metheny Group - wielka miłość i inspiracja Śmietany - która wtedy powoli odchodziła w przeszłość i miała w płytach już więcej się nie pojawić - to takie mini pożegnanie wpływów amerykańskiego pop-jazzu. We Few Warm Worlds - znów kłania lekko karaibska bujajaca Spyro Gyra - zaproszenie do zabawy, by nóżka chodziła i by się zrelaksować granie.
Podsumowując - świetne, aż do przesady kolorowe i pomysłowe granie - ale jednocześnie pożegnanie z tą stylistyką - Śmietana już nie wrócił do tego a wyjątkowy skład - Pelc / Baron i Dębski się rozpadł - w późniejszych latach czasem lider zapraszał ich ale osobno. Może świadomość, iż pewna formuła się wyczerpała lub zbyt uwierzył Scofieldowi - który na początku lat 90 wygłosił tyradę - że "fusion jest martwe i to ślepa uliczka dla improwizatorów" - miał też coraz więcej krytycyzmu dla Urbaniaka - że " może dla niego w rapie i hip-hopie leży przyszłość jazzu ale ON jest za mocno zakorzeniony w tradycji by tak uważać". Wrócił do "akustycznego" brzmienia, ciepłego jazzowej gitary a la Montgomery czy Burrell. Gdy ktoś słucha nagrań z drugiej połowy lat 80 Śmietany a zna te wszystkie Ballads / Standards / Trio - trudno go rozpoznać. W latach 90 zwrócił do korzeni jazzu, be-bopowi ( pol-bopowi) - grał elegancko, stylowo, partie odzwierciedlające wysoką kulturę muzyczną .... ale to był wielki krok wstecz i był posądzany o pielęgnowanie "jazzowego muzeum". Warto podkreślić - iż Logic Animal jest bardzo dobrze ( jak na kaseciaka ) - nagrana - a gdy słucha się głośno - do czego zachęcam - można upajać bogactwem pomysłów i klarownością tonów. Może kiedyś się doczekamy na CD.
Logic Animal owiewa subtelna mgiełka tajemnicy - w necie trudno znaleźć jakiekolwiek informacje na ten temat. Daleko mi jest do bycia na siłę kontrowersyjnym - lecz trudno oprzeć się wrażeniu, że ludzie, fani, kolekcjonerzy generalnie mają gdzieś ten album i mało komu zależy na zgłębianiu tego tematu - a warto, naprawdę warto.
Krążą zdawkowe opinie - że to ten sam materiał co na wydanym i zarejestrowany na sesji w niemieckim studio z 1990 - Sounds and Colours - będącym "łabędzim śpiewem" tego składu i projektu - mocno wspieranym przez Janusza Grzywacza z wówczas powoli rozsypującego się kultowego Laboratorium - z którym Jarek w połowie lat 80 okazjonalnie grywał - dając wedle opisu klawiszowca upust swoim ówczesnym elektrycznym / elektronicznym fascynacjom i inklinacjom - w szerszym zakresie eksperymentując z mnogością i łączeniem efektów gitarowych - a było ich mnóstwo - a co więcej - to dawało adekwatne efekty i mogło się podobać publiczności. Na marginesie - nadal czekamy na jakiś materiał koncertowy z tamtych gorących czasów - Laboratorium & Śmietana.
Logic Animal podobnie jak w/w Sounds and Colours z Niemiec - stanowią pewne podsumowanie i zamknięcie barwnego i fascynującego okresu. Obok "Laborki" i Ścierańskiego plus String Connection i Walk Away - w kraju nikt tak wtedy nie grał - dominował i kolejną dekadę - 90 - zdominował nieszczęsny "pol-bop" czy "bop-pol" z przeróżnej maści "ptaszkami i świergotkami". Na Animal Śmietana zaserwował z wybornymi partnerami ( Pelc, Dębski, Baron) niezwykle otwarty na zachodnie wpływy, nowoczesny, świeży, eklektyczny, soczysty, rozsadzany przez inwencję i kolory fusion-jazz - kłania nafaszerowana elektroniką ówczesna Spyro Gyra, Yellowjackets, Elektric Band Corei, cała stajnia GRP ( Grusin - Ritenour ), Larry Carlton i w partiach solowych - powoli zanikający Metheny - a coraz więcej było Scofielda - którego cierpkie, gorzkie, męskie, nasycone chropowatym bluesem i soulem, kwaśne frazy - nasycone be-bopem który swym turbo Milesowskim funkiem robił absolutną furorę. Wielu młodych adeptów było zapatrzonych w Scofielda i również naszych krajowych gitarzystów - nawet nie ma sensu wymieniać - wystarczy posłuchać ich partii z przełomu lat 80 i 90 - nawet gdy się tego wypierali.
Logic mimo, że to jak na kaseciaka krótki album - jest do tego stopnia bogaty w treść, że można go słuchać wielokrotnie i za każdym razem odkryć coś nowego - mnóstwo "smaczków", "niuansów", tych "przypraw" i dodatków - wielka w tym zasługa gościnnie występującego Grzywacza - wyciskającego siódme poty z Rolanda D-50 - wtedy instrumentu obowiązkowego w sferze nowoczesnego jazzu - jego pomysłowość i inwencja nie ma granic - daleko mu do tzw. "elektrycznego frajerstwa" o którym w swoim niezawodnym stylu mawiał Zbigniew Namysłowski.
Każdy utwór przykuwa uwagę i ma swój niezawodny patent, godną zapamiętania formułę i można się nim upajać bez końca - tytułowy to pewien pastisz i ekstrakt z nie tylko elektrycznego Davisa ale też tego co proponował w Stanach nadal święcący triumfy Urbaniak - jego uliczne, taneczne, hip-hopowe rytmy, silnie nasycone funkiem syntezatory, fanfary i liczne zmyłki aranżacyjne - na tym tle lider serwuje ciekawą wzbogaconą efektami solówkę. Wtedy dobiegajacy powoli dla jazzmana najlepszego wieku czyli 40stki - zdawał być w życiowej formie i gotów zagrać dosłownie wszytko, w każdej stylistyce i na każdej gitarze. Mało jest takich albumów jak Logic Animal gdzie można podziwiać jego wszechstronność. Na balladowym ale nie pozbawionym mocniejszych patetycznych wejść Children of Time - Jarosław czaruje nas czułą grą na akustycznej - w paru miejscach mamy zmysłowe unisona z saksofonem i basem - mogą się kojarzyć z Remark You Made - Weather Report, piękna melodia, urokliwe budowanie klimatu i niezapomniana aura całości ( plus ekspresyjne wejścia na sopranie Barona - kłania Jay Beckenstein ). Na Carrera band zaprasza nas do tańca, na fiestę i karnawał w Rio - co potęgują liczne przeszkadzajki, wtrącone wokale i patenty aranżacyjne a la Corea / Mangione i Mendes - niekiedy całość nabiera charakter "żartu muzycznego", lekkiej zgrywy i zabawy - z okresu Tap Step czy Secret Agent Chicka. W nowej wersji Touch of Touch - Śmietana zaskakuje ostrzejszą barwą gitary - silnie nasyconą bluesowo, znów cieszy przebogata aranżacja - nafaszerowana licznymi dodatkami, instrumentów perkusyjnych, syntezatorowych dogrywek i cieniowaniem.
Druga strona to inny dawny "śmietanowy" evegreen - zmysłowy, lekko rozerotyzowany - pachnący Meolą i jego fascynacją Piazzolą czy dawne klimaty paryskie zgodnie z tytułem - Hot Parissien Stuff - kawałek pojawiał na składankach typu "smooth jazz caffee" i słusznie bo to wyjątkowo wdzięczny i pomysłowo zaaranżowany kawałek - nawet w tle ktoś deklamuje powiedzmy że "wzorowej francuszczyźnie" ale bliżej Aznavoura czy Bryana Ferry - których niekiedy nikt nie był w stanie zrozumieć. Ten pełny fantazji kawałek również ma w sobie coś z Urbaniaka i wtedy zafascynowanego na nowo gitarą akustyczną Ritenoura i Carltona - Śmietana ciekawie i świadomie powściągliwie improwizuje na akustyku - bardziej bada czy można utwór nasycić nowymi melodiami niż popisywać się techniką - tu również liczy się mistrzowskie budowanie klimatu i aury by słuchaczy zabrać w podróż - Grzywacz też gra barwami akordeonu czy bandeonu na swoim syntezatorze. Whisky and Love to znów porcja tanecznego, "ulicznego", klubowego, rozbujanego i rozbuchanego "hip-hop-jazzu" - świetnie w tej konwencji prezentuje prężny i gurujący nad całością pachnący Breckerem i Bergiem saksofon Barona. Still in Love - to wspomnienie dawnego poświęconego chyba żonie kawałka Extra Balla - Kocham Cię Anno - piękna melodia, w solówce Barona a szczególnie fortepianu Grzywacza mamy wrażliwość, budowanie frazy i klimatu Pat Metheny Group - wielka miłość i inspiracja Śmietany - która wtedy powoli odchodziła w przeszłość i miała w płytach już więcej się nie pojawić - to takie mini pożegnanie wpływów amerykańskiego pop-jazzu. We Few Warm Worlds - znów kłania lekko karaibska bujajaca Spyro Gyra - zaproszenie do zabawy, by nóżka chodziła i by się zrelaksować granie.
Podsumowując - świetne, aż do przesady kolorowe i pomysłowe granie - ale jednocześnie pożegnanie z tą stylistyką - Śmietana już nie wrócił do tego a wyjątkowy skład - Pelc / Baron i Dębski się rozpadł - w późniejszych latach czasem lider zapraszał ich ale osobno. Może świadomość, iż pewna formuła się wyczerpała lub zbyt uwierzył Scofieldowi - który na początku lat 90 wygłosił tyradę - że "fusion jest martwe i to ślepa uliczka dla improwizatorów" - miał też coraz więcej krytycyzmu dla Urbaniaka - że " może dla niego w rapie i hip-hopie leży przyszłość jazzu ale ON jest za mocno zakorzeniony w tradycji by tak uważać". Wrócił do "akustycznego" brzmienia, ciepłego jazzowej gitary a la Montgomery czy Burrell. Gdy ktoś słucha nagrań z drugiej połowy lat 80 Śmietany a zna te wszystkie Ballads / Standards / Trio - trudno go rozpoznać. W latach 90 zwrócił do korzeni jazzu, be-bopowi ( pol-bopowi) - grał elegancko, stylowo, partie odzwierciedlające wysoką kulturę muzyczną .... ale to był wielki krok wstecz i był posądzany o pielęgnowanie "jazzowego muzeum". Warto podkreślić - iż Logic Animal jest bardzo dobrze ( jak na kaseciaka ) - nagrana - a gdy słucha się głośno - do czego zachęcam - można upajać bogactwem pomysłów i klarownością tonów. Może kiedyś się doczekamy na CD.
...Nobody expects the Spanish inquisition !
- Inkwizytor
- limitowana edycja z bonusową płytą
- Posty: 4109
- Rejestracja: 06.05.2007, 19:19
- Lokalizacja: Monty Python`s Flying Circus
Re: Creme de la Śmietana
https://www.discogs.com/release/2812269 ... Of-Ornette
To jeden z ostatnich albumów śp. Jarka, który trafił w moje ręce gdy już skompletowałem ok 90 % jego dyskografii - przyznaję z ręką na sercu, iż nie specjalnie odczuwałem nim zainteresowanie czy potrzebę posiadania - jednak postanowiłem nadrobić zaległości .... i co się okazało ?.... O dziwo wyjątkowo przyjemny w słuchaniu album - być może dlatego iż "więcej w nim Śmietany niż Colemana". Biorąc pod uwagę moją awersję i głęboką nieufność dla koryfeuszy stylu free - a jedynym muzykiem, którego uwielbiam i cenię - czyli Pat Metheny - potrafił przenieść niełatwą twórczość Colemana na gitarę i jeszcze w sposób szalenie komunikatywny, melodyjny zachowując sens i ducha przekazu oryginału. Z tej przyczyny prawie niewykonalne jest branie na warsztat kompozycji Ornette`a a zrobić to inaczej i uniknąć porównań dla tego co z tym uczynił począwszy od 1976 Pat Metheny - już bodajże na debiucie Bright Size Life znalazły jego wersje kompozycji saksofonisty, później pojawiały regularnie na przestrzeni lat - np. na trasach koncertowych w 81/82, potem w trio Rejoicing na kwartecie super gwiazd z Hancockiem, Hollandem DeJohnette, że o wspólnym Song X nie wspomnę. Co prawda Patowi zarzucano, iż zbyt dawne niegdyś pionierskie kompozycje przepuścił przez swoją wrażliwość, styl, zbytnio je ugłaskał, dodał im ogłady czy o zgrozo "upupił". Nie da się zaprzeczyć - że Metheny swoje spojrzenie na Colemana jako gitarzysta ustawił na niebotycznym, nieosiągalnym poziomie i nierealne jest to przebić lub zagrać zupełnie inaczej nie narażając na porównania z nim. Czy to samo można powiedzieć o Good Life ( u Metheny tytułowy brzmiał prawie jak calypso ) w wydaniu Jarka ?. Jak to powinno być u naszego śp. czołowego gitarzysty jazzowego - wyszło z poczuciem wysokiej kultury muzycznej, elegancko, dystyngowanie, melodyjnie - solówki mistrza czy linearne, czy interwałowe czy oktawami lub stylem akordowym - nasycone bluesem. W ogólnym ujęciu tego dawnego "free" jest jak na lekarstwo - a nawet jeśli to proces mocno kontrolowany. Ciepła i powiewu tradycji "amerykańskiego południa" - dodaje bas Yarona Stavi - jego głębokie, stonowane, przepastne melodyjne frazy mogą się kojarzyć z tym co robił Eddie Gomez czy u Colemana - Charlie Haden - też jako jedyny próbował sprowadzać muzykę na tradycyjne i konwencjonalne tory - warto przysłuchać się jego popisom w otwierającym Humpty Dumpty, Blues Connotation czy najpiękniejszym The Blessing. Podobnie jak dawniej subtelnie i czule z bębnami u Colemana obchodził Billy Higgins - taką samą znakomitą robotę u Śmietany robi wierny Adam Czerwiński - w tamtych latach potrafiący odnaleźć się bez pudła w absolutnie każdej stylistyce. Miłym akcentem jest dyskretny, wyjątkowo jak na taką muzykę oszczędny - by nie rzec - lapidarny i zdawkowy w improwizacjach - niekiedy bardziej pełniący funkcje kolorystyczne - saksofon barytonowy na którym gra gość specjalny - Hamiet Bluiett - nawet w swobodnym Piece for Ornette gdy gra "po sąsiadach" to narzuca sobie zdumiewającą dyscyplinę i te wygięte i pozornie bałaganiarskie dźwięki dawkuje jak stary poczciwy farmaceuta. To wielka klasa bo niejeden młodziak zacząłby katować instrument i by go wybitnie poniosły emocje w tych piskach, kwileniach, chrząknięciach itd. Płyty rodzaju Good Life niosą ryzyko - iż staną nie do przełknięcia dla fanów po przeciwnych stronach barykady - dla fanów free za grzeczne i za "pościelowe", lub z "plażowymi improwizacjami", słowem nudne i mieszczańskie do bólu, a dla fanów smooth jazz cafe i dawnego melodyjnego gentlemana Jarka lubującego w eleganckich marynarkach i dobrej aromatycznej kawie - za odjechane i eksperymentalne - lider uniknął tych sideł trzymając sprawdzonej formuły - stylu który zdefiniował na Ballands and Love Songs ( i odwrotnie ) - czyli powrót do mainstreamu, naturalnych akustycznych brzmień, owszem - można popuścić wodze fantazji i pomyśleć jak by mogły zabrzmieć kawałki Colemana gdyby zagrał je używając dawnych elektronicznych efektów i syntezatorów - ale może chciał uniknąć tym bardziej posądzenia o kopiowania patentów od Metheny - bo ten robił to już na początku lat 80 ?. Fani śp. Śmietany powinni być zadowoleni i warto krążek postawić na półkę - miłośnicy free i to takiego bezkompromisowego .... lepiej niech pozostaną w świecie Brotzmana
To jeden z ostatnich albumów śp. Jarka, który trafił w moje ręce gdy już skompletowałem ok 90 % jego dyskografii - przyznaję z ręką na sercu, iż nie specjalnie odczuwałem nim zainteresowanie czy potrzebę posiadania - jednak postanowiłem nadrobić zaległości .... i co się okazało ?.... O dziwo wyjątkowo przyjemny w słuchaniu album - być może dlatego iż "więcej w nim Śmietany niż Colemana". Biorąc pod uwagę moją awersję i głęboką nieufność dla koryfeuszy stylu free - a jedynym muzykiem, którego uwielbiam i cenię - czyli Pat Metheny - potrafił przenieść niełatwą twórczość Colemana na gitarę i jeszcze w sposób szalenie komunikatywny, melodyjny zachowując sens i ducha przekazu oryginału. Z tej przyczyny prawie niewykonalne jest branie na warsztat kompozycji Ornette`a a zrobić to inaczej i uniknąć porównań dla tego co z tym uczynił począwszy od 1976 Pat Metheny - już bodajże na debiucie Bright Size Life znalazły jego wersje kompozycji saksofonisty, później pojawiały regularnie na przestrzeni lat - np. na trasach koncertowych w 81/82, potem w trio Rejoicing na kwartecie super gwiazd z Hancockiem, Hollandem DeJohnette, że o wspólnym Song X nie wspomnę. Co prawda Patowi zarzucano, iż zbyt dawne niegdyś pionierskie kompozycje przepuścił przez swoją wrażliwość, styl, zbytnio je ugłaskał, dodał im ogłady czy o zgrozo "upupił". Nie da się zaprzeczyć - że Metheny swoje spojrzenie na Colemana jako gitarzysta ustawił na niebotycznym, nieosiągalnym poziomie i nierealne jest to przebić lub zagrać zupełnie inaczej nie narażając na porównania z nim. Czy to samo można powiedzieć o Good Life ( u Metheny tytułowy brzmiał prawie jak calypso ) w wydaniu Jarka ?. Jak to powinno być u naszego śp. czołowego gitarzysty jazzowego - wyszło z poczuciem wysokiej kultury muzycznej, elegancko, dystyngowanie, melodyjnie - solówki mistrza czy linearne, czy interwałowe czy oktawami lub stylem akordowym - nasycone bluesem. W ogólnym ujęciu tego dawnego "free" jest jak na lekarstwo - a nawet jeśli to proces mocno kontrolowany. Ciepła i powiewu tradycji "amerykańskiego południa" - dodaje bas Yarona Stavi - jego głębokie, stonowane, przepastne melodyjne frazy mogą się kojarzyć z tym co robił Eddie Gomez czy u Colemana - Charlie Haden - też jako jedyny próbował sprowadzać muzykę na tradycyjne i konwencjonalne tory - warto przysłuchać się jego popisom w otwierającym Humpty Dumpty, Blues Connotation czy najpiękniejszym The Blessing. Podobnie jak dawniej subtelnie i czule z bębnami u Colemana obchodził Billy Higgins - taką samą znakomitą robotę u Śmietany robi wierny Adam Czerwiński - w tamtych latach potrafiący odnaleźć się bez pudła w absolutnie każdej stylistyce. Miłym akcentem jest dyskretny, wyjątkowo jak na taką muzykę oszczędny - by nie rzec - lapidarny i zdawkowy w improwizacjach - niekiedy bardziej pełniący funkcje kolorystyczne - saksofon barytonowy na którym gra gość specjalny - Hamiet Bluiett - nawet w swobodnym Piece for Ornette gdy gra "po sąsiadach" to narzuca sobie zdumiewającą dyscyplinę i te wygięte i pozornie bałaganiarskie dźwięki dawkuje jak stary poczciwy farmaceuta. To wielka klasa bo niejeden młodziak zacząłby katować instrument i by go wybitnie poniosły emocje w tych piskach, kwileniach, chrząknięciach itd. Płyty rodzaju Good Life niosą ryzyko - iż staną nie do przełknięcia dla fanów po przeciwnych stronach barykady - dla fanów free za grzeczne i za "pościelowe", lub z "plażowymi improwizacjami", słowem nudne i mieszczańskie do bólu, a dla fanów smooth jazz cafe i dawnego melodyjnego gentlemana Jarka lubującego w eleganckich marynarkach i dobrej aromatycznej kawie - za odjechane i eksperymentalne - lider uniknął tych sideł trzymając sprawdzonej formuły - stylu który zdefiniował na Ballands and Love Songs ( i odwrotnie ) - czyli powrót do mainstreamu, naturalnych akustycznych brzmień, owszem - można popuścić wodze fantazji i pomyśleć jak by mogły zabrzmieć kawałki Colemana gdyby zagrał je używając dawnych elektronicznych efektów i syntezatorów - ale może chciał uniknąć tym bardziej posądzenia o kopiowania patentów od Metheny - bo ten robił to już na początku lat 80 ?. Fani śp. Śmietany powinni być zadowoleni i warto krążek postawić na półkę - miłośnicy free i to takiego bezkompromisowego .... lepiej niech pozostaną w świecie Brotzmana
...Nobody expects the Spanish inquisition !
- Inkwizytor
- limitowana edycja z bonusową płytą
- Posty: 4109
- Rejestracja: 06.05.2007, 19:19
- Lokalizacja: Monty Python`s Flying Circus
Re: Creme de la Śmietana
https://www.discogs.com/release/667955- ... l-Go-Ahead
https://www.youtube.com/watch?v=DK_uNiu ... e0&index=2
Podobnie jak koncert z Akwarium - ten winyl nie tak dawno również podarował mi nieoceniony Goran i znów okazja by ponownie przyjrzeć się tej płycie - którą od dawna mam na CD. Jest taka scena w kultowym Blue Brothers - gdy właściciel "Countrowej Budy / Bunkra u Boba" czyli sam właściciel po ich koncercie gdy cwanie podali się za inny zespół byle tylko wystąpić - że "... chłopaki, już dawno w naszej budzie nie grano tak rajcującej muzyki...." . To samo można powiedzieć o otwierającym całość Krakowskim Festiwalu Jazzowym - co dziwne - kawałek znany z wcześniejszego albumu Ballowców - czyli Malboro Country. Niekiedy trwają spory między fanami - która wersja jest lepsza - czy z Wege na basie i Głowczewskim na saksie - ja lubię obie. To świetny niezwykle rytmiczny ( jak Bronikowski nabija bezbłędnie rytm i wciągający puls - rzecz dotyczy zresztą całego albumu - to pełen pasji i fantazji subtelny bębniarz - szkoda, iż potem gdzieś przepadł ) i melodyjny kawałek. Śmietana mimo, że jako solista nadal szukał swojej drogi, sposobów na jak najpełniejsze wyrażenie siebie to jako kompozytor dał z siebie bardzo wiele. Bogato brzmi stosunkowo skromna liczebnie sekcja dęta - współbrzmienie trąbki Kawończyka i saksofonu Muniak jest znakomite - może nasuwać skojarzenia z odmłodzoną sekcję Big Bandu Woody Hermana - który parę lat wcześniej począwszy od 76 odwiedził nasz kraj lub sekcją na solowych krążkach Chicka Corei lub koncertowego rozbudowanego Return to Forever - Music Magic z 77, nawet w zwiewnych i rozśpiewanych improwizacjach Muniaka słychać echo frazowania Joe Farrella. Jakoś wcześniej tego nie dostrzegłem - ale w istocie duch śp. Corei - jego wspomniany Music Magic, Leprechaun, Mad Hatter, Spanish Heart, Secret Agent odcisnęły pewne nienachalne piętno i słychać nawiązania na Going Ahead - nie tylko jakby żywcem wyjęty z tych albumów - kapitalny roztańczony i pędzący Spacer na linie ale też Sprawy Bieżące i Airport. W Kawończyku - Jarek znalazł wybornego drugiego melodyka - wreszcie muzyk nie będący kopią Milesa czy Cliforda - Adamowi jeśli już to bliżej do Hubbarda i przede wszystkim będącego wtedy na absolutnym topie Chucka Mangione. Znalazł nie tylko wybornego instrumentalistę ale zdolnego kompozytora - pozostał w zespole aż do jego rozwiązania w 84 - czyli prawie 5 lat jak na jazz to długo. Jego Gwiazdka dla Ewy to jedna z perełek i ozdoba całego krążka - piękna ballada, która mogłaby się nigdy nie kończyć - sama melodia zostaje na długo w pamięci i w istocie kłania Mangione. Nasza publiczność i krytycy mają niekiedy problem z zaszufladkowaniem krążka - jedni, że to "contemporary jazz' , inni że "nowoczesny mainstream", pojawia post - bop czy akustyczne fusion - wszyscy mają trochę racji - lecz to czyni unikatowym - choć nie brak wzruszenia ramion lub krytyki - że to "typowy polish jazz", że wręcz nie rozumieją "całego nadmuchanego fenomenu Śmietany". Może w USA album nie wywołał specjalnego fermentu lecz na naszej scenie nadal lśni pełnym blaskiem i jest jedną z ciekawszych propozycji. Warto podkreślić, że to tutaj po raz pierwszy ze znakomitej strony pokazał się basista Antoni Dębski - lider wychwalał go w wywiadach pod niebiosa - że gdy był chwilowo niedostępny - nie miał z kim zagrać koncertu - chyba w ostateczności ze Ścierańskim. Warto w przekroju całego krążka śledzić jego partie - gra niekiedy na elektrycznym basie miękkim "drewnianym" akustycznym tonem - prawie jak na kontrabasie - już w otwierającym Krakowskim pokazuje, iż stać go na wiele i to żaden kolejny "imitator Jaco", a wtedy był ich prawdziwy wysyp. Śmietana zaserwował swój evergreen - przecudnej urody balladę - Kocham Cię Anno - do której w późniejszych latach regularnie wracał - choć w elektronicznej wersji na Touch of Touch gdzie wiele smaczków syntezatorowych dodał Grzywacz z Laboratorium. Ta jest bardziej dyskretna i intymna. Jako zdolny akompaniator występuje Wojciech Groborz czy na elektrycznym Fender Rhodes czy akustycznym fortepianie - niewiele jego solowych partii, zresztą był krótko w zespole - zdążył jeszcze wyruszyć z kolegami na owianą legendą trasę na zaproszenie do Stanów - ale już wtedy nastąpiły następne przetasowania - Bronikowskiego zastąpił Budziaszek ze Skaldów a i on nie zagrzał w EB długo miejsca. Jest ukłon w stronę tradycji - zagrany właściwie solo na gitarze akustycznej przez lidera Naimia Coltrane`a - luźne nawiązanie do tego co robili wspólnie Santana i McLaughlin na Love Devotion & Surrender. W tytułowym mamy feeling a la Wes Montgomery i zapowiedź renesansu takiego grania jaki na początku lat 90 serwowali nawiązując do be-bopu Lee Ritenour czy Pat Martino. Zespół i Jarek pokazują, iż w szybkich tempach czują się i swingują, improwizują z pełną swobodą. Going Ahead - to krążek, który zyskuje po wielu przesłuchaniach, po latach nabiera patyny i lepiej można go zrozumieć i docenić. Bardzo urozmaicony i nie nudzi - słowa uznania za ciekawie zestawione kompozycje i sam program płyty - czuć myśl i staranność w doborze repertuaru. Często w przypadku krajowych albumów jazzowych czuło się przypadkowość i chaos porozrzucanych kawałków. Płyty również zwyczajnie miło się słucha. Jednym może trącić myszką - ja przychylam się, iż gitarzysta był blisko zrealizowania ówczesnego ideału i idee fixe by "grać nowoczesny mainstream". Zespół też wreszcie się stylistycznie wykrystalizował.
https://www.youtube.com/watch?v=DK_uNiu ... e0&index=2
Podobnie jak koncert z Akwarium - ten winyl nie tak dawno również podarował mi nieoceniony Goran i znów okazja by ponownie przyjrzeć się tej płycie - którą od dawna mam na CD. Jest taka scena w kultowym Blue Brothers - gdy właściciel "Countrowej Budy / Bunkra u Boba" czyli sam właściciel po ich koncercie gdy cwanie podali się za inny zespół byle tylko wystąpić - że "... chłopaki, już dawno w naszej budzie nie grano tak rajcującej muzyki...." . To samo można powiedzieć o otwierającym całość Krakowskim Festiwalu Jazzowym - co dziwne - kawałek znany z wcześniejszego albumu Ballowców - czyli Malboro Country. Niekiedy trwają spory między fanami - która wersja jest lepsza - czy z Wege na basie i Głowczewskim na saksie - ja lubię obie. To świetny niezwykle rytmiczny ( jak Bronikowski nabija bezbłędnie rytm i wciągający puls - rzecz dotyczy zresztą całego albumu - to pełen pasji i fantazji subtelny bębniarz - szkoda, iż potem gdzieś przepadł ) i melodyjny kawałek. Śmietana mimo, że jako solista nadal szukał swojej drogi, sposobów na jak najpełniejsze wyrażenie siebie to jako kompozytor dał z siebie bardzo wiele. Bogato brzmi stosunkowo skromna liczebnie sekcja dęta - współbrzmienie trąbki Kawończyka i saksofonu Muniak jest znakomite - może nasuwać skojarzenia z odmłodzoną sekcję Big Bandu Woody Hermana - który parę lat wcześniej począwszy od 76 odwiedził nasz kraj lub sekcją na solowych krążkach Chicka Corei lub koncertowego rozbudowanego Return to Forever - Music Magic z 77, nawet w zwiewnych i rozśpiewanych improwizacjach Muniaka słychać echo frazowania Joe Farrella. Jakoś wcześniej tego nie dostrzegłem - ale w istocie duch śp. Corei - jego wspomniany Music Magic, Leprechaun, Mad Hatter, Spanish Heart, Secret Agent odcisnęły pewne nienachalne piętno i słychać nawiązania na Going Ahead - nie tylko jakby żywcem wyjęty z tych albumów - kapitalny roztańczony i pędzący Spacer na linie ale też Sprawy Bieżące i Airport. W Kawończyku - Jarek znalazł wybornego drugiego melodyka - wreszcie muzyk nie będący kopią Milesa czy Cliforda - Adamowi jeśli już to bliżej do Hubbarda i przede wszystkim będącego wtedy na absolutnym topie Chucka Mangione. Znalazł nie tylko wybornego instrumentalistę ale zdolnego kompozytora - pozostał w zespole aż do jego rozwiązania w 84 - czyli prawie 5 lat jak na jazz to długo. Jego Gwiazdka dla Ewy to jedna z perełek i ozdoba całego krążka - piękna ballada, która mogłaby się nigdy nie kończyć - sama melodia zostaje na długo w pamięci i w istocie kłania Mangione. Nasza publiczność i krytycy mają niekiedy problem z zaszufladkowaniem krążka - jedni, że to "contemporary jazz' , inni że "nowoczesny mainstream", pojawia post - bop czy akustyczne fusion - wszyscy mają trochę racji - lecz to czyni unikatowym - choć nie brak wzruszenia ramion lub krytyki - że to "typowy polish jazz", że wręcz nie rozumieją "całego nadmuchanego fenomenu Śmietany". Może w USA album nie wywołał specjalnego fermentu lecz na naszej scenie nadal lśni pełnym blaskiem i jest jedną z ciekawszych propozycji. Warto podkreślić, że to tutaj po raz pierwszy ze znakomitej strony pokazał się basista Antoni Dębski - lider wychwalał go w wywiadach pod niebiosa - że gdy był chwilowo niedostępny - nie miał z kim zagrać koncertu - chyba w ostateczności ze Ścierańskim. Warto w przekroju całego krążka śledzić jego partie - gra niekiedy na elektrycznym basie miękkim "drewnianym" akustycznym tonem - prawie jak na kontrabasie - już w otwierającym Krakowskim pokazuje, iż stać go na wiele i to żaden kolejny "imitator Jaco", a wtedy był ich prawdziwy wysyp. Śmietana zaserwował swój evergreen - przecudnej urody balladę - Kocham Cię Anno - do której w późniejszych latach regularnie wracał - choć w elektronicznej wersji na Touch of Touch gdzie wiele smaczków syntezatorowych dodał Grzywacz z Laboratorium. Ta jest bardziej dyskretna i intymna. Jako zdolny akompaniator występuje Wojciech Groborz czy na elektrycznym Fender Rhodes czy akustycznym fortepianie - niewiele jego solowych partii, zresztą był krótko w zespole - zdążył jeszcze wyruszyć z kolegami na owianą legendą trasę na zaproszenie do Stanów - ale już wtedy nastąpiły następne przetasowania - Bronikowskiego zastąpił Budziaszek ze Skaldów a i on nie zagrzał w EB długo miejsca. Jest ukłon w stronę tradycji - zagrany właściwie solo na gitarze akustycznej przez lidera Naimia Coltrane`a - luźne nawiązanie do tego co robili wspólnie Santana i McLaughlin na Love Devotion & Surrender. W tytułowym mamy feeling a la Wes Montgomery i zapowiedź renesansu takiego grania jaki na początku lat 90 serwowali nawiązując do be-bopu Lee Ritenour czy Pat Martino. Zespół i Jarek pokazują, iż w szybkich tempach czują się i swingują, improwizują z pełną swobodą. Going Ahead - to krążek, który zyskuje po wielu przesłuchaniach, po latach nabiera patyny i lepiej można go zrozumieć i docenić. Bardzo urozmaicony i nie nudzi - słowa uznania za ciekawie zestawione kompozycje i sam program płyty - czuć myśl i staranność w doborze repertuaru. Często w przypadku krajowych albumów jazzowych czuło się przypadkowość i chaos porozrzucanych kawałków. Płyty również zwyczajnie miło się słucha. Jednym może trącić myszką - ja przychylam się, iż gitarzysta był blisko zrealizowania ówczesnego ideału i idee fixe by "grać nowoczesny mainstream". Zespół też wreszcie się stylistycznie wykrystalizował.
...Nobody expects the Spanish inquisition !
- Inkwizytor
- limitowana edycja z bonusową płytą
- Posty: 4109
- Rejestracja: 06.05.2007, 19:19
- Lokalizacja: Monty Python`s Flying Circus
Re: Creme de la Śmietana
https://lubimyczytac.pl/ksiazka/5070244 ... a-w-trasie
Przezabawna i napisana lekkim piórem z wdziękiem książka autorstwa byłego perkusisty od śp. Jarka Śmietany - Jacka Pelca - nadworny muzyk w schyłkowym Extra Ball ( o czym pisze już na pierwszych kartach książki - że debiut w zasłużonej formacji zbiegł z powolnym zmierzchem jazzu w Polsce, spadkiem zainteresowania młodzieży, prasy itd ) i nowocześniejszym Sounds and Colours. Zgodnie z tytułem - większy niż na zagadnienia muzyczne, artystyczne i kompozytorskie - kładzie nacisk we wspomnieniach na realia grania w kraju, wypraw za granicę, skutecznych prób wymanewrowania służb celnych, milicji, tamtejszych władz, drętwych pełnych ignorancji urzędasów, pracowników pożal się Boże domów kultury czy Pagartu. Można naturalnie to wytknąć - że fani chętnie by poczytali co muzycy słuchali, jakie płyty kupowali na zachodzie, co ich inspirowało i uskrzydlało - choć słuchając krążków Sounds raczej nie trudno to odgadnąć. Słowa uznania i gratulacje należą się Pelcowi - że nie uprawia rodem z IPN martyrologii, użalania się nad sobą, płaczu na straconą "młodością" czy zaprzepaszczonymi szansami - raczej można im zazdrościć jaką wesołą kompanią byli, ich pomysłowość, inwencja, poczucie humoru, pogoda ducha, charakter, determinacja i "jaja" - wydają nie mieć granic. Bliżej tu do stylistyki "Barei" - że PRL na wesoło - żądne tam "naród w kajdanach wyjący do księżyca za upragnioną Freedom" ( czy wszystkie "Woolfsony" mnie słyszą ? ) - tylko że pograjmy, zabawmy się, popijmy, zjedzmy coś, powygłupiajmy się, pogadajmy o muzyce, życiu, ukochanych kobietach, rodzinie. Fajna lektura i cenne uzupełnienie jazzowej domowej biblioteki. To były zaiste piękne dni i dostajemy nieco szerszy portret jakim niesamowitym, nieszablonowym, barwnym człowiekiem był śp. Śmietana. Chyba każdy by chciał być częścią takiej kompanii i mieć takiego bossa jak Jarek ( ale nie ten ).
Przezabawna i napisana lekkim piórem z wdziękiem książka autorstwa byłego perkusisty od śp. Jarka Śmietany - Jacka Pelca - nadworny muzyk w schyłkowym Extra Ball ( o czym pisze już na pierwszych kartach książki - że debiut w zasłużonej formacji zbiegł z powolnym zmierzchem jazzu w Polsce, spadkiem zainteresowania młodzieży, prasy itd ) i nowocześniejszym Sounds and Colours. Zgodnie z tytułem - większy niż na zagadnienia muzyczne, artystyczne i kompozytorskie - kładzie nacisk we wspomnieniach na realia grania w kraju, wypraw za granicę, skutecznych prób wymanewrowania służb celnych, milicji, tamtejszych władz, drętwych pełnych ignorancji urzędasów, pracowników pożal się Boże domów kultury czy Pagartu. Można naturalnie to wytknąć - że fani chętnie by poczytali co muzycy słuchali, jakie płyty kupowali na zachodzie, co ich inspirowało i uskrzydlało - choć słuchając krążków Sounds raczej nie trudno to odgadnąć. Słowa uznania i gratulacje należą się Pelcowi - że nie uprawia rodem z IPN martyrologii, użalania się nad sobą, płaczu na straconą "młodością" czy zaprzepaszczonymi szansami - raczej można im zazdrościć jaką wesołą kompanią byli, ich pomysłowość, inwencja, poczucie humoru, pogoda ducha, charakter, determinacja i "jaja" - wydają nie mieć granic. Bliżej tu do stylistyki "Barei" - że PRL na wesoło - żądne tam "naród w kajdanach wyjący do księżyca za upragnioną Freedom" ( czy wszystkie "Woolfsony" mnie słyszą ? ) - tylko że pograjmy, zabawmy się, popijmy, zjedzmy coś, powygłupiajmy się, pogadajmy o muzyce, życiu, ukochanych kobietach, rodzinie. Fajna lektura i cenne uzupełnienie jazzowej domowej biblioteki. To były zaiste piękne dni i dostajemy nieco szerszy portret jakim niesamowitym, nieszablonowym, barwnym człowiekiem był śp. Śmietana. Chyba każdy by chciał być częścią takiej kompanii i mieć takiego bossa jak Jarek ( ale nie ten ).
...Nobody expects the Spanish inquisition !