Chick Corea
Moderatorzy: gharvelt, Bartosz, Dobromir, Moderatorzy
- Arnold Layne
- digipack
- Posty: 2638
- Rejestracja: 29.04.2007, 18:41
Inkwizytor napisał:
Corea był tym w ramach św. Czwórcy - Corea, Hancock, Zawinul, Duke - którzy swoją muzykalnością, inwencją, wrażliwością, odwagą, przenikliwością - wnieśli Fender Rhordesa do jazzu - nie tylko elektrycznego ale szeroko pojętego - nie znam innych muzyków, którzy zrobili dla rozprzestrzenia i popularyzacji - dla otwarcia umysłów innych muzyków tak wiele
Ja mam nieco inną św. Czwórcę. Do niej zaliczam Coreę, Hancocka, Mc Coy Tynera i Jarretta. Ale to już Czwórca akustyczna
Choć zdecydowanie bardziej cenię Chicka elektrycznego.
Corea był tym w ramach św. Czwórcy - Corea, Hancock, Zawinul, Duke - którzy swoją muzykalnością, inwencją, wrażliwością, odwagą, przenikliwością - wnieśli Fender Rhordesa do jazzu - nie tylko elektrycznego ale szeroko pojętego - nie znam innych muzyków, którzy zrobili dla rozprzestrzenia i popularyzacji - dla otwarcia umysłów innych muzyków tak wiele
Ja mam nieco inną św. Czwórcę. Do niej zaliczam Coreę, Hancocka, Mc Coy Tynera i Jarretta. Ale to już Czwórca akustyczna
Choć zdecydowanie bardziej cenię Chicka elektrycznego.
"How I wish, how I wish you were here"...
- mahavishnuu
- limitowana edycja z bonusową płytą
- Posty: 4477
- Rejestracja: 09.09.2011, 12:43
- Lokalizacja: Opole
CZĘŚĆ 8 – KLASYCZNY KWARTET (1974-1976)
Return To Forever Featuring Chick Corea – Where Have I Known You Before (1974)
Nowym gitarzystą został Al Di Meola. Corea po przesłuchaniu jego nagrań z Barry Milesem nie miał wątpliwości, że dziewiętnastolatek godnie zastąpi Billa Connorsa. W ten oto sposób ukonstytuował się najbardziej popularny skład zespołu, który w latach 1974-1976 będzie supergwiazdą jazz-rocka. Al Di Meola miał bardzo mało czasu na wkomponowanie się do zespołu, bowiem już po dwóch tygodniach muzycy przystąpili do nagrania kolejnego albumu. „Where Have I Known You Before” zarejestrowano w nowojorskim Record Plant w lipcu i sierpniu 1974 roku. Początek jest bardzo obiecujący. Kompozycja Stanleya Clarke'a „Vulkan Worlds” to rasowy jazz-rock. Podobać może się zarówno główny temat melodyczny, jak i ekspresyjne partie solowe grane na syntezatorze, gitarze basowej i gitarze. To reprezentatywna pozycja dla ówczesnego wcielenia zespołu. Szybko stanie się żelaznym punktem koncertów. Corea niemal od początku zdradzał zamiłowanie do tworzenia rozbudowanych kompozycji. Ciekawą „architekturą” cechuje się połączony w jedną całość czteroczłonowy: „Where Have I Loved You Before” – „The Shadow Of Lo” – „Where Have I Danced With You Before” – „Beyond The Seventh Galaxy”. Pierwszy to coś na kształt preludium, w drugim pojawiają się kulminacje w postaci ognistych partii solowych (najlepsza Corei na syntezatorze), trzeci przynosi wyciszenie w postaci fortepianowego interludium, wreszcie czwarty to wirtuozerski jazz-rock, bardzo dobre zwieńczenie całości. W wersji winylowej drugą stronę płyty otwierał „Earth Juice”. To bodaj najsłabsze ogniwo w tym zestawie – nazbyt repetytywne, na domiar złego mocno schematyczne. Przyjemną odmianą jest utwór tytułowy - delikatna improwizowana miniatura fortepianowa, która płynnie przechodzi w opus magnum płyty, ponadczternastominutowy „Song To The Pharaoh Kings”. Niecodzienną aurą brzmieniową intryguje początek – subtelny duet syntezatora i organów, który przechodzi w ciekawie modulowaną, niepokojącą partię syntezatora. Już pierwsze minuty są świadectwem niepospolitego talentu klawiszowca w kreowaniu frapujących pejzaży. Pod względem kolorystycznym jest to prawdziwy majstersztyk. Następnych kilkanaście minut to solówki, solówki, solówki. Prym wiedzie oczywiście sam lider, którego oszałamiające popisy na elektrycznym fortepianie i przede wszystkim syntezatorze nigdy nie będą już tak frapujące. Pozostali instrumentaliści również pokazali się z jak najlepszej strony. Co istotne, niesamowita biegłość techniczna idzie tu w parze z właściwym nasyceniem treści (inwencja melodyczna, brzmieniowa). Porywa gęsty, narkotyczny, niezwykle intensywny klimat całości. Pokusiłbym się nawet o stwierdzenie, iż „Song To The Pharaoh Kings” to największe osiągnięcie zespołu w tym bardziej zelektryfikowanym okresie, obejmującym lata 1973-1977. „Where Have I Known You Before” jako całość to najbardziej przekonywująca pozycja we wspomnianym okresie. Zespół odnalazł własną formułę jazz-rockowego grania. Nie ma już ewidentnych odwołań do Mahavishnu Orchestra. Wartością dodaną okazały się syntezatory. Corei szybko udało się stworzyć własne, od razu rozpoznawalne brzmienie, które już wkrótce będzie naśladowane przez tabuny wykonawców z kręgu jazz-rocka i rocka progresywnego. Po nazbyt jednorodnym „Hymn Of The Seventh Galaxy” muzykom udało się lepiej wyważyć proporcje, dzięki temu mamy więcej urozmaicenia, przestrzeni i oddechu. Oczywiście zauważalne są również mankamenty. Dojmujące są postępujące uproszczenia w sferze harmonicznej i rytmicznej. Czasami zespól niebezpiecznie dryfuje w stronę bardziej konwencjonalnych odmian jazz-rocka, irytować mogą koniunkturalne nawiązania do funku. Summa summarum – bardzo udana pozycja w dyskografii Return To Forever. Klasyka jazz-rocka. Album bardzo dobrze został przyjęty przez fanów rocka. Sukces komercyjny był niekwestionowany – 32. miejsce na liście „Billboardu” to już naprawdę znakomity wynik.
Return To Forever Featuring Chick Corea – No Mystery (1975)
Muzycy postanowili od razu pójść za ciosem. W styczniu 1975 roku ponownie wchodzą do nowojorskiego Record Plant i nagrywają „No Mystery”. Otwierające album „Dayride” i „Jungle Waterfall” to uderzająca manifestacja prostoty. Obydwa mają niemały potencjał komercyjny, a byłby zapewne jeszcze większy, gdyby miały dodane partie wokalne. Tym razem Chick Corea postarał się w nieco większym stopniu otworzyć na pomysły kolegów z zespołu. Dlatego też przekonał Al Di Meolę, aby udzielał się nie tylko jako muzyk, ale także kompozytor. Ten, zrazu niechętnie, napisał samodzielnie swój pierwszy utwór „Flight Of The New Born”. Może nie jest to kompozytorski majstersztyk, ale podobno początki są trudne. Nie inaczej jest w przypadku Lenny'ego White'a. Jego „Sofistifunk” nie jest zbyt wymyślny, ba!, niektóre uproszczenia są w nim wręcz rażące. Na stronie pierwszej płyty winylowej takich fragmentów jest niebezpiecznie dużo. Zamykający ją „Excerpt From The First Movement Of Heavy Metal” tylko to wrażenie pogłębia. Muzyka jest niezbyt finezyjna, za to dość bombastyczna, ratuje ją trochę ciekawa partia fortepianu. Nie da się ukryć, że w tych pięciu utworach zespół niebezpiecznie grawituje w stronę jazz-rockowej sztampy, natomiast daleko idące uproszczenia w sferze melodycznej, harmonicznej i rytmicznej budzą nie najlepsze skojarzenia. Na szczęście druga strona jest już znacznie ciekawsza. Cały album wyraźnie podzielony jest na dwie części. Na pierwszej Corea dał się wykazać w sferze kompozytorskiej kolegom – dominuje na niej dość prosta odmiana jazz-rocka, czasami mocno podszyta funkiem. Niemal cały materiał na drugą stronę napisał pianista. Tylko akustyczny „Interplay”, przykład subtelnej jazzowej kameralistyki, firmują wspólnie Corea i Clarke. Podobno wielu jazzmanów grających fusion tak naprawdę, w większym lub mniejszym stopniu, tęskniło za akustyczną odmianą tego gatunku, dlatego niemal na każdej płycie starali się przemycić jakiś utwór właśnie w takiej konwencji. W przypadku „No Mystery”, obok wspomnianego drobiażdżka, jest nim kompozycja tytułowa. Po wcześniejszych dość hałaśliwych popisach przynosi odprężenie i ukojenie. Przez sześć minut mamy sposobność nacieszyć się trochę subtelnym jazzowym frazowaniem, którego trochę brakowało choćby w takich utworach, jak „Sofistifunk” i „Excerpt From The First Movement Of Heavy Metal”. To, co najlepsze muzycy ponownie zostawili na wielki finał. Dwuczęściowy „Celebration Suite” wynagradza, przynajmniej po części, niedostatki wcześniejszych kompozycji. Corea w wywiadach mówił, że lubi, kiedy jego utwory przybierają kształt quasi spektaklu, widowiska. Tak jest z pewnością w przypadku tego - porywającego czternastominutowego celebrowania muzyki, w którym łączą się w jedną całość elementy muzyki południowoamerykańskiej, flamenco, jazzu i rocka. No Mystery to album bardzo nierówny. Fragmentów przeciętnych, czasami wręcz błahych jest na nim znacznie więcej niż na „Where Have I Known You Before”. Najbardziej niepokojące było to, że zespół w zasadzie nie przedstawił niczego nowego. Jego odmiana jazz-rocka stawała się coraz bardziej konwencjonalna. Słuchacze zdawali się jednak być zadowoleni. „No Mystery” okazał się kolejnym sukcesem komercyjnym. 39. miejsce na liście „Billboardu” było potwierdzeniem tego, że na taką muzykę było duże zapotrzebowanie. Krytycy jazzowi w coraz ostrzejszych słowach pisali na temat najnowszych osiągnięć zespołu. Często padały zarzuty o komercjalizm. Chick Corea tak oto odpowiadał na zarzuty: Prasa często pisze: „Chick staje się komercyjny”, „Chick idzie na łatwiznę”, „Chick chce zrobić pieniądze”, „Chick staje się bardzo sławny”, i tak dalej. Wiem, skąd się to bierze. Ludzie po prostu mnie nie rozumieją. Ale mniejsza o to, i tak będę dalej iść własną drogą i robić to, co uważam za słuszne.
Return To Forever – Romantic Warrior (1976)
Następny album muzycy postanowili nagrać z dala od wielkomiejskiego zgiełku. Udali się do stanu Colorado, a dokładnie w piękne okolice Nederland. W lutym 1976 roku w Caribou Ranch zespół zarejestrował „Romantic Warrior”. Czas pokazał, że był to ostatni album w klasycznym kwartecie. Wprawdzie nie jest to może w ścisłym tego słowa znaczeniu album koncepcyjny, jednak poszczególne części tej muzycznej opowieści zdają się łączyć w jedną logiczną całość. Tajemniczą baśń o średniowiecznym rycerzu, czarownicy, magiku, błaźnie i tyranie. Corea zdaje się nie odchodzić w tym przypadku daleko od formuły narracji, którą zaproponował na „The Leprechaun”. „Medieval Overture” to dobre wprowadzenie do tej opowieści. Dynamiczna jazz-rockowa kompozycja, przykuwająca uwagę barwnym, plastycznym brzmieniem syntezatorów. „Sorceress” dowodzi tego, że Lenny White zrobił postępy w trudnej sztuce kompozytorskiej. Z pewnością instruktywne były dla niego prace nad pierwszym solowym albumem „Venusian Summer” (1975), swoją drogą, całkiem interesującym. Niestety i tym razem nie uniknął mielizn, tak typowych dla funkujących odmian jazz-rocka i fusion. Niektóre fragmenty „Sorceress” niedwuznacznie kojarzą się z twórczości Hancocka z okresu „Thrust” (1974). Najmocniejszym punktem płyty jest pozycja numer trzy w tym zestawie. Jedenastominutowa kompozycja tytułowa to przede wszystkim popis Corei – piękne długie partie solowe na fortepianie. Tym razem panowie odkładają na bok całą elektronikę i biorą do ręki „akustyczne” instrumenty (fortepian, kontrabas, gitara akustyczna, perkusja). Później niestety napięcie opada i robi się trochę mniej ciekawie. „Majestic Dance” to trochę przerost formy nad treścią. Utwór zdominowane jest przez ekwilibrystyczną wirtuozerię, która na dłuższą metę robi się nieco męcząca. Małe nasycenie treści idzie tu w parze z dość konwencjonalnym podejściem do jazz-rockowego idiomu. Tylko trochę lepiej jest w przypadku „The Magician”, który cechuje się poszarpaną narracją, nagłymi zwrotami akcji i smaczkami brzmieniowymi. Problem w tym, że całość brzmi dość niezbornie. Znowu zbyt natarczywe są wirtuozerskie popisy. Finał płyty to dwuczęściowa epicka kompozycja „Duel Of The Jester And The Tyrant”. Ponad jedenaście minut rasowego jazz-rocka. Obok utworu tytułowego najmocniejsza rzecz na tym wydawnictwie. Mogą podobać się solówki, szczególnie syntezatorowe Corei, Al Di Meola miejscami trochę za bardzo chce udowodnić, że jest gitarowym Usainem Boltem (choć w 1976 roku bardziej pasowałby Harvey Glance). Jak wypada ogólna ocena „Romantic Warrior”? Bynajmniej nie jest to takie proste. Wiele zależy od indywidualnych preferencji słuchacza. Fani rocka progresywnego byli zachwyceni. Był to największy sukces komercyjny w historii Return To Forever. W samych Stanach Zjednoczonych sprzedano ponad 500 tysięcy kopii. Niektórzy krytycy rockowi zarzucali zespołowi nadmierne eksponowanie wirtuozerii i pretensjonalność. Celował w tym szczególnie Robert Christgau, który złośliwie nazwał Return To Forever jazz-rockowym odpowiednikiem Emerson, Lake & Palmer. Z kolei krytycy jazzowi utyskiwali na daleko idące uproszczenia, ponadto zarzucali artystom, że nazbyt ochoczo chcą się wkraść w łaski rockowej publiczności. Abstrahując od tych kontrowersji trzeba przyznać, że po raz kolejny zespół nie zaprezentował jakichś nowych idei muzycznych. Na „Romantic Warrior” sprawia wrażenie, jakby okopał się na wygodnej i bezpiecznej pozycji. Strefa komfortu, w której poruszał się niewątpliwe miała swoje zalety (np. merkantylne). Generalnie rzecz biorąc to dobry album, jednak symptomy kryzysu są na nim dość łatwe do wychwycenia. W tym kontekście warto spojrzeć na problem z szerszej perspektywy, musimy bowiem pamiętać o ówczesnych realiach w świecie jazzu elektrycznego. W połowie lat 70. jazz-rock, czy też szerzej, fusion, ewidentnie był już pogrążony w kryzysie. Pewna konwencja w naturalny sposób zaczęła ulegać procesowi wyjałowienia. Z całą mocą potwierdzi to ostatni album studyjny zespołu „Musicmagic”.
Return To Forever Featuring Chick Corea – Where Have I Known You Before (1974)
Nowym gitarzystą został Al Di Meola. Corea po przesłuchaniu jego nagrań z Barry Milesem nie miał wątpliwości, że dziewiętnastolatek godnie zastąpi Billa Connorsa. W ten oto sposób ukonstytuował się najbardziej popularny skład zespołu, który w latach 1974-1976 będzie supergwiazdą jazz-rocka. Al Di Meola miał bardzo mało czasu na wkomponowanie się do zespołu, bowiem już po dwóch tygodniach muzycy przystąpili do nagrania kolejnego albumu. „Where Have I Known You Before” zarejestrowano w nowojorskim Record Plant w lipcu i sierpniu 1974 roku. Początek jest bardzo obiecujący. Kompozycja Stanleya Clarke'a „Vulkan Worlds” to rasowy jazz-rock. Podobać może się zarówno główny temat melodyczny, jak i ekspresyjne partie solowe grane na syntezatorze, gitarze basowej i gitarze. To reprezentatywna pozycja dla ówczesnego wcielenia zespołu. Szybko stanie się żelaznym punktem koncertów. Corea niemal od początku zdradzał zamiłowanie do tworzenia rozbudowanych kompozycji. Ciekawą „architekturą” cechuje się połączony w jedną całość czteroczłonowy: „Where Have I Loved You Before” – „The Shadow Of Lo” – „Where Have I Danced With You Before” – „Beyond The Seventh Galaxy”. Pierwszy to coś na kształt preludium, w drugim pojawiają się kulminacje w postaci ognistych partii solowych (najlepsza Corei na syntezatorze), trzeci przynosi wyciszenie w postaci fortepianowego interludium, wreszcie czwarty to wirtuozerski jazz-rock, bardzo dobre zwieńczenie całości. W wersji winylowej drugą stronę płyty otwierał „Earth Juice”. To bodaj najsłabsze ogniwo w tym zestawie – nazbyt repetytywne, na domiar złego mocno schematyczne. Przyjemną odmianą jest utwór tytułowy - delikatna improwizowana miniatura fortepianowa, która płynnie przechodzi w opus magnum płyty, ponadczternastominutowy „Song To The Pharaoh Kings”. Niecodzienną aurą brzmieniową intryguje początek – subtelny duet syntezatora i organów, który przechodzi w ciekawie modulowaną, niepokojącą partię syntezatora. Już pierwsze minuty są świadectwem niepospolitego talentu klawiszowca w kreowaniu frapujących pejzaży. Pod względem kolorystycznym jest to prawdziwy majstersztyk. Następnych kilkanaście minut to solówki, solówki, solówki. Prym wiedzie oczywiście sam lider, którego oszałamiające popisy na elektrycznym fortepianie i przede wszystkim syntezatorze nigdy nie będą już tak frapujące. Pozostali instrumentaliści również pokazali się z jak najlepszej strony. Co istotne, niesamowita biegłość techniczna idzie tu w parze z właściwym nasyceniem treści (inwencja melodyczna, brzmieniowa). Porywa gęsty, narkotyczny, niezwykle intensywny klimat całości. Pokusiłbym się nawet o stwierdzenie, iż „Song To The Pharaoh Kings” to największe osiągnięcie zespołu w tym bardziej zelektryfikowanym okresie, obejmującym lata 1973-1977. „Where Have I Known You Before” jako całość to najbardziej przekonywująca pozycja we wspomnianym okresie. Zespół odnalazł własną formułę jazz-rockowego grania. Nie ma już ewidentnych odwołań do Mahavishnu Orchestra. Wartością dodaną okazały się syntezatory. Corei szybko udało się stworzyć własne, od razu rozpoznawalne brzmienie, które już wkrótce będzie naśladowane przez tabuny wykonawców z kręgu jazz-rocka i rocka progresywnego. Po nazbyt jednorodnym „Hymn Of The Seventh Galaxy” muzykom udało się lepiej wyważyć proporcje, dzięki temu mamy więcej urozmaicenia, przestrzeni i oddechu. Oczywiście zauważalne są również mankamenty. Dojmujące są postępujące uproszczenia w sferze harmonicznej i rytmicznej. Czasami zespól niebezpiecznie dryfuje w stronę bardziej konwencjonalnych odmian jazz-rocka, irytować mogą koniunkturalne nawiązania do funku. Summa summarum – bardzo udana pozycja w dyskografii Return To Forever. Klasyka jazz-rocka. Album bardzo dobrze został przyjęty przez fanów rocka. Sukces komercyjny był niekwestionowany – 32. miejsce na liście „Billboardu” to już naprawdę znakomity wynik.
Return To Forever Featuring Chick Corea – No Mystery (1975)
Muzycy postanowili od razu pójść za ciosem. W styczniu 1975 roku ponownie wchodzą do nowojorskiego Record Plant i nagrywają „No Mystery”. Otwierające album „Dayride” i „Jungle Waterfall” to uderzająca manifestacja prostoty. Obydwa mają niemały potencjał komercyjny, a byłby zapewne jeszcze większy, gdyby miały dodane partie wokalne. Tym razem Chick Corea postarał się w nieco większym stopniu otworzyć na pomysły kolegów z zespołu. Dlatego też przekonał Al Di Meolę, aby udzielał się nie tylko jako muzyk, ale także kompozytor. Ten, zrazu niechętnie, napisał samodzielnie swój pierwszy utwór „Flight Of The New Born”. Może nie jest to kompozytorski majstersztyk, ale podobno początki są trudne. Nie inaczej jest w przypadku Lenny'ego White'a. Jego „Sofistifunk” nie jest zbyt wymyślny, ba!, niektóre uproszczenia są w nim wręcz rażące. Na stronie pierwszej płyty winylowej takich fragmentów jest niebezpiecznie dużo. Zamykający ją „Excerpt From The First Movement Of Heavy Metal” tylko to wrażenie pogłębia. Muzyka jest niezbyt finezyjna, za to dość bombastyczna, ratuje ją trochę ciekawa partia fortepianu. Nie da się ukryć, że w tych pięciu utworach zespół niebezpiecznie grawituje w stronę jazz-rockowej sztampy, natomiast daleko idące uproszczenia w sferze melodycznej, harmonicznej i rytmicznej budzą nie najlepsze skojarzenia. Na szczęście druga strona jest już znacznie ciekawsza. Cały album wyraźnie podzielony jest na dwie części. Na pierwszej Corea dał się wykazać w sferze kompozytorskiej kolegom – dominuje na niej dość prosta odmiana jazz-rocka, czasami mocno podszyta funkiem. Niemal cały materiał na drugą stronę napisał pianista. Tylko akustyczny „Interplay”, przykład subtelnej jazzowej kameralistyki, firmują wspólnie Corea i Clarke. Podobno wielu jazzmanów grających fusion tak naprawdę, w większym lub mniejszym stopniu, tęskniło za akustyczną odmianą tego gatunku, dlatego niemal na każdej płycie starali się przemycić jakiś utwór właśnie w takiej konwencji. W przypadku „No Mystery”, obok wspomnianego drobiażdżka, jest nim kompozycja tytułowa. Po wcześniejszych dość hałaśliwych popisach przynosi odprężenie i ukojenie. Przez sześć minut mamy sposobność nacieszyć się trochę subtelnym jazzowym frazowaniem, którego trochę brakowało choćby w takich utworach, jak „Sofistifunk” i „Excerpt From The First Movement Of Heavy Metal”. To, co najlepsze muzycy ponownie zostawili na wielki finał. Dwuczęściowy „Celebration Suite” wynagradza, przynajmniej po części, niedostatki wcześniejszych kompozycji. Corea w wywiadach mówił, że lubi, kiedy jego utwory przybierają kształt quasi spektaklu, widowiska. Tak jest z pewnością w przypadku tego - porywającego czternastominutowego celebrowania muzyki, w którym łączą się w jedną całość elementy muzyki południowoamerykańskiej, flamenco, jazzu i rocka. No Mystery to album bardzo nierówny. Fragmentów przeciętnych, czasami wręcz błahych jest na nim znacznie więcej niż na „Where Have I Known You Before”. Najbardziej niepokojące było to, że zespół w zasadzie nie przedstawił niczego nowego. Jego odmiana jazz-rocka stawała się coraz bardziej konwencjonalna. Słuchacze zdawali się jednak być zadowoleni. „No Mystery” okazał się kolejnym sukcesem komercyjnym. 39. miejsce na liście „Billboardu” było potwierdzeniem tego, że na taką muzykę było duże zapotrzebowanie. Krytycy jazzowi w coraz ostrzejszych słowach pisali na temat najnowszych osiągnięć zespołu. Często padały zarzuty o komercjalizm. Chick Corea tak oto odpowiadał na zarzuty: Prasa często pisze: „Chick staje się komercyjny”, „Chick idzie na łatwiznę”, „Chick chce zrobić pieniądze”, „Chick staje się bardzo sławny”, i tak dalej. Wiem, skąd się to bierze. Ludzie po prostu mnie nie rozumieją. Ale mniejsza o to, i tak będę dalej iść własną drogą i robić to, co uważam za słuszne.
Return To Forever – Romantic Warrior (1976)
Następny album muzycy postanowili nagrać z dala od wielkomiejskiego zgiełku. Udali się do stanu Colorado, a dokładnie w piękne okolice Nederland. W lutym 1976 roku w Caribou Ranch zespół zarejestrował „Romantic Warrior”. Czas pokazał, że był to ostatni album w klasycznym kwartecie. Wprawdzie nie jest to może w ścisłym tego słowa znaczeniu album koncepcyjny, jednak poszczególne części tej muzycznej opowieści zdają się łączyć w jedną logiczną całość. Tajemniczą baśń o średniowiecznym rycerzu, czarownicy, magiku, błaźnie i tyranie. Corea zdaje się nie odchodzić w tym przypadku daleko od formuły narracji, którą zaproponował na „The Leprechaun”. „Medieval Overture” to dobre wprowadzenie do tej opowieści. Dynamiczna jazz-rockowa kompozycja, przykuwająca uwagę barwnym, plastycznym brzmieniem syntezatorów. „Sorceress” dowodzi tego, że Lenny White zrobił postępy w trudnej sztuce kompozytorskiej. Z pewnością instruktywne były dla niego prace nad pierwszym solowym albumem „Venusian Summer” (1975), swoją drogą, całkiem interesującym. Niestety i tym razem nie uniknął mielizn, tak typowych dla funkujących odmian jazz-rocka i fusion. Niektóre fragmenty „Sorceress” niedwuznacznie kojarzą się z twórczości Hancocka z okresu „Thrust” (1974). Najmocniejszym punktem płyty jest pozycja numer trzy w tym zestawie. Jedenastominutowa kompozycja tytułowa to przede wszystkim popis Corei – piękne długie partie solowe na fortepianie. Tym razem panowie odkładają na bok całą elektronikę i biorą do ręki „akustyczne” instrumenty (fortepian, kontrabas, gitara akustyczna, perkusja). Później niestety napięcie opada i robi się trochę mniej ciekawie. „Majestic Dance” to trochę przerost formy nad treścią. Utwór zdominowane jest przez ekwilibrystyczną wirtuozerię, która na dłuższą metę robi się nieco męcząca. Małe nasycenie treści idzie tu w parze z dość konwencjonalnym podejściem do jazz-rockowego idiomu. Tylko trochę lepiej jest w przypadku „The Magician”, który cechuje się poszarpaną narracją, nagłymi zwrotami akcji i smaczkami brzmieniowymi. Problem w tym, że całość brzmi dość niezbornie. Znowu zbyt natarczywe są wirtuozerskie popisy. Finał płyty to dwuczęściowa epicka kompozycja „Duel Of The Jester And The Tyrant”. Ponad jedenaście minut rasowego jazz-rocka. Obok utworu tytułowego najmocniejsza rzecz na tym wydawnictwie. Mogą podobać się solówki, szczególnie syntezatorowe Corei, Al Di Meola miejscami trochę za bardzo chce udowodnić, że jest gitarowym Usainem Boltem (choć w 1976 roku bardziej pasowałby Harvey Glance). Jak wypada ogólna ocena „Romantic Warrior”? Bynajmniej nie jest to takie proste. Wiele zależy od indywidualnych preferencji słuchacza. Fani rocka progresywnego byli zachwyceni. Był to największy sukces komercyjny w historii Return To Forever. W samych Stanach Zjednoczonych sprzedano ponad 500 tysięcy kopii. Niektórzy krytycy rockowi zarzucali zespołowi nadmierne eksponowanie wirtuozerii i pretensjonalność. Celował w tym szczególnie Robert Christgau, który złośliwie nazwał Return To Forever jazz-rockowym odpowiednikiem Emerson, Lake & Palmer. Z kolei krytycy jazzowi utyskiwali na daleko idące uproszczenia, ponadto zarzucali artystom, że nazbyt ochoczo chcą się wkraść w łaski rockowej publiczności. Abstrahując od tych kontrowersji trzeba przyznać, że po raz kolejny zespół nie zaprezentował jakichś nowych idei muzycznych. Na „Romantic Warrior” sprawia wrażenie, jakby okopał się na wygodnej i bezpiecznej pozycji. Strefa komfortu, w której poruszał się niewątpliwe miała swoje zalety (np. merkantylne). Generalnie rzecz biorąc to dobry album, jednak symptomy kryzysu są na nim dość łatwe do wychwycenia. W tym kontekście warto spojrzeć na problem z szerszej perspektywy, musimy bowiem pamiętać o ówczesnych realiach w świecie jazzu elektrycznego. W połowie lat 70. jazz-rock, czy też szerzej, fusion, ewidentnie był już pogrążony w kryzysie. Pewna konwencja w naturalny sposób zaczęła ulegać procesowi wyjałowienia. Z całą mocą potwierdzi to ostatni album studyjny zespołu „Musicmagic”.
Mój blog muzyczny: https://astralnaodysejamuzyczna.blogspot.com/
Bardzo dobre recenzje płyt RTF (czy to jest dokładne powtórzenie Twojego tekstu z "Lizarda" sprzed bodaj dwóch lat? Bo wydaje mi się, że jednak jakieś zmiany są. Niestety numer zostawiłem w pociągu i nie mam jak sprawdzić). Ja wprawdzie oceniam "Rycerza| wyżej, ale krytyka jest rzeczowa. Nie zgadzam się tylko z jednym: z zarzutem o braku oryginalności. Paradoksalnie uważam, że to połączenie funkowych rytmów z bombastyczną symfoniką i prestidigitatorską wirtuozerią brzmi oryginalniej niż "Where Have I Known", gdzie zespół nie uwolnił się jeszcze w pełni od patentów Mahavishnu (i to ten kierunek RTF był kopiowany "po całości" przez masę grup fusion, a "Rycerz" jednak nie doczekał się tak oczywistych klonów). Christgauem nie ma się co przejmować, bo to kawał niewiarygodnego bęcwała - wystarczy poczytać jego recenzje płyty Crimson czy Jethro. W jego przypadku sprawdza się powiedzenie Żorża Ponimirskiego, że szanowane osoby są często potwornie głupie
- Monstrualny Talerz
- limitowana edycja z bonusową płytą
- Posty: 4221
- Rejestracja: 24.05.2017, 10:29
Właśnie chciałem napisać to samo. Różne rzeczy można napisać o Rycerzu, ale nie zgodzę się z dwoma:
1) zarzut nieoryginalności
2) zarzut komercyjności
ad 1) W zasadzie trudno jest wymienić jakąkolwiek płytę podobną do tej. Kurcze tak szukam w pamięci i raczej nie ma nic podobnego ani w świecie jazzu, ani rocka. Zupełnie oryginalne nagranie wymykające się jakimkolwiek łatwym definicjom.
ad 2) Nawiązując do ad 1) to przecież to jest momentami aż przekombinowane (co również jest zarzutem czynionym przez niektórych), a jednocześnie nie ma tu jakichś zwykłych piosenek czy funkowo-jazowych przebojów. Nie da się tego włączyć w radio czy w restauracji jako podkład do kotleta. Zdecydowana większosć ludzi których znam nie byłaby w stanie tego posłuchać.
1) zarzut nieoryginalności
2) zarzut komercyjności
ad 1) W zasadzie trudno jest wymienić jakąkolwiek płytę podobną do tej. Kurcze tak szukam w pamięci i raczej nie ma nic podobnego ani w świecie jazzu, ani rocka. Zupełnie oryginalne nagranie wymykające się jakimkolwiek łatwym definicjom.
ad 2) Nawiązując do ad 1) to przecież to jest momentami aż przekombinowane (co również jest zarzutem czynionym przez niektórych), a jednocześnie nie ma tu jakichś zwykłych piosenek czy funkowo-jazowych przebojów. Nie da się tego włączyć w radio czy w restauracji jako podkład do kotleta. Zdecydowana większosć ludzi których znam nie byłaby w stanie tego posłuchać.
- Inkwizytor
- limitowana edycja z bonusową płytą
- Posty: 4108
- Rejestracja: 06.05.2007, 19:19
- Lokalizacja: Monty Python`s Flying Circus
Z tej przyczyny by znów nie podjąć zarzutu "typowego marudzenia polokoktowców" - unikałem jak ognia wczytywania w "recenzje" Jaszczurzego pisemka - by nie pod wpływem emocji nie posunąć nierozważnie krok dalej i nie napisać "gadzinówki" - pamiętam z jakim niesmakiem odłożyłem jakiś dawny numer w Empiku - gdy wertując natknąłem na jakieś wynurzenia chyba małolaty odnośnie Soft Machine - Alive and Well - chyba jako podsumowanie czy puenta padło z jej "ust / palców" - że to ..... ekhmmm.... nawet dziś mi ciężko o tym mówić, jaką wtedy złapałem traumę, ile mnie hektolitrów alkoholu w ramach "jak lepiej leczyć frustrację niż urządzając libację" a facet łapie traumę i rysę psychiczną na długie lata jak grypę .... że dla niej to " ... cud, miód, orzeszki....". Polityka szczeniackiego TKM jak nic. Od lat już nawet ani mnie taka postawa nie śmieszy, ani nie wnerwia - tylko ziewam i macham ręką - że "... wypier..... z tym...". Ileż razy już to się wałkowało ? - koniec jazzu, koniec po śmierci Parkera, koniec po śmierci Armstronga, koniec po śmierci Duke`a, koniec gdy Davis się zelektryfikował, koniec gdy wyszło szydło z worka odnośnie "mądrości" Marsalisów, kryzys fusion w drugiej połowie lat 70 - jeszcze większy w latach 80. Nie wiem gdzie podziali się zwykli, serdeczni, wyluzowani, uśmiechnięci, empatyczni bez napinki, bez napuszenia fani dobrej muzyki - tworzący własny kanon - oddający głos twórcom a nie klepiący jak w szkołach średniowiecznych te same "mądrości" i "sentencje" - czysta scholastyka. Nie powiem - silenie na oryginalne teorie też bywa męczące. Chciałbym mieć 10 zł po każdej nużącej lekturze "kryzysu jazzu a szczególnie fusion w drugiej połowie lat 70". . Corea miał rację - pseudo dziennikarzyny go nie rozumieją - a płyty sprzedają, ludziska słuchają - podobnie jak pięknie rozwijała kariera solowa Meoli począwszy od Land, Gypsy, Casino, Weather Report na żywo od Black Marker czy Heavy ( niedawno czytałem jakieś wypociny mściciela blogera - że "to plastik, tandeta, popisy Jaco pod publiczkę, przesłodzony sax Shortera i syntezatorki jak z opustu - ale "dowalił zgredom i dziadersom" - może poprawiła się męskość ? ), a solowe płyty Ponty`ego ?, Lockwooda ?, Lee Ritenoura, Carltona, wczesna Spyro Gyra, big bandy Fergusona czy Herbolzheimera ?, solowy George Duke, projekty z Clarkiem i Cobhamem, rozwijająca muzyka Pata, Scofielda.... można tak długo - plus mnóstwo innych mniej znanych muzyków tworzących dobrą muzykę. Jeśli dla kogoś fusion sprowadzało tylko do kontynuacji atonalnych poszukiwań - łączący free Colemana, koncepcje Stockhauzena i z domieszką Hendrixa , ciężkiego funku i narkotycznych , psychodelicznych afrykańskich rytuałów - to trudno o sensowną polemikę. Davis jak i Corea mieli 200% racji - to co tworzyli w latach 70 było adresowane do innej kategorii i pokolenia słuchaczy - a nie do emerytów którzy zatrzymali na Parkerze, Dolphym i Aylerze. Fajnie jest się podpiąć pod krytyków - którzy mentalnie nadal tkwili w innej epoce - a świat pod każdym względem poszedł do przodu.
...Nobody expects the Spanish inquisition !
- mahavishnuu
- limitowana edycja z bonusową płytą
- Posty: 4477
- Rejestracja: 09.09.2011, 12:43
- Lokalizacja: Opole
Christgau? Nie rozumiem fenomenu tego dziennikarza. Niektóre jego recenzje są wręcz żenujące. Facet, zamiast merytorycznie uzasadnić, dlaczego dany album jest nieprzekonujący, pozwala sobie na niewybredne, czasami wręcz chamskie ataki personalne (vide recenzje płyt ELP). W gruncie rzeczy to samo mógłbym napisać o Lesterze Bangsie. To fragment większej całości. Poziom rockowej krytyki muzycznej jest jaki jest.
W porównaniu z tekstem w "Liardzie" zmian istotnie jest niewiele.
A propos braku oryginalności - nigdzie nie napisałem, że jest to album pozbawiony oryginalności. Niewątpliwie jest to muzyka idiomatyczna. Mało tego, bez trudu jesteśmy w stanie rozpoznać grę każdego instrumentalisty. Napisałem: Abstrahując od tych kontrowersji trzeba przyznać, że po raz kolejny zespół nie zaprezentował jakichś nowych idei muzycznych. Na „Romantic Warrior” sprawia wrażenie, jakby okopał się na wygodnej i bezpiecznej pozycji. Nie chodzi zatem o brak oryginalności, ale o to, że zespół coraz częściej zacząć powtarzać wypracowane patenty. Tym samym stawał się coraz bardziej schematyczny i przewidywalny. Wystarczy porównać dynamikę rozwoju z lat 1972-1974 i 1974-1976. Rzecz nie w tym, że na "Romantic Warrior" nie uświadczymy nic nowego - taki zarzut byłby niesprawiedliwy. Jednak, z mojej perspektywy, brak świeżości jest na nim dojmujący.
W porównaniu z tekstem w "Liardzie" zmian istotnie jest niewiele.
A propos braku oryginalności - nigdzie nie napisałem, że jest to album pozbawiony oryginalności. Niewątpliwie jest to muzyka idiomatyczna. Mało tego, bez trudu jesteśmy w stanie rozpoznać grę każdego instrumentalisty. Napisałem: Abstrahując od tych kontrowersji trzeba przyznać, że po raz kolejny zespół nie zaprezentował jakichś nowych idei muzycznych. Na „Romantic Warrior” sprawia wrażenie, jakby okopał się na wygodnej i bezpiecznej pozycji. Nie chodzi zatem o brak oryginalności, ale o to, że zespół coraz częściej zacząć powtarzać wypracowane patenty. Tym samym stawał się coraz bardziej schematyczny i przewidywalny. Wystarczy porównać dynamikę rozwoju z lat 1972-1974 i 1974-1976. Rzecz nie w tym, że na "Romantic Warrior" nie uświadczymy nic nowego - taki zarzut byłby niesprawiedliwy. Jednak, z mojej perspektywy, brak świeżości jest na nim dojmujący.
Mój blog muzyczny: https://astralnaodysejamuzyczna.blogspot.com/
Ojoj, mściciela? Chyba wiem, o kogo chodzi, ale za bardzo nie rozumiem, o co chodzi Tobie. Napisał tak, jak uważa. Ja, mimo niewielkiej wiedzy muzycznej zgadzam się z nim w tym przypadku. Też słyszę onanistów, popisujących się zbyt mocno, przez co, moim zdaniem, całość mocno traci. Mam na myśli "Romantic Warrior".Inkwizytor pisze:wypociny mściciela blogera - że "to plastik, tandeta, popisy Jaco pod publiczkę, przesłodzony sax Shortera i syntezatorki jak z opustu - ale "dowalił zgredom i dziadersom" - może poprawiła się męskość ? )
"Nie jesteśmy wrogami lecz przyjaciółmi. Wrogami być nam nie wolno. Choć targają nami namiętności nie mogą zerwać więzów serdecznych. Tajemny akord pamięci zagra trącony ponownie przez anielskie struny naszej natury" - Martin Luther King
Oczywiście, że możemy się różnić w ocenach, tylko co Wy, kurka wodna, z tym "onanizmem"? Zupełnie chybiona (i na dodatek wysoce niesmaczna) analogia. Czy konstytutywnymi cechami onanizmu są: ekwilibrystyczne ars amandi, ekshibicjonistyczne orgie i erotyczne efekciarstwo? Chyba wprost przeciwnie. Do Romantic Warrior pasują raczej wygibasy rodem z Kamasutry, względnie jakieś rozbuchane rzymskie bachanalia...
- Inkwizytor
- limitowana edycja z bonusową płytą
- Posty: 4108
- Rejestracja: 06.05.2007, 19:19
- Lokalizacja: Monty Python`s Flying Circus
Zanim nastąpi "scholastyczne" i "po bożemu" schlastanie materiału z Music Magic - polecam "gorącym paluszkom" by na moment cofnęli się od klawiatury komputera i na luzie posłuchali choćby tego - z "drogiego pamiętniczka muzycznego onanisty" - o ile mnie pamięć nie myli z zimy 2004 - wracałem ze studiów - sesja egzaminacyjna i spontanicznie wrzuciłem ten koncert ściągnięty z chomiczka na swój prezent z okazji "wybitnego zdania matury" odtwarzacz MP3 - nie wiedziałem co mnie czeka, tytuły mi nic nie mówiły - nie byłem ani radosny ani przybity - postanowiłem się wyłączyć i dać poprowadzić muzyce gdziekolwiek mnie zaprowadzi ..... i zgłupiałem..... -
https://www.youtube.com/watch?v=3B6jUlc50sI
Mnie podobnie moralne szantaże o "onanizm" średnio oburzają czy są w stanie zranić - czy dotknąć - do tego trzeba być "kimś" - trudno oprzeć się wrażeniu , że takim kupczeniu absolutami trudnią się osoby - które chyba autentycznie nie lubią muzyki, są na nieustannym kursie kolizyjnym , nastawieni na konflikt, walkę, w poczuciu bycia jedynymi depozytariuszami prawdy, wartości - a przebrzydły i wyklęty " inny " jedynie burzy tę idyllę i sielankę - bo skoro nie chce się ukorzyć , klęknąć przed wielmożą - to jest wrogim elementem, zarazą i takiego trzeba zgnieść jak karalucha - czy wielkodusznie wystawić na pośmiewisko. Z innej beczki - kilka dni temu upolowałem bootleg Di Meoli z Budapesztu z trasy Soaring 85 - cudo - ile emocji i współgrających moich prywatnych wspomnień i emocji - ktoś mnie załatwił że się tym żałośnie onanizowałem ? - fajnie jest niektórym mieć poczucie bycia "ponad to ", "ponad innych" z gównianym uśmieszkiem Ziemkiewicza i Wildsteina - każdy się czymś onanizuje - vintage gwiazdka porno miała dobrą radę dla facetów - "unikajcie kobiet , które się nie onanizują bo nie wiedzą co je w ogóle podnieca" , jeden podnieca Milianem, inny Dylanem, Cohenem, Stoneseami, Devo , Lux Torpedą z ich narodowym i nacjonalistycznym wygrażaniem zaciśniętą piąchą..... chyba Putinowi córce Jaruzelskiemu, inny free punk reggae z Hondurasu czy minimalizmem z Gwatemali. Jest różnica by niekiedy wyrazić swoje zdanie - nie czuję tego , nie moje klimaty czy jakąś KRÓTKĄ kąśliwą uwagą - a ubieranie w szaty świeżo upieczonego doktoranta z IPN - który nas oświeci odnośnie prawdy artystycznej i pewne pomniki niesłusznie wzniesione obali a inne osobiście podniesie a przy okazji obrzydzi co się tylko da - bo może wcześniej .... no nie wiem.... doświadczył odrzucenia przez establishment ?.
https://www.youtube.com/watch?v=3B6jUlc50sI
Mnie podobnie moralne szantaże o "onanizm" średnio oburzają czy są w stanie zranić - czy dotknąć - do tego trzeba być "kimś" - trudno oprzeć się wrażeniu , że takim kupczeniu absolutami trudnią się osoby - które chyba autentycznie nie lubią muzyki, są na nieustannym kursie kolizyjnym , nastawieni na konflikt, walkę, w poczuciu bycia jedynymi depozytariuszami prawdy, wartości - a przebrzydły i wyklęty " inny " jedynie burzy tę idyllę i sielankę - bo skoro nie chce się ukorzyć , klęknąć przed wielmożą - to jest wrogim elementem, zarazą i takiego trzeba zgnieść jak karalucha - czy wielkodusznie wystawić na pośmiewisko. Z innej beczki - kilka dni temu upolowałem bootleg Di Meoli z Budapesztu z trasy Soaring 85 - cudo - ile emocji i współgrających moich prywatnych wspomnień i emocji - ktoś mnie załatwił że się tym żałośnie onanizowałem ? - fajnie jest niektórym mieć poczucie bycia "ponad to ", "ponad innych" z gównianym uśmieszkiem Ziemkiewicza i Wildsteina - każdy się czymś onanizuje - vintage gwiazdka porno miała dobrą radę dla facetów - "unikajcie kobiet , które się nie onanizują bo nie wiedzą co je w ogóle podnieca" , jeden podnieca Milianem, inny Dylanem, Cohenem, Stoneseami, Devo , Lux Torpedą z ich narodowym i nacjonalistycznym wygrażaniem zaciśniętą piąchą..... chyba Putinowi córce Jaruzelskiemu, inny free punk reggae z Hondurasu czy minimalizmem z Gwatemali. Jest różnica by niekiedy wyrazić swoje zdanie - nie czuję tego , nie moje klimaty czy jakąś KRÓTKĄ kąśliwą uwagą - a ubieranie w szaty świeżo upieczonego doktoranta z IPN - który nas oświeci odnośnie prawdy artystycznej i pewne pomniki niesłusznie wzniesione obali a inne osobiście podniesie a przy okazji obrzydzi co się tylko da - bo może wcześniej .... no nie wiem.... doświadczył odrzucenia przez establishment ?.
...Nobody expects the Spanish inquisition !
Kolega to pisał na trzeźwo?Inkwizytor pisze:trudno oprzeć się wrażeniu , że takim kupczeniu absolutami trudnią się osoby - które chyba autentycznie nie lubią muzyki, są na nieustannym kursie kolizyjnym , nastawieni na konflikt, walkę, w poczuciu bycia jedynymi depozytariuszami prawdy, wartości - a przebrzydły i wyklęty " inny " jedynie burzy tę idyllę i sielankę - bo skoro nie chce się ukorzyć , klęknąć przed wielmożą - to jest wrogim elementem, zarazą i takiego trzeba zgnieść jak karalucha - czy wielkodusznie wystawić na pośmiewisko.
"Nie jesteśmy wrogami lecz przyjaciółmi. Wrogami być nam nie wolno. Choć targają nami namiętności nie mogą zerwać więzów serdecznych. Tajemny akord pamięci zagra trącony ponownie przez anielskie struny naszej natury" - Martin Luther King
Dobre!Inkwizytor pisze: https://www.youtube.com/watch?v=3B6jUlc50sI
- mahavishnuu
- limitowana edycja z bonusową płytą
- Posty: 4477
- Rejestracja: 09.09.2011, 12:43
- Lokalizacja: Opole
CZĘŚĆ 9 – DZIAŁALNOŚĆ SOLOWA (1975-1976)
The Leprechaun (1975)
W 1975 roku prawie wszyscy muzycy Return To Forever mieli już na swoim koncie albumy solowe. Stanley Clarke nawet trzy - „Children Of Forever” (1973), „Stanley Clarke” (1974), „Journey To Love” (1975). Lenny White swoje pierwsze autorskie dzieło „Venusian Summer” wydał w 1975 roku. Wyjątkiem był Al Di Meola, jednak on w grudniu tegoż roku rozpoczynał już pracę nad debiutanckim „Land Of The Midnight Sun”. Wolny czas postanowił wykorzystać także Corea, który po kilkuletniej pracy z zespołem zdecydował się nagrać materiał firmowany tylko własnym nazwiskiem. Jeszcze w 1975 roku wszedł do studia i zarejestrował suitę „The Leprechaun”. Była to opowieść dla dzieci, której głównym bohaterem był irlandzki krasnoludek. Mamy tu więc do czynienia z czymś na kształt albumu koncepcyjnego. Obok autora tego projektu pojawia się pięcioosobowa sekcja dęta, kwartet smyczkowy, sekcja rytmiczna oraz wokalistka. Teksty do dwóch nagrań wokalnych napisali: znany już nam Neville Potter („Looking At The World”) i żona Corei, Gayle Moran, która odpowiada za wszystkie partie wokalne. Niestety, obydwie piosenki są dość przeciętne, na tle reszty materiału brzmią staroświecko. Moran lepiej wypada w utworach, w których słychać jej subtelne wokalizy („Lenore”, „Reverie”). Na „The Leprechaun” zdecydowanie mniej jest elementów rockowych. Nie ma gitary. To taka bardziej delikatna odmiana fusion. Chick Corea bynajmniej nie rezygnuje z elektroniki. Wiele fragmentów zdominowane jest przez dźwięki syntezatora, choćby sympatyczny wstęp w postaci „Imps Welcome”. Najciekawiej wypadają: „Nite Sprite” (udane partie solowe Corei na syntezatorze oraz Farrella na saksofonie) oraz dwuczęściowy utwór tytułowy, który jest świadectwem tego, że nasz bohater dobrze radzi sobie z materiałem rozpisanym na większy aparat wykonawczy. Na „The Leprechaun” pojawiają się zarówno fragmenty „akustyczne”, jak i „elektryczne”, niejednokrotnie przechodzą płynnie jeden w drugi. Artysta zaproponował prawdziwą mozaikę różnych stylów - fusion, post-bopu, tradycyjnej formy piosenkowej, pojawiają się również elementy muzyki klasycznej, co istotne, tym razem nie są to żadne „progresywne” nurty dwudziestowieczne. 42. miejsce „The Leprechaun” na liście „Billboardu” świadczyło o tym, że Corea wyrobił już sobie bardzo mocną pozycję nie tylko w świecie jazzu. Nie jest to album, który można uznać za jazdę obowiązkową w dyskografii artysty. Raczej ciekawe uzupełnienie jego poszukiwań muzycznych w latach 70.
My Spanish Heart (1976)
W październiku 1976 roku Corea nagrywa dwupłytowy album solowy „My Spanish Heart”. Pod koniec tegoż roku ukazuje się na rynku. Aparat wykonawczy jest na nim niemal identyczny jak na „The Leprechaun” (sekcja dęta, kwartet smyczkowy, sekcja rytmiczna, wokalistka). Tym razem paleta stylistyczna jest jeszcze szersza, miejscami mamy wręcz do czynienia z rozbuchanym eklektyzmem. Pod względem formalnym materiał jest również bardzo urozmaicony. Na „My Spanish Heart” bezkolizyjnie koegzystują sekwencje „akustyczne” i „elektryczne”, co w tym czasie w przypadku Corei stawało się już regułą. Często ujawniają się wpływy muzyki klasycznej (np. „The Gardens”, „Day Danse”, „Spanish Fantasy - Part III”), w kompozycji tytułowej słychać nawet echa patetycznej pianistyki w duchu Rachmaninowa, druga część „El Bozo” zbliża się mocno do rocka elektronicznego. Nie zabrakło nawiązań do estetyki fusion („Wind Danse”, „El Bozo - Part III”, „Spanish Fantasy - Part IV”). Nie sposób nie wspomnieć o przeróżnych nawiązaniach do muzyki południowoamerykańskiej (np. „El Bozo - Part III”, „Night Streets”), kubańskiej („Armandos's Rhumba”)) i przede wszystkim hiszpańskiej („Spanish Fantasy”, „Day Danse”, „El Bozo – Part I”). I tym razem pianista ujawnił z cała mocą zamiłowanie do tworzenia wielowątkowych opowieści („El Bozo”, „Spanish Fantasy”), nie przypadkiem w jedną całość połączył również pierwsze cztery utwory na płycie. Bardzo nierówny to album. Chyba jednak błędem było wydanie materiału aż na dwóch płytach, bo fragmentów przeciętnych jest zbyt dużo. Na wyróżnienie zasługują: melodyjny „Love Castle” z ładnymi subtelnymi wokalizami Gayle Moran, ekspresyjny „Wind Danse”, fragmenty „El Bozo” i, nade wszystko, rozbudowany „Spanish Fantasy”, który jest okrasą tego wydawnictwa. Szeroka synteza muzyczna, którą zaproponował pianista, nie do końca przekonuje. Podsumowaniem eksperymentów w tej konwencji będzie znakomity „The Mad Hatter” (1978).
The Leprechaun (1975)
W 1975 roku prawie wszyscy muzycy Return To Forever mieli już na swoim koncie albumy solowe. Stanley Clarke nawet trzy - „Children Of Forever” (1973), „Stanley Clarke” (1974), „Journey To Love” (1975). Lenny White swoje pierwsze autorskie dzieło „Venusian Summer” wydał w 1975 roku. Wyjątkiem był Al Di Meola, jednak on w grudniu tegoż roku rozpoczynał już pracę nad debiutanckim „Land Of The Midnight Sun”. Wolny czas postanowił wykorzystać także Corea, który po kilkuletniej pracy z zespołem zdecydował się nagrać materiał firmowany tylko własnym nazwiskiem. Jeszcze w 1975 roku wszedł do studia i zarejestrował suitę „The Leprechaun”. Była to opowieść dla dzieci, której głównym bohaterem był irlandzki krasnoludek. Mamy tu więc do czynienia z czymś na kształt albumu koncepcyjnego. Obok autora tego projektu pojawia się pięcioosobowa sekcja dęta, kwartet smyczkowy, sekcja rytmiczna oraz wokalistka. Teksty do dwóch nagrań wokalnych napisali: znany już nam Neville Potter („Looking At The World”) i żona Corei, Gayle Moran, która odpowiada za wszystkie partie wokalne. Niestety, obydwie piosenki są dość przeciętne, na tle reszty materiału brzmią staroświecko. Moran lepiej wypada w utworach, w których słychać jej subtelne wokalizy („Lenore”, „Reverie”). Na „The Leprechaun” zdecydowanie mniej jest elementów rockowych. Nie ma gitary. To taka bardziej delikatna odmiana fusion. Chick Corea bynajmniej nie rezygnuje z elektroniki. Wiele fragmentów zdominowane jest przez dźwięki syntezatora, choćby sympatyczny wstęp w postaci „Imps Welcome”. Najciekawiej wypadają: „Nite Sprite” (udane partie solowe Corei na syntezatorze oraz Farrella na saksofonie) oraz dwuczęściowy utwór tytułowy, który jest świadectwem tego, że nasz bohater dobrze radzi sobie z materiałem rozpisanym na większy aparat wykonawczy. Na „The Leprechaun” pojawiają się zarówno fragmenty „akustyczne”, jak i „elektryczne”, niejednokrotnie przechodzą płynnie jeden w drugi. Artysta zaproponował prawdziwą mozaikę różnych stylów - fusion, post-bopu, tradycyjnej formy piosenkowej, pojawiają się również elementy muzyki klasycznej, co istotne, tym razem nie są to żadne „progresywne” nurty dwudziestowieczne. 42. miejsce „The Leprechaun” na liście „Billboardu” świadczyło o tym, że Corea wyrobił już sobie bardzo mocną pozycję nie tylko w świecie jazzu. Nie jest to album, który można uznać za jazdę obowiązkową w dyskografii artysty. Raczej ciekawe uzupełnienie jego poszukiwań muzycznych w latach 70.
My Spanish Heart (1976)
W październiku 1976 roku Corea nagrywa dwupłytowy album solowy „My Spanish Heart”. Pod koniec tegoż roku ukazuje się na rynku. Aparat wykonawczy jest na nim niemal identyczny jak na „The Leprechaun” (sekcja dęta, kwartet smyczkowy, sekcja rytmiczna, wokalistka). Tym razem paleta stylistyczna jest jeszcze szersza, miejscami mamy wręcz do czynienia z rozbuchanym eklektyzmem. Pod względem formalnym materiał jest również bardzo urozmaicony. Na „My Spanish Heart” bezkolizyjnie koegzystują sekwencje „akustyczne” i „elektryczne”, co w tym czasie w przypadku Corei stawało się już regułą. Często ujawniają się wpływy muzyki klasycznej (np. „The Gardens”, „Day Danse”, „Spanish Fantasy - Part III”), w kompozycji tytułowej słychać nawet echa patetycznej pianistyki w duchu Rachmaninowa, druga część „El Bozo” zbliża się mocno do rocka elektronicznego. Nie zabrakło nawiązań do estetyki fusion („Wind Danse”, „El Bozo - Part III”, „Spanish Fantasy - Part IV”). Nie sposób nie wspomnieć o przeróżnych nawiązaniach do muzyki południowoamerykańskiej (np. „El Bozo - Part III”, „Night Streets”), kubańskiej („Armandos's Rhumba”)) i przede wszystkim hiszpańskiej („Spanish Fantasy”, „Day Danse”, „El Bozo – Part I”). I tym razem pianista ujawnił z cała mocą zamiłowanie do tworzenia wielowątkowych opowieści („El Bozo”, „Spanish Fantasy”), nie przypadkiem w jedną całość połączył również pierwsze cztery utwory na płycie. Bardzo nierówny to album. Chyba jednak błędem było wydanie materiału aż na dwóch płytach, bo fragmentów przeciętnych jest zbyt dużo. Na wyróżnienie zasługują: melodyjny „Love Castle” z ładnymi subtelnymi wokalizami Gayle Moran, ekspresyjny „Wind Danse”, fragmenty „El Bozo” i, nade wszystko, rozbudowany „Spanish Fantasy”, który jest okrasą tego wydawnictwa. Szeroka synteza muzyczna, którą zaproponował pianista, nie do końca przekonuje. Podsumowaniem eksperymentów w tej konwencji będzie znakomity „The Mad Hatter” (1978).
Mój blog muzyczny: https://astralnaodysejamuzyczna.blogspot.com/
- mahavishnuu
- limitowana edycja z bonusową płytą
- Posty: 4477
- Rejestracja: 09.09.2011, 12:43
- Lokalizacja: Opole
CZĘŚĆ 10 – ŁABĘDZI ŚPIEW (1976-1977)
Musicmagic (1977)
Zanim zespół przystąpił do nagrania kolejnej płyty doszło do poważnego kryzysu, który w rezultacie doprowadził do tego, że klasyczny kwartet przestał istnieć. Zaczynem konfliktu była… kobieta. Chick Corea doszedł do wniosku, że czas przegrupować szyki i dokonać kilku istotnych zmian. Przede wszystkim zależało mu na powrocie do formuły wokalno-instrumentalnej. W 1975 roku zapytany, dlaczego zespół zaczął grać muzykę instrumentalną powiedział: Nie było sensu angażowania nowego wokalisty tylko po to, by tego wokalistę w zespole mieć. Prawdę mówiąc nie znam nikogo, kto nadawałby się do naszego zespołu, postanowiłem więc, że będziemy znowu grupą eksperymentalną. Mimo wszystko bardzo lubię piosenki i wierzę, że przyjdzie czas, gdy spotkam właściwą osobę i że znów będziemy mieli w zespole śpiew. W 1976 roku znalazł taką osobę. Okazała się nią… jego żona Gayle Moran. Wcześniej dała się poznać jako wokalistka Mahavishnu Orchestra - zaśpiewała i zagrała na instrumentach klawiszowych na „Apocalypse” (1974) i „Visions Of The Emerald Beyond” (1975). Fani Corei znali ją z solowych płyt artysty („The Leprechaun”, „My Spanish Heart”). Ponieważ wszyscy członkowie zespołu zdecydowanie zawetowali ten pomysł, Corea po prostu go rozwiązał. Włodarze Columbii wpadli w szał. Grupa właśnie podpisała wielomilionowy kontrakt z wytwórnią. Na nagranie nowej płyty przygotowano już, bagatela, 700 tysięcy dolarów. Return To Forever miał być kurą znoszącą złote jaja, tymczasem wszystko rozpadło się, jak domek z kart. Corea dokonał daleko idących zmian w sferze personalnej. Z klasycznego kwartetu ostał się tylko Stanley Clarke. Poza Gayle Moran dokooptowano jeszcze pięcioosobową sekcję dętą. Za perkusją zasiadł Gerry Brown, natomiast na saksofonie miał grać niejaki… Joe Farrell. „Musicmagic” ukazał się na rynku w styczniu 1977 roku. Już otwierający go „The Musician” pokazywał, że czekają nas spore zmiany. Wokal Gayle Moran, mocno wyeksponowana sekcja dęta – niestety nie zabrzmiało to specjalnie przekonująco. W miarę bronią się tylko niektóre fragmenty instrumentalne. „Hello Again” to nawet dość ładna piosenka śpiewana przez duet Moran-Clarke. Niestety nie uświadczymy w niej tego czaru i magii, który emanował z kompozycji śpiewanych przez Florę Purim. Najdłuższy na płycie, ponad jedenastominutowy utwór tytułowy dojmująco cierpi na brak ciekawych pomysłów. Nie brakuje w nim dłużyzn, a śpiew Moran i Clarke'a jest nawet z lekka irytujący. Atmosferę ożywia „So Long Mickey Mouse”. Po nie specjalnie zachęcającym wstępie wokalnym pojawiają się brawurowe partie instrumentalne na saksofonie, flecie, basie i syntezatorze. Wprawdzie wszystko brzmi dziwnie znajomo, jednak i tak jest to jakże miła odmiana po rozczarowującej pierwszej stronie płyty winylowej. Wreszcie interesująco zabrzmiała sekcja dęta, która wcześniej odstraszała swoim staroświeckim brzmieniem. „Do You Ever” to delikatna ballada Gayle Moran. Całkiem to ładne, problem w tym, że już wtedy musiała brzmieć, jak muzyka dla taty i mamy. Album zamyka blisko dziesięciominutowy „The Endless Night”. Pozostawia spory niedosyt, bo obok znakomitych fragmentów (solowe popisy Corei na syntezatorze), nie brakuje w nim mielizn. Znowu nie zachwycają dęciaki, Stanley Clarke w czasie grania swojej solówki sprawia wrażenie, jakby chciał zastąpić Al Di Meolę. Niestety jego partia jest mało wciągająca. „Musicmagic” okazał się nieudanym eksperymentem. Album nie przekonał zarówno fanów oryginalnej inkarnacji zespołu, jak i kwartetu z lat 1974-1976. Wprawdzie na początku siłą rozpędu wspiął się na 38. miejsce na liście „Billboardu”, jednak publiczność z wolna zaczęła odwracać się od zespołu. W czasie trasy koncertowej w 1977 roku niejednokrotnie dawała zresztą do zrozumienia, że nie podobają się jej zmiany personalne i stylistyczne. „Musicmagic” znacznie bliżej do „My Spanish Heart” niż „Romantic Warrior”. Pewnym zaskoczeniem jest fakt, że materiał brzmi bardzo zachowawczo, wręcz konserwatywnie. Szczególnie jest to dojmujące w momencie, gdy śpiewa Gayle Moran. Zdecydowana większość partii sekcji dętej posiada podobny charakter. Nie pomógł powrót Joe Farrella, który w tym czasie mocno dołował. Instruktywne w tej mierze są jego ówczesne dokonania solowe (słabiutki „Le Cathedral Y El Toro” z 1977 roku). Zdecydowanie brakowało „chemii”, zasadniczy człon zespołu w połączeniu z sekcją dętą brzmiał niezbornie. Wokal Gayle Moran również niejednokrotnie „gryzł się” z muzyką. Patrząc na album z szerszej perspektywy można dziś stwierdzić, że był wymownym przykładem postępującego kryzysu całej sceny fusion. „Musicmagic” to ostatni album studyjny Return To Forever. W 1978 roku Columbia wydała jeszcze materiał koncertowy z trasy z 1977 roku. Najpierw w wersji jednopłytowej, później czteropłytowy box „Return To Forever Live: The Complete Concert”. Był to pełny zapis występu, który miał miejsce w nowojorskim Palladium 21 maja 1977 roku. Zdominowały go utwory znane z „Musicmagic”, często w znacznie dłuższych wersjach (np. ponad 27-minutowa kompozycji tytułowej). Na żywo wypadły znacznie lepiej: „The Endless Night” (świetne syntezatorowe popisy Corei), „The Musician” (zagrany ze znacznie większą ikrą, ponadto okraszony brawurowymi partiami solowymi). Bardzo dobrze wypadł też „So Long Mickey Mouse”. Wszystkie były potwierdzeniem tego, że ze studyjnego materiału można było wyciągnąć znacznie więcej. Niestety, nie zabrakło na nim także wielu dłużyzn, niektóre solówki ciągnęły się w nieskończoność. Wydaje się, że optymalnym rozwiązaniem byłoby ograniczenie go do dwóch płyt.
Musicmagic (1977)
Zanim zespół przystąpił do nagrania kolejnej płyty doszło do poważnego kryzysu, który w rezultacie doprowadził do tego, że klasyczny kwartet przestał istnieć. Zaczynem konfliktu była… kobieta. Chick Corea doszedł do wniosku, że czas przegrupować szyki i dokonać kilku istotnych zmian. Przede wszystkim zależało mu na powrocie do formuły wokalno-instrumentalnej. W 1975 roku zapytany, dlaczego zespół zaczął grać muzykę instrumentalną powiedział: Nie było sensu angażowania nowego wokalisty tylko po to, by tego wokalistę w zespole mieć. Prawdę mówiąc nie znam nikogo, kto nadawałby się do naszego zespołu, postanowiłem więc, że będziemy znowu grupą eksperymentalną. Mimo wszystko bardzo lubię piosenki i wierzę, że przyjdzie czas, gdy spotkam właściwą osobę i że znów będziemy mieli w zespole śpiew. W 1976 roku znalazł taką osobę. Okazała się nią… jego żona Gayle Moran. Wcześniej dała się poznać jako wokalistka Mahavishnu Orchestra - zaśpiewała i zagrała na instrumentach klawiszowych na „Apocalypse” (1974) i „Visions Of The Emerald Beyond” (1975). Fani Corei znali ją z solowych płyt artysty („The Leprechaun”, „My Spanish Heart”). Ponieważ wszyscy członkowie zespołu zdecydowanie zawetowali ten pomysł, Corea po prostu go rozwiązał. Włodarze Columbii wpadli w szał. Grupa właśnie podpisała wielomilionowy kontrakt z wytwórnią. Na nagranie nowej płyty przygotowano już, bagatela, 700 tysięcy dolarów. Return To Forever miał być kurą znoszącą złote jaja, tymczasem wszystko rozpadło się, jak domek z kart. Corea dokonał daleko idących zmian w sferze personalnej. Z klasycznego kwartetu ostał się tylko Stanley Clarke. Poza Gayle Moran dokooptowano jeszcze pięcioosobową sekcję dętą. Za perkusją zasiadł Gerry Brown, natomiast na saksofonie miał grać niejaki… Joe Farrell. „Musicmagic” ukazał się na rynku w styczniu 1977 roku. Już otwierający go „The Musician” pokazywał, że czekają nas spore zmiany. Wokal Gayle Moran, mocno wyeksponowana sekcja dęta – niestety nie zabrzmiało to specjalnie przekonująco. W miarę bronią się tylko niektóre fragmenty instrumentalne. „Hello Again” to nawet dość ładna piosenka śpiewana przez duet Moran-Clarke. Niestety nie uświadczymy w niej tego czaru i magii, który emanował z kompozycji śpiewanych przez Florę Purim. Najdłuższy na płycie, ponad jedenastominutowy utwór tytułowy dojmująco cierpi na brak ciekawych pomysłów. Nie brakuje w nim dłużyzn, a śpiew Moran i Clarke'a jest nawet z lekka irytujący. Atmosferę ożywia „So Long Mickey Mouse”. Po nie specjalnie zachęcającym wstępie wokalnym pojawiają się brawurowe partie instrumentalne na saksofonie, flecie, basie i syntezatorze. Wprawdzie wszystko brzmi dziwnie znajomo, jednak i tak jest to jakże miła odmiana po rozczarowującej pierwszej stronie płyty winylowej. Wreszcie interesująco zabrzmiała sekcja dęta, która wcześniej odstraszała swoim staroświeckim brzmieniem. „Do You Ever” to delikatna ballada Gayle Moran. Całkiem to ładne, problem w tym, że już wtedy musiała brzmieć, jak muzyka dla taty i mamy. Album zamyka blisko dziesięciominutowy „The Endless Night”. Pozostawia spory niedosyt, bo obok znakomitych fragmentów (solowe popisy Corei na syntezatorze), nie brakuje w nim mielizn. Znowu nie zachwycają dęciaki, Stanley Clarke w czasie grania swojej solówki sprawia wrażenie, jakby chciał zastąpić Al Di Meolę. Niestety jego partia jest mało wciągająca. „Musicmagic” okazał się nieudanym eksperymentem. Album nie przekonał zarówno fanów oryginalnej inkarnacji zespołu, jak i kwartetu z lat 1974-1976. Wprawdzie na początku siłą rozpędu wspiął się na 38. miejsce na liście „Billboardu”, jednak publiczność z wolna zaczęła odwracać się od zespołu. W czasie trasy koncertowej w 1977 roku niejednokrotnie dawała zresztą do zrozumienia, że nie podobają się jej zmiany personalne i stylistyczne. „Musicmagic” znacznie bliżej do „My Spanish Heart” niż „Romantic Warrior”. Pewnym zaskoczeniem jest fakt, że materiał brzmi bardzo zachowawczo, wręcz konserwatywnie. Szczególnie jest to dojmujące w momencie, gdy śpiewa Gayle Moran. Zdecydowana większość partii sekcji dętej posiada podobny charakter. Nie pomógł powrót Joe Farrella, który w tym czasie mocno dołował. Instruktywne w tej mierze są jego ówczesne dokonania solowe (słabiutki „Le Cathedral Y El Toro” z 1977 roku). Zdecydowanie brakowało „chemii”, zasadniczy człon zespołu w połączeniu z sekcją dętą brzmiał niezbornie. Wokal Gayle Moran również niejednokrotnie „gryzł się” z muzyką. Patrząc na album z szerszej perspektywy można dziś stwierdzić, że był wymownym przykładem postępującego kryzysu całej sceny fusion. „Musicmagic” to ostatni album studyjny Return To Forever. W 1978 roku Columbia wydała jeszcze materiał koncertowy z trasy z 1977 roku. Najpierw w wersji jednopłytowej, później czteropłytowy box „Return To Forever Live: The Complete Concert”. Był to pełny zapis występu, który miał miejsce w nowojorskim Palladium 21 maja 1977 roku. Zdominowały go utwory znane z „Musicmagic”, często w znacznie dłuższych wersjach (np. ponad 27-minutowa kompozycji tytułowej). Na żywo wypadły znacznie lepiej: „The Endless Night” (świetne syntezatorowe popisy Corei), „The Musician” (zagrany ze znacznie większą ikrą, ponadto okraszony brawurowymi partiami solowymi). Bardzo dobrze wypadł też „So Long Mickey Mouse”. Wszystkie były potwierdzeniem tego, że ze studyjnego materiału można było wyciągnąć znacznie więcej. Niestety, nie zabrakło na nim także wielu dłużyzn, niektóre solówki ciągnęły się w nieskończoność. Wydaje się, że optymalnym rozwiązaniem byłoby ograniczenie go do dwóch płyt.
Mój blog muzyczny: https://astralnaodysejamuzyczna.blogspot.com/
- Inkwizytor
- limitowana edycja z bonusową płytą
- Posty: 4108
- Rejestracja: 06.05.2007, 19:19
- Lokalizacja: Monty Python`s Flying Circus
https://www.discogs.com/Return-To-Forev ... se/2721875
Nagrany podczas zgodnie ze źródłami 2 występów w Palladium w Nowym Yorku - 20 i 21 maja 1977. Koncert dokumentujący chyba najbardziej "kontrowersyjny" skład oraz okres artystyczny Corei - RTF rozrósł do rozmiarów potężnie brzmiącego big bandu - orkiestry z perfekcyjnie zaaranżowaną sekcją dęciaków - m.in. Pugh, Moss, Tinsley, Garrett. Wrócił ( a czy aby na pewno ? - regularnie pojawiał na solowych krążkach pianisty począwszy od Leprechauna ) weteran Joe Farrell ( jego sola i improwizacje to piosenki same w sobie - śpiewne, zwiewne, wdzięczne i nasycone muzyczną treścią aż po same brzegi ) - został jedynie Stanley - którego partnerem "w zbrodni" w sekcji został kolega z czasów szkolnych - ( uczestniczący w sesji - przynoszącej wielki hit muzyka - School Days - można sarkać, że to komercha, granie pod plubliczkę i szlagier - ale wielu jazzmanów dałoby się pokroić by mieć w swoim koncertowym zestawie takiego asa ) - Gerry Brown. Tu muszę podkreślić - ile ten koncert i materiał, który być może nie zachwycał na płycie studyjnej Music Magic -zyskał dzięki temu muzykowi - nie było mu łatwo wejść w buty uwielbianego i silnie kojarzonego przez publiczność Lenny White`a - Gerry zagrał jak nigdy wcześniej ani nigdy później w życiu - a jego dorobek i kariera są imponujące - obok europejskich pełnych splendoru projektów - Chrisa Hinze, Philipa Catherine`a czy elektrycznego Joachima Kuhna ( wyborny Spring Fever - a nie free czy nużące trzecionurtowe eksperymenty ), bardziej funkowo u naszego Urbaniaka i projektach Funk Factory - jego gra charakteryzuje się większym ciężarem gatunkowym niż Lenny`ego - lecz nie miał absolutnie żadnych problemów odnaleźć w silnie latynoskiej stylistyce - na live 77 wskoczył do czołówki perkusistów tamtych lat. W przekroju całego koncertu - końskiej dawki muzyki - prawie 2/5 godz muzyki - jego pełne finezji, fantazji, frenetyczne, dzikiego drive`u , całkowitego zatracenia się zasługują na osobne , absorbujące wiele lat studia i analizę. Sam koncert brzmi znakomicie, klarownie, krystalicznie, znakomita produkcja i mastering - ja mam wersję z Columbii z 92 - a nie wiem jak brzmi wersja japońska z serii Master Sound w kartonowej obwolucie - podobno jeszcze lepiej ale nie miałem okazji tych 2 wersji zestawić. W recenzjach fachowych pism - choćby polskich z którymi miałem do czynienia - Audio i Hi-Fi - przebijał zachwyt nad nową / nienową ścieżką artystyczną zespołu - wedle fachowych recenzentów " zawieszona gdzieś pomiędzy pogodną muzyką estradową a trzecim nurtem" - znów dziennikarze muzyczni okazali bezradni wobec nowej formuły zespołu - mieli do pewnego stopnia rację ale to niestety pewien skrót myślowy i okrutne uproszczenie i spłaszczenie sprawy. Corea podobnie jak dekadę później Metheny - widział siebie pomiędzy kategoriami, pomiędzy stylistykami i konwencjami - jednocześnie cały czas pozostał sobą - nie udawał - serwował muzykę najwyższych lotów i pozostawał w silnym związku ze słuchaczami - czarował, uwodził, zasysał w swój świat - nie odrzucał i nie odwracał tyłem do publiczności. Z Coreą jest niekiedy problem jak obecnie w kraju z disco polo - jest poczucie "wstydu" - że to obciach, że zanadto przebojowe, przynosi za wiele radości i frajdy - a sztuka powinna rodzić w bólach i dotyczyć wąskiej grupy wtajemniczonych - wielu zapewne przyklasnęłoby temu toku rozumowania - że to i może owszem świetne, dobra zabawa, porywa do tańca i przywołuje uśmiech na twarz- ale "tak jakoś nie przystoi - nie wypada - więc lepiej skrytykować, zdystansować się " i ustawić w roli jedynego morderczego sędziego - miłującego tylko te mroczne i atonalne klimaty. Corea był tym "afirmującym życie - pozytywne emocje - otwartość - barwy i kolory - dzielenie się tym co piękne" - a nie przystając z egzystencjalistami czy pełnymi fochów i pozy nabzdyczonymi mrocznymi artystami. Podobnie dziwią mnie te opinie o "kryzysie jazzu / fusion jazzu lat 70 czego koronnym dowodem miał być Music Magic" - tu kłania pewna tendencja przetwarzająca muzyczną materię do bezwiednego potarzania cudzych opinii - live 77 to potwierdzenie wypalenia / wyjałowienia fusion czy elektrycznego jazzu lat 70 ?. Skoro tak do odsyłam sąd kapturowy by sobie dalej słuchali tylko Davisa i jego Black Beauty.
Mam wiele zrozumienia i wyrozumiałości dla tych - którym średnio przypasował kierunek na Magic i Live 77 - zniknęła pewna agresja , gniew żaru gitary elektrycznej - tej jedynej i niepowtarzalnej Al Di Meoli - więcej tu już solowych klimatów zapowiedzianych na Leprechaun i Spanish Heart - kłania też Chuck Mangione - dla wielu tego ostatniego było za dużo - ale czy aby na pewno ? - kto był pierwszy jajko czy kura ? , kto miał monopol na tego typu klimaty i komu należy się palma pierwszeństwa i całość zasług ?. Zabawne, że ten żar i ogień zabrał Meola ze sobą - jego pierwsze 4 solowe albumy to w pewnym sensie ( ale nie całościowo ) rozwinięcie i zagrane dobitniej pomysły RTF - nie przypadkiem ale i chyba nie wynikało to z presji wytwórni płytowych ani nie "pod publiczkę czy na życzenie publisi" - że na każdej wczesnej solowej płycie Ala znajdował jakiś cover z repertuaru zespołu - Senor Mouse, Mothership czy w późniejszych latach na Tiramisu - Pharoah Kings. Sugeruje, że rozstanie odbyło w przyjacielskiej atmosferze - Chick udzielił Meoli swojego błogosławieństwa - a okres terminowania młodego zbuntowanego czeladnika u mistrza dobiegł końca - ale ten potrafił należycie wykorzystać czego się nauczył - nie odżegnywał się od przeszłości. W jego solowej karierze przewijali muzycy od pianisty - choćby Gadd czy Jackson.
Już otwierający Opening 77 potwierdza, że czeka nas wspaniała muzyczna uczta pełna niespodzianek i zakrętów. Forever nigdy nie miał aż tak potężnego brzmienia - choć tu muszę zaznaczyć - że jednak bliżej tu do solowych poczynań naszego lidera niże Return sensu stricte - może projekt powinien nazywać Chick Corea & Return to Forever ?. Pierwszy dysk zawiera zagrany na pełnych obrotach i niesamowicie rozimprowizowane wersje utworów z Music Magic - tu mamy dopiero do czynienia z prawdziwą magią - tu nie zadziałała wyłącznie magia miejsca - kultowe Palladium - ale jakiś stan umysłu instrumentalistów - ich sola choćby w wspomnianym wcześniej Endless Night - wydają nie mieć końca a słuchacze łakną i pożądają więcej i więcej - improwizacje kolejno Chicka ( jak jego Mini Moog śpiewa - chyba solo życia - nie słyszałem by ktoś powtórzył coś podobnego ) , Farrella i Clarke`a - to piosenki same w sobie - nie nużą, emanują taką radością grania - prawdziwa celebracja talentu, inwencji i przyjemności obcowania z rozgrzaną publicznością. Brak gitary - spowodował jeszcze więcej wysunięcie i wyeksponowanie grającej w wysokich rejestrach gitary basowej - wcześniej Stanley nigdy nie ograniczał do stawiania wyłącznie basowych fundamentów i był kolejnym głosem solowym - ale tutaj ma jeszcze więcej do powiedzenia. Przy czym jego bas brzmi już bez wcześniejszych przybrudzonych efektów - cudownie czysto, jak bystry górski strumień - te fragmenty gdy gra w trio - Corea / Brown i on - zapierają dech - znów zadaje kłam krytykom - że to tylko "okazja do popisywania się techniką i niekończących się efekciarskich zagrań" - ma też większą okazje do zaprezentowania się jako wokalista - jego naturalny , niski, ciepły czarny głos to "poduszka" dla wysokich , egzaltowanych partii Gayle np w Nigh ( gdzie ich wejścia na zasadzie refrenu / chorusu - przyprawiają i ciarki na plecach ) , Hello Again czy So Long. Może jedynie jego solowy popis w anonsowany przez Coreę - jako "samodzielna kompozycja" - w Spanish Princess - trwa o kilka minut za długo - gdyby go lekko przyciąć zyskałby na atrakcyjności - co mimo chodem potwierdza sam basista - czując że napięcie siada - cytuje swój wielki hit - School Days ku wielkiej uciesze publiczności - aż się pragnie by cały zespół do podchwycił i ruszył dalej tym tropem .... ale nie - można puścić oczko - ale to "zespół Chicka i jego muzyka" . Ukoronowaniem całości jest poprzedzona rozbudowaną introdukcją na fortepianie - Spanish Fantasy - w pewnym sensie również potwierdzenie - że Corea choć wspomagany kapitalnymi instrumentalistami - świetnie się bawiący - już chce pracować wyłącznie na swój rachunek i swoje nazwisko. Mamy też dwa stareńkie standardy - trochę na zasadzie ciekawostki - zaśpiewane przez Gayle - Come Rain i zamykający on Green Dolphin Street.
Jest między dwoma dyskami pewien dysonans - pierwszy - silnie zespołowy - by zacytować Der Klassikera ".... porywający do tańca iberyjską dzikością godną korridy..." ( rozczula mnie ta analogia - muszę się usprawiedliwić - wówczas nie mogłem interweniować na górze - trochę chorowałem - miałem związane ręce - samo na przekór słów uznania śp. Ludwika Stommy - o duchowym i kulturowym ładunku i dziedzictwie i metafizycznych aspektach i tradycji nie do podważenia samej korridy - dla mnie znęcanie się i zabijanie zwierząt - pozostanie niczym innym jak sadystycznym mordowaniem zwierząt - no można przyjąć optykę Monty Pythona gdzie bronili drugiej strony - że "... podnoszą głosy że korrida jest rażąco niesprawiedliwa - byk jest wielki silny groźny na cztery kopyta i ostre zębiska a torreador to tylko mały niedomyty Hiszpan...." ). The Musician od razu mknie z nieprawdopodobną szybkością i nieomylną perfekcją - na Hello Again mamy chwilę oddechu z urokliwą stanowiącą kontrapunkt dla wokali partię puzonu. W Mickey Mouse znów mamy podobnie jak w Ednless chwile zespołowego grania - gdzie nawet w partiach akompaniamentu wszyscy wznoszą na wyżyny umiejętności improwizatorskich , w Musicmagic - chwilę eksperymentalnego i elektronicznego grania - nawiązujący do Leprechaun czy zapowiadające Kapelusznika. Drugi dysk z wyjątkiem Hiszpańskiej Fantazji do ujęcie zespołu, muzyków z bardziej indywidualnego i solowego ucięcia - wymaga więcej czasu, skupienia i otwartości. Podsumowując - chyba jeden z najlepszych koncertów jazzowych na płycie lat 70 - minęło mnóstwo czasu i warto chyba dokonań rewizji pewnych obowiązujących poglądów - przestać klepać "mimochodem" i bezwiednie mylnych i prowadzących do mumifikacji intelektu opinii - o komercji, udaniu na skróty, nadmiernej przebojowości czy "cytowania samego siebie". Świetny koncert i wspaniała muzyka - ale trudno zaprzeczyć - to już bardziej Chick solowy - kapitan wielkiego galeonu ( niczym w Piratach z Karaibów - boski Javier Bardem - Kapitan Salazar - nie uznający i nie biorący jeńców ) niż mały jacht z grupką przyjaciół. Obok pięknych i anielsko niewinnych partii wokalnych Gayle warto podkreślić jej talenty klawiszowe - chyba już nigdy później nasz idol nie dzielił tych obowiązków z kimś innym ( czego to się nie robi z miłości i dla żony ) - partie Moran np w Endless Night na hammondzie są subtelnie wycofane ale zarysowane i w partiach improwizacji solistów - swoimi atawistycznymi wejsciami pchają utwór do przodu - warto się w to też pobawić i śledzić jej partie.
Nagrany podczas zgodnie ze źródłami 2 występów w Palladium w Nowym Yorku - 20 i 21 maja 1977. Koncert dokumentujący chyba najbardziej "kontrowersyjny" skład oraz okres artystyczny Corei - RTF rozrósł do rozmiarów potężnie brzmiącego big bandu - orkiestry z perfekcyjnie zaaranżowaną sekcją dęciaków - m.in. Pugh, Moss, Tinsley, Garrett. Wrócił ( a czy aby na pewno ? - regularnie pojawiał na solowych krążkach pianisty począwszy od Leprechauna ) weteran Joe Farrell ( jego sola i improwizacje to piosenki same w sobie - śpiewne, zwiewne, wdzięczne i nasycone muzyczną treścią aż po same brzegi ) - został jedynie Stanley - którego partnerem "w zbrodni" w sekcji został kolega z czasów szkolnych - ( uczestniczący w sesji - przynoszącej wielki hit muzyka - School Days - można sarkać, że to komercha, granie pod plubliczkę i szlagier - ale wielu jazzmanów dałoby się pokroić by mieć w swoim koncertowym zestawie takiego asa ) - Gerry Brown. Tu muszę podkreślić - ile ten koncert i materiał, który być może nie zachwycał na płycie studyjnej Music Magic -zyskał dzięki temu muzykowi - nie było mu łatwo wejść w buty uwielbianego i silnie kojarzonego przez publiczność Lenny White`a - Gerry zagrał jak nigdy wcześniej ani nigdy później w życiu - a jego dorobek i kariera są imponujące - obok europejskich pełnych splendoru projektów - Chrisa Hinze, Philipa Catherine`a czy elektrycznego Joachima Kuhna ( wyborny Spring Fever - a nie free czy nużące trzecionurtowe eksperymenty ), bardziej funkowo u naszego Urbaniaka i projektach Funk Factory - jego gra charakteryzuje się większym ciężarem gatunkowym niż Lenny`ego - lecz nie miał absolutnie żadnych problemów odnaleźć w silnie latynoskiej stylistyce - na live 77 wskoczył do czołówki perkusistów tamtych lat. W przekroju całego koncertu - końskiej dawki muzyki - prawie 2/5 godz muzyki - jego pełne finezji, fantazji, frenetyczne, dzikiego drive`u , całkowitego zatracenia się zasługują na osobne , absorbujące wiele lat studia i analizę. Sam koncert brzmi znakomicie, klarownie, krystalicznie, znakomita produkcja i mastering - ja mam wersję z Columbii z 92 - a nie wiem jak brzmi wersja japońska z serii Master Sound w kartonowej obwolucie - podobno jeszcze lepiej ale nie miałem okazji tych 2 wersji zestawić. W recenzjach fachowych pism - choćby polskich z którymi miałem do czynienia - Audio i Hi-Fi - przebijał zachwyt nad nową / nienową ścieżką artystyczną zespołu - wedle fachowych recenzentów " zawieszona gdzieś pomiędzy pogodną muzyką estradową a trzecim nurtem" - znów dziennikarze muzyczni okazali bezradni wobec nowej formuły zespołu - mieli do pewnego stopnia rację ale to niestety pewien skrót myślowy i okrutne uproszczenie i spłaszczenie sprawy. Corea podobnie jak dekadę później Metheny - widział siebie pomiędzy kategoriami, pomiędzy stylistykami i konwencjami - jednocześnie cały czas pozostał sobą - nie udawał - serwował muzykę najwyższych lotów i pozostawał w silnym związku ze słuchaczami - czarował, uwodził, zasysał w swój świat - nie odrzucał i nie odwracał tyłem do publiczności. Z Coreą jest niekiedy problem jak obecnie w kraju z disco polo - jest poczucie "wstydu" - że to obciach, że zanadto przebojowe, przynosi za wiele radości i frajdy - a sztuka powinna rodzić w bólach i dotyczyć wąskiej grupy wtajemniczonych - wielu zapewne przyklasnęłoby temu toku rozumowania - że to i może owszem świetne, dobra zabawa, porywa do tańca i przywołuje uśmiech na twarz- ale "tak jakoś nie przystoi - nie wypada - więc lepiej skrytykować, zdystansować się " i ustawić w roli jedynego morderczego sędziego - miłującego tylko te mroczne i atonalne klimaty. Corea był tym "afirmującym życie - pozytywne emocje - otwartość - barwy i kolory - dzielenie się tym co piękne" - a nie przystając z egzystencjalistami czy pełnymi fochów i pozy nabzdyczonymi mrocznymi artystami. Podobnie dziwią mnie te opinie o "kryzysie jazzu / fusion jazzu lat 70 czego koronnym dowodem miał być Music Magic" - tu kłania pewna tendencja przetwarzająca muzyczną materię do bezwiednego potarzania cudzych opinii - live 77 to potwierdzenie wypalenia / wyjałowienia fusion czy elektrycznego jazzu lat 70 ?. Skoro tak do odsyłam sąd kapturowy by sobie dalej słuchali tylko Davisa i jego Black Beauty.
Mam wiele zrozumienia i wyrozumiałości dla tych - którym średnio przypasował kierunek na Magic i Live 77 - zniknęła pewna agresja , gniew żaru gitary elektrycznej - tej jedynej i niepowtarzalnej Al Di Meoli - więcej tu już solowych klimatów zapowiedzianych na Leprechaun i Spanish Heart - kłania też Chuck Mangione - dla wielu tego ostatniego było za dużo - ale czy aby na pewno ? - kto był pierwszy jajko czy kura ? , kto miał monopol na tego typu klimaty i komu należy się palma pierwszeństwa i całość zasług ?. Zabawne, że ten żar i ogień zabrał Meola ze sobą - jego pierwsze 4 solowe albumy to w pewnym sensie ( ale nie całościowo ) rozwinięcie i zagrane dobitniej pomysły RTF - nie przypadkiem ale i chyba nie wynikało to z presji wytwórni płytowych ani nie "pod publiczkę czy na życzenie publisi" - że na każdej wczesnej solowej płycie Ala znajdował jakiś cover z repertuaru zespołu - Senor Mouse, Mothership czy w późniejszych latach na Tiramisu - Pharoah Kings. Sugeruje, że rozstanie odbyło w przyjacielskiej atmosferze - Chick udzielił Meoli swojego błogosławieństwa - a okres terminowania młodego zbuntowanego czeladnika u mistrza dobiegł końca - ale ten potrafił należycie wykorzystać czego się nauczył - nie odżegnywał się od przeszłości. W jego solowej karierze przewijali muzycy od pianisty - choćby Gadd czy Jackson.
Już otwierający Opening 77 potwierdza, że czeka nas wspaniała muzyczna uczta pełna niespodzianek i zakrętów. Forever nigdy nie miał aż tak potężnego brzmienia - choć tu muszę zaznaczyć - że jednak bliżej tu do solowych poczynań naszego lidera niże Return sensu stricte - może projekt powinien nazywać Chick Corea & Return to Forever ?. Pierwszy dysk zawiera zagrany na pełnych obrotach i niesamowicie rozimprowizowane wersje utworów z Music Magic - tu mamy dopiero do czynienia z prawdziwą magią - tu nie zadziałała wyłącznie magia miejsca - kultowe Palladium - ale jakiś stan umysłu instrumentalistów - ich sola choćby w wspomnianym wcześniej Endless Night - wydają nie mieć końca a słuchacze łakną i pożądają więcej i więcej - improwizacje kolejno Chicka ( jak jego Mini Moog śpiewa - chyba solo życia - nie słyszałem by ktoś powtórzył coś podobnego ) , Farrella i Clarke`a - to piosenki same w sobie - nie nużą, emanują taką radością grania - prawdziwa celebracja talentu, inwencji i przyjemności obcowania z rozgrzaną publicznością. Brak gitary - spowodował jeszcze więcej wysunięcie i wyeksponowanie grającej w wysokich rejestrach gitary basowej - wcześniej Stanley nigdy nie ograniczał do stawiania wyłącznie basowych fundamentów i był kolejnym głosem solowym - ale tutaj ma jeszcze więcej do powiedzenia. Przy czym jego bas brzmi już bez wcześniejszych przybrudzonych efektów - cudownie czysto, jak bystry górski strumień - te fragmenty gdy gra w trio - Corea / Brown i on - zapierają dech - znów zadaje kłam krytykom - że to tylko "okazja do popisywania się techniką i niekończących się efekciarskich zagrań" - ma też większą okazje do zaprezentowania się jako wokalista - jego naturalny , niski, ciepły czarny głos to "poduszka" dla wysokich , egzaltowanych partii Gayle np w Nigh ( gdzie ich wejścia na zasadzie refrenu / chorusu - przyprawiają i ciarki na plecach ) , Hello Again czy So Long. Może jedynie jego solowy popis w anonsowany przez Coreę - jako "samodzielna kompozycja" - w Spanish Princess - trwa o kilka minut za długo - gdyby go lekko przyciąć zyskałby na atrakcyjności - co mimo chodem potwierdza sam basista - czując że napięcie siada - cytuje swój wielki hit - School Days ku wielkiej uciesze publiczności - aż się pragnie by cały zespół do podchwycił i ruszył dalej tym tropem .... ale nie - można puścić oczko - ale to "zespół Chicka i jego muzyka" . Ukoronowaniem całości jest poprzedzona rozbudowaną introdukcją na fortepianie - Spanish Fantasy - w pewnym sensie również potwierdzenie - że Corea choć wspomagany kapitalnymi instrumentalistami - świetnie się bawiący - już chce pracować wyłącznie na swój rachunek i swoje nazwisko. Mamy też dwa stareńkie standardy - trochę na zasadzie ciekawostki - zaśpiewane przez Gayle - Come Rain i zamykający on Green Dolphin Street.
Jest między dwoma dyskami pewien dysonans - pierwszy - silnie zespołowy - by zacytować Der Klassikera ".... porywający do tańca iberyjską dzikością godną korridy..." ( rozczula mnie ta analogia - muszę się usprawiedliwić - wówczas nie mogłem interweniować na górze - trochę chorowałem - miałem związane ręce - samo na przekór słów uznania śp. Ludwika Stommy - o duchowym i kulturowym ładunku i dziedzictwie i metafizycznych aspektach i tradycji nie do podważenia samej korridy - dla mnie znęcanie się i zabijanie zwierząt - pozostanie niczym innym jak sadystycznym mordowaniem zwierząt - no można przyjąć optykę Monty Pythona gdzie bronili drugiej strony - że "... podnoszą głosy że korrida jest rażąco niesprawiedliwa - byk jest wielki silny groźny na cztery kopyta i ostre zębiska a torreador to tylko mały niedomyty Hiszpan...." ). The Musician od razu mknie z nieprawdopodobną szybkością i nieomylną perfekcją - na Hello Again mamy chwilę oddechu z urokliwą stanowiącą kontrapunkt dla wokali partię puzonu. W Mickey Mouse znów mamy podobnie jak w Ednless chwile zespołowego grania - gdzie nawet w partiach akompaniamentu wszyscy wznoszą na wyżyny umiejętności improwizatorskich , w Musicmagic - chwilę eksperymentalnego i elektronicznego grania - nawiązujący do Leprechaun czy zapowiadające Kapelusznika. Drugi dysk z wyjątkiem Hiszpańskiej Fantazji do ujęcie zespołu, muzyków z bardziej indywidualnego i solowego ucięcia - wymaga więcej czasu, skupienia i otwartości. Podsumowując - chyba jeden z najlepszych koncertów jazzowych na płycie lat 70 - minęło mnóstwo czasu i warto chyba dokonań rewizji pewnych obowiązujących poglądów - przestać klepać "mimochodem" i bezwiednie mylnych i prowadzących do mumifikacji intelektu opinii - o komercji, udaniu na skróty, nadmiernej przebojowości czy "cytowania samego siebie". Świetny koncert i wspaniała muzyka - ale trudno zaprzeczyć - to już bardziej Chick solowy - kapitan wielkiego galeonu ( niczym w Piratach z Karaibów - boski Javier Bardem - Kapitan Salazar - nie uznający i nie biorący jeńców ) niż mały jacht z grupką przyjaciół. Obok pięknych i anielsko niewinnych partii wokalnych Gayle warto podkreślić jej talenty klawiszowe - chyba już nigdy później nasz idol nie dzielił tych obowiązków z kimś innym ( czego to się nie robi z miłości i dla żony ) - partie Moran np w Endless Night na hammondzie są subtelnie wycofane ale zarysowane i w partiach improwizacji solistów - swoimi atawistycznymi wejsciami pchają utwór do przodu - warto się w to też pobawić i śledzić jej partie.
...Nobody expects the Spanish inquisition !
- Inkwizytor
- limitowana edycja z bonusową płytą
- Posty: 4108
- Rejestracja: 06.05.2007, 19:19
- Lokalizacja: Monty Python`s Flying Circus
https://www.discogs.com/Chick-Corea-Aga ... se/3807630
https://www.youtube.com/watch?v=WhPPLAc74Lc
Album - wielka zagadka i największe źródło dezorientacji wśród fanów i śledzących rozwój, ewolucję i łączenie rozmaitych muzycznych ścieżek Corei. Pojawiały kpiące głosy - że lepiej nie zaczynać romansu z twórczością Chicka od tego krążka. Fani tradycyjnie się podzielili - wielu serio potraktowało "proroczy" tytuł albumu - Again and Again - " wciąż i wciąż" czy "znów i znowu.. to samo" ?. Nie mam wglądu w duszę i tok myśli pianisty - czy może z jego strony to był przytyk dla coraz bardziej nieprzychylnej krytyki lub był po lekturze świeżego albumu - po fali refleksji - uświadomił sobie - że ten album to dowód na znalezienie na stylistycznym rozdrożu, zwrócenie się wstecz - jeśli chodzi o muzykę i dokonania - zamiast śmiało spojrzeć w przyszłość. Again - przynajmniej jeśli chodzi o stronę A winylu - jest takim muzycznym remanentem - swoista wypadkowa i kontynuacja wątków i feelingu zapoczątkowanego czy krzyżującego gdzieś na liniach Friends / Mad Hatter i stosunkowo wtedy świeżego Three Quartets. Zawierało muzykę - owszem - solidną, kompetentną - ale mało odkrywczą, coraz natrętniej nawet u zaprzysięgłych fanów - wywołujących uczucie deja vu - co bajecznie udało na Touchstone w tym personalnym układzie - chodzi o sekcję - Carlos Benavent - Tom Brechtlein i Don Alias oraz melodyka - Steve`a Kujalę a flecie i saxie - to w przypadku Again - było pozbawione tamtej magii, świeżości, polotu - nie wzbogacało artystycznego wizerunku lidera o nowe kolory, barwy, nie poszerzało repertuaru i kanonu o nowe pierwszorzędne kompozycje - otwierajace Quintet 3 i Waltze - nie są żadnym niewypałem ani drogą przez mękę dla słuchacza - może podobać klasyczne ciepłe pluszowe i wewnętrzne skupione brzmienie Fender Rhodesa lidera i bardziej harmonicznie nacechowane swobodą partie fletu Kujali - osobnym wątkiem do analiz i wsłuchania się są jakby zbyt równolegle biegnące - niezależne skądinąd wybornej sekcji - Benavent / Brechtlein/ Alias - panowie - grają z szacunkiem dla partnera - ale nie stanowią monolitu - ich myśli biegną w diametralnie innych kierunkach - nie wchodzą sobie w drogę - ale to nie ten zrośnięty organizm i maszyna - jaką mieliśmy okazję podziwiać w przypadku RTF czy przyszłego EB / AB. Nie wiem na ile w tamtym czasie - sesję zarejestrowano w trakcie jednego popołudnia / wieczora w środku trasy po Afryce Południowej 23 marca - kiełkowała w głowie Corei - idea Elektric Bandu - na ile był świadomy - że niebezpiecznie blisko znajduje się do takiego pasa transmisyjnego na jakim znalazło wielu jazzmanów jego pokolenia i starszych - nagrywają rutyniarsko kolejne albumy z solidną i fachową muzyką....ale ich gwiazda gaśnie, maleje grupka wiernych fanów rutyniarsko śledząca ich poczynania .... a pozostała większość i świat poszukał sobie nowych gwiazd i źródeł fascynacji / inspiracji. W wywiadach w 86 podkreślał, iż od lat szukał nowych młodych , gniewnych muzyków - w jakimś stopniu musiał czuć - że jego samego " uratować" może jedynie jakaś nowa ryzykowna, odważna, kaskaderska i pionierska idea - by stworzyć taki band - który wytyczy nowe horyzonty - zachwyci świat - stanowić będzie azymut dla kolejnych pokoleń.
Nie ukrywam, że sam poznałem Again dość późno - całkiem przypadkiem - gdy znałem całkiem nieźle spory dorobek pianisty - plus sporo materiału koncertowego i bootlegowego. Jeśli można zrobić plebiscyt na najsłabiej znany album Chicka - najbardziej zapomniany i zepchnięty na margines i wszechocean niepamięci to Again znalazłby się na szczycie - na pewno w pierwszej trójce. Wśród miłośników Corei nie brak ludzi słabo kojarzących ten album i jeszcze mniej ma go w swoich zbiorach a jeszcze mniej regularnie do niego powraca. Jest maleńka grupka otaczająca go kultem - tu znów zadziałał czas na jego korzyść - może czas pandemii i przymusowej kwarantanny to dobra okazja by się z nim bliżej zaznajomić i dać szansę ?. Podzielam opinię - że to taki "album przejściowy" i troszkę " sposób na przetrwanie" - przed wielkim skokiem jakim okazał Elektric Band.
Druga strona analoga przynosi spore zaskoczenie - znów potęgujące uczucie pewnego chaosu i dezorientacji wśród słuchaczy - po zrelaksowanej pluszowej pierwszej stronie - mamy chyba bardziej taki zbiór szkiców niż konkretne kompozycje - wszystkie 3 - 1234 , Diddle Diddle i Twng - to.... no właśnie - opinie są podzielone - mamy sporą dawkę zespołowego niekiedy atonalnego free funk fusion ( czyżby zapowiedź i lekka odpowiedź na rozprzestrzeniające się Harmolodic czy właśnie Free Funk z odnośnikami do ruchów politycznych ? ) , wiele w tym też tego co po powrocie na muzyczną scenę serwował nam Miles Davis - taka niekiedy wypadkowa - a złośliwi uznawali że to "parodia" z kierunku Man with the Horn i koncertowego funku z We Want Miles ( nie można ukrywać - że powrót wielkiego " Czarnego Księcia" - został odebrany z wielki wzruszeniem tudzież z mieszanymi uczuciami ) - rwące się motywy, krótkie przekomarzanie się między syntezatorem a sopranem w 1234, Diddle i Twang chwilami odsyłają nas jeszcze bardziej wstecz - do np On the Corner - czy Corea bawił się dźwiękami i ze słuchaczami - dziwne bo później już nie powtórzył tego eksperymentu - może tylko by pokazać innym sobie - "że potrafi" - ale dalszy głos nie należy do niego - zostawia to Milesowi i jego genialnie i obłąkańczo naoliwionym maszynom z połowy i drugiej połowy lat 80 - potrafiących mknąć bez ani jednego potknięcia z zawrotną prędkością czy snuć po najbardziej mrocznych i plugawych zakamarkach miast - w oparciu o luźno porozrzucane frazy i riffy - na tle solidnej funkowej bazy ?.
Album - który jest trochę zgodny z filozofią śp. Kieślowskiego - w swoich warsztatach ze studentami zwykł mawiać ".... że obecna sztuka zwykła za dużo odsłaniać i ukazywać, więc może czas by teraz więcej zasłonić ?....". Nie brak słów - że Corea się w tamtym czasie okrutnie "miotał" - to za surowa i okrutna ocena - powstał m.in silnie impresjonistyczny i znów nawiązujący do 3 nurtu - Lyric Suite for Sextet z Gary Burtonem. Ziarno zasiane na Touchstone i Again nie wydało plew ani nie trafiło na ziemię jałową - pianista pięknie rozwinął pewne muzyczne watki i nitki na Rhumba Flamenco - z sekcją Brechtlein / Benavent oraz z artystami obdarzonymi wielką fantazją kolorystyczną i etniczną autentycznością - Rubem Dantas i Jorge Pardo.
https://www.youtube.com/watch?v=WhPPLAc74Lc
Album - wielka zagadka i największe źródło dezorientacji wśród fanów i śledzących rozwój, ewolucję i łączenie rozmaitych muzycznych ścieżek Corei. Pojawiały kpiące głosy - że lepiej nie zaczynać romansu z twórczością Chicka od tego krążka. Fani tradycyjnie się podzielili - wielu serio potraktowało "proroczy" tytuł albumu - Again and Again - " wciąż i wciąż" czy "znów i znowu.. to samo" ?. Nie mam wglądu w duszę i tok myśli pianisty - czy może z jego strony to był przytyk dla coraz bardziej nieprzychylnej krytyki lub był po lekturze świeżego albumu - po fali refleksji - uświadomił sobie - że ten album to dowód na znalezienie na stylistycznym rozdrożu, zwrócenie się wstecz - jeśli chodzi o muzykę i dokonania - zamiast śmiało spojrzeć w przyszłość. Again - przynajmniej jeśli chodzi o stronę A winylu - jest takim muzycznym remanentem - swoista wypadkowa i kontynuacja wątków i feelingu zapoczątkowanego czy krzyżującego gdzieś na liniach Friends / Mad Hatter i stosunkowo wtedy świeżego Three Quartets. Zawierało muzykę - owszem - solidną, kompetentną - ale mało odkrywczą, coraz natrętniej nawet u zaprzysięgłych fanów - wywołujących uczucie deja vu - co bajecznie udało na Touchstone w tym personalnym układzie - chodzi o sekcję - Carlos Benavent - Tom Brechtlein i Don Alias oraz melodyka - Steve`a Kujalę a flecie i saxie - to w przypadku Again - było pozbawione tamtej magii, świeżości, polotu - nie wzbogacało artystycznego wizerunku lidera o nowe kolory, barwy, nie poszerzało repertuaru i kanonu o nowe pierwszorzędne kompozycje - otwierajace Quintet 3 i Waltze - nie są żadnym niewypałem ani drogą przez mękę dla słuchacza - może podobać klasyczne ciepłe pluszowe i wewnętrzne skupione brzmienie Fender Rhodesa lidera i bardziej harmonicznie nacechowane swobodą partie fletu Kujali - osobnym wątkiem do analiz i wsłuchania się są jakby zbyt równolegle biegnące - niezależne skądinąd wybornej sekcji - Benavent / Brechtlein/ Alias - panowie - grają z szacunkiem dla partnera - ale nie stanowią monolitu - ich myśli biegną w diametralnie innych kierunkach - nie wchodzą sobie w drogę - ale to nie ten zrośnięty organizm i maszyna - jaką mieliśmy okazję podziwiać w przypadku RTF czy przyszłego EB / AB. Nie wiem na ile w tamtym czasie - sesję zarejestrowano w trakcie jednego popołudnia / wieczora w środku trasy po Afryce Południowej 23 marca - kiełkowała w głowie Corei - idea Elektric Bandu - na ile był świadomy - że niebezpiecznie blisko znajduje się do takiego pasa transmisyjnego na jakim znalazło wielu jazzmanów jego pokolenia i starszych - nagrywają rutyniarsko kolejne albumy z solidną i fachową muzyką....ale ich gwiazda gaśnie, maleje grupka wiernych fanów rutyniarsko śledząca ich poczynania .... a pozostała większość i świat poszukał sobie nowych gwiazd i źródeł fascynacji / inspiracji. W wywiadach w 86 podkreślał, iż od lat szukał nowych młodych , gniewnych muzyków - w jakimś stopniu musiał czuć - że jego samego " uratować" może jedynie jakaś nowa ryzykowna, odważna, kaskaderska i pionierska idea - by stworzyć taki band - który wytyczy nowe horyzonty - zachwyci świat - stanowić będzie azymut dla kolejnych pokoleń.
Nie ukrywam, że sam poznałem Again dość późno - całkiem przypadkiem - gdy znałem całkiem nieźle spory dorobek pianisty - plus sporo materiału koncertowego i bootlegowego. Jeśli można zrobić plebiscyt na najsłabiej znany album Chicka - najbardziej zapomniany i zepchnięty na margines i wszechocean niepamięci to Again znalazłby się na szczycie - na pewno w pierwszej trójce. Wśród miłośników Corei nie brak ludzi słabo kojarzących ten album i jeszcze mniej ma go w swoich zbiorach a jeszcze mniej regularnie do niego powraca. Jest maleńka grupka otaczająca go kultem - tu znów zadziałał czas na jego korzyść - może czas pandemii i przymusowej kwarantanny to dobra okazja by się z nim bliżej zaznajomić i dać szansę ?. Podzielam opinię - że to taki "album przejściowy" i troszkę " sposób na przetrwanie" - przed wielkim skokiem jakim okazał Elektric Band.
Druga strona analoga przynosi spore zaskoczenie - znów potęgujące uczucie pewnego chaosu i dezorientacji wśród słuchaczy - po zrelaksowanej pluszowej pierwszej stronie - mamy chyba bardziej taki zbiór szkiców niż konkretne kompozycje - wszystkie 3 - 1234 , Diddle Diddle i Twng - to.... no właśnie - opinie są podzielone - mamy sporą dawkę zespołowego niekiedy atonalnego free funk fusion ( czyżby zapowiedź i lekka odpowiedź na rozprzestrzeniające się Harmolodic czy właśnie Free Funk z odnośnikami do ruchów politycznych ? ) , wiele w tym też tego co po powrocie na muzyczną scenę serwował nam Miles Davis - taka niekiedy wypadkowa - a złośliwi uznawali że to "parodia" z kierunku Man with the Horn i koncertowego funku z We Want Miles ( nie można ukrywać - że powrót wielkiego " Czarnego Księcia" - został odebrany z wielki wzruszeniem tudzież z mieszanymi uczuciami ) - rwące się motywy, krótkie przekomarzanie się między syntezatorem a sopranem w 1234, Diddle i Twang chwilami odsyłają nas jeszcze bardziej wstecz - do np On the Corner - czy Corea bawił się dźwiękami i ze słuchaczami - dziwne bo później już nie powtórzył tego eksperymentu - może tylko by pokazać innym sobie - "że potrafi" - ale dalszy głos nie należy do niego - zostawia to Milesowi i jego genialnie i obłąkańczo naoliwionym maszynom z połowy i drugiej połowy lat 80 - potrafiących mknąć bez ani jednego potknięcia z zawrotną prędkością czy snuć po najbardziej mrocznych i plugawych zakamarkach miast - w oparciu o luźno porozrzucane frazy i riffy - na tle solidnej funkowej bazy ?.
Album - który jest trochę zgodny z filozofią śp. Kieślowskiego - w swoich warsztatach ze studentami zwykł mawiać ".... że obecna sztuka zwykła za dużo odsłaniać i ukazywać, więc może czas by teraz więcej zasłonić ?....". Nie brak słów - że Corea się w tamtym czasie okrutnie "miotał" - to za surowa i okrutna ocena - powstał m.in silnie impresjonistyczny i znów nawiązujący do 3 nurtu - Lyric Suite for Sextet z Gary Burtonem. Ziarno zasiane na Touchstone i Again nie wydało plew ani nie trafiło na ziemię jałową - pianista pięknie rozwinął pewne muzyczne watki i nitki na Rhumba Flamenco - z sekcją Brechtlein / Benavent oraz z artystami obdarzonymi wielką fantazją kolorystyczną i etniczną autentycznością - Rubem Dantas i Jorge Pardo.
...Nobody expects the Spanish inquisition !