Ostatnio chętniej sięgam po jego krążki z płytoteki. Zabawne, bo spotkałem przy okazji uzupełniania moich zbiorów ludzi, miłośników jazzu, kolekcjonerów - którzy z pewnymi oporami przyznawali odsprzedając swoje albumy - że niegdyś poczuwali się nijako "w obowiązku" , że skoro pasjonują się jazzem - to "wypada" mieć co najmniej kilka jego dzieł w zbiorach .... po latach przerwy niekiedy wracali do tej muzyki - ale dochodzili do wniosku, że to nie dla nich, nie czują tego "bluesa" - choć niezwykle się starali. Tu dochodzimi do jednej z pierwszych refleksji - Scofield nie jest dla każdego - jest niekiedy trudny, nie kokietował słuchaczy, nie zabiegał o uznanie, popularność, stawiał sobie i fanom wysoko poprzeczkę. Nie nadaje do słuchania "dla relaksu czy przyjemności", nie jest to muzyka do podróży czy do plecaka - sam nie raz próbowałem gdy byłem długo w trasie - nie ukrywam, że zirytował mnie. Na Johna trzeba mieć "fazę", nastrój, dostroić się do niego - wymaga niezwykłego skupienia i podążania za nim, z każdym dźwiękiem i nutą - kto się na chwilę wyłączy, zajmie czymś innym - to wtedy trudno wrócić z powrotem - za późno - lider jest już muzycznie o wiele dalej.
Ze Sco - jak nazywają go fani i inni muzycy jest podobnie jak z Coltrane`m - kto nie rozwijał razem z nim, kto nie podążał wiernie za nim - przestawał rozumieć i czuć jego muzykę. Ja sam do niego dochodziłem latami wyboistymi ścieżkami - wiadomo - miles z lat 83 / 85 - potem chociażby super album z Methenym - I Can See Your House - dla jednych piękne połączenie dwóch odległych muzycznych światów, dla innych wariactwo managerów którzy liczyli na mega zyski dla innych ciekawostka a dla wielu - jeden wielki kompromis. Wcześniej zespoły Billy Cobhama Spectrum czy projekt Cobham i boski śp. George Duke ( plus Alphonso ) - gdy jak żartują - Scofield iał jeszcze włosy


Przez ok 30 lat zetknąłem z masą materiału, opracowania, artykuły, wywiady, recenzje - wszystko składa na portret interesującego muzyka - nie ma przesady by napisać - "innowatora". Jak wielu zaczął od bluesa - tego ciężkiego, mrocznego, surowego, na swój sposób nieco "prymitywnego" - co zostawiło trwały ślad w jego stylu, doboru brzmienia, budowania fraz i solówek - zawsze pozostał ten bluesowy "brudek", ta pierwotna etniczna surowość, mroczny ton, cierpkość, kwaśność, szorstkie męskie, czasem brutalne i agresywne brzmienie, atakowanie dźwięków i autentyzm starych mistrzów - zero sentymentów - tak jak pisali i śpiewali o miłości - głównie tej cielesnej - bez ogródek, bez fałszu czy lepkiej ckliwości. Nie brak opinie że pewna "brzydota" i "turpizm" był Johnowi pisany i nie był dziełem przypadku - niebywała żelazna konsekwencja i wypadkowa wielu lat grania, ćwiczenia i słuchania - co sam podkreśla - dobry muzyk musi dużo słuchać i znać korzenie jazzu, dokonania innych, to musi w niego wsiąknąć i musi tym nasączyć swoją osobowość , do kości, do bólu - lecz nie próbować tego ślepo kopiować.
Gdy trafił do Berklee - jak sam wspomina - miał czas by wreszcie usiąść z instrumentem, poćwiczyć, pomyśleć - bo świadomość jest niezwykle ważna - z przekąsem wspomina - grał cały dzień i noc - wcinając pizzę i popijając piwo. Szybko doszło do sytuacji - że sam udzielał lekcji gry na gitarze - po latach surowo przestrzegał - nie idzie się do takich uczelni jak Berklee - by opanować instrument czy się go uczyć - nie tędy droga. To musi być dokonane wcześniej. To samo z goryczą mówił Jaco - gdy nijako zmuszony przez okoliczności udzielał lekcji czego nie znosił - że trafiali do niego kolesie, którzy nawet nie potrafili zagrać prostej gamy. Sco nie specjalnie był zainteresowany innymi gitarzystami na uczelni - jedynie wymienił, że intrygował go Mick Goodrick - dziś prawie zupełnie zapomniany. Miał szczęście do cudownych wykładowców - m.in Gary Burton. Nie miał do niego słów uznania - podobnie jak później dla Steve`a Swallow którego zawsze wymieniał jako jednego ze swoich mentorów. W pokoju na uczelni miał szczęście być z basistą i perkusistą, więc swobodnie grali w trójkę - ten drugi miał wybrafon więc Gary wpadał gdy nadarzyła się okazja i grali w pokoju. John podobnie jak słynny Les Paul w swoich książkach o gitarze jako "tajemnicę" sukcesu wymieniał - że zdecydowanie uczyliśmy się od siebie nawzajem, od innych, - samokształcenie ? - absolutnie nie istniało. Trzeba słuchać lepszych i grać z nimi - to najlepsza edukacja. Gros pracy należy wykonać samemu - gitarzysta gdy grywał jako następca w Spectrum Cobhama wracając do swojego pokoju - przesłuchiwał wciąż i wciąż na nowo ukochane płyty najprawdziwszego jazzu lat 60 - m.in Miles Smiles czy I Love Supreme - kwaśno wspominał, że ludzie oczekiwali po nim solówek a la Al Di Meola, który był wtedy na topie - ale on wolał np przemycić coś w stylu Shortera.
Do dziś podkreśla się "śpiewny dęty / saksofonowy " charakter jego partii - czego sam nie ukrywa a specyficzna technika kolejnych dźwięków legato - wynikała również z tego , że nie potrafił tak szybko kostkować jak inni jego "konkurenci". Nie o technikę jednak chodziło - w ciekawym wywiadzie opowiadał - że muzyk może być wirtuozem, zaiwaniać błyskawicznie po skali tam i z powrotem, grać tysiące nut.... ale to nie jest jazz - nie ma tej magii, emocji, nie porywa, nie rozpala wyobraźni, jest nijakie i jałowe. Najwięcej daje gdy gra się z zespołem - powstaje zbiorowa świadomość, ludzie uważnie słuchają się wzajemnie i każdy dorzuca coś od siebie - a słuchacze zostają w to wciągnięci.
Sco trochę jak Davis nieustannie poszukiwał - zmieniał co parę lat stylistyki, partnerów i co za tym idzie również wytwórnie - był Grammavision, był Blue Note czy Verve. To on był autorem kultowych słów - które wywołały niemałą burzę na początku lat 90 - że "... fusion jest dla mnie właściwie martwe, każdy muzyk musi sobie zdać sprawę, że ten idiom to ślepa uliczka dla improwizatora... to coś co się wydarzyło na początku lat 70 - potem Miles trochę to przywrócił w 80 bo miał do tego silny stosunek emocjonalny ale od tamtego czasu w tej muzyce nic wielkiego ani ważnego się nie wydarzyło...". A wcześniej miał ten styl wychwalać - że się dalej rozwija i na jego tle wielcy muzycy przekonująco swingują i improwizują - można do odbierać w rozmaity sposób - można się nie zgadzać ale warto poznawać takie skrajne poglądy bo zmuszają do myślenia, prowokują do dyskusji. Można również śmiało jak w przypadku innych "mądrali" pokroju Joachima powiedzieć - na Boga - przecież to opinia raptem jednego człowieka. Scofield miał wielki wpływ na wielu gitarzystów - nawet naszych krajowych - o czym może oni sami nie do końca zdają sobie sprawę i są gotowi się do tego przyznać - np te bluesowe, rwące się surowe frazy z dysonansami w środku akordów czy krótkie frazy z podwyższanymi / obniżanymi powyginanymi dźwiękami - np co robił na koncertach Śmietana, Styła, Antymo, Raduli czy Napiórkowski by wymienić pierwszych z brzegu. Sco miał powalić swoim post-Davisowskim, silnie niekiedy free funkowym elektrycznym bandem gdy zawitał do nas bodajże w 87 - z Gary Graingerem na basie i Dennisem Chambersem na perkusji - wedle naocznych świadków - nasi krajowi muzycy obecni mieli uczucie uczestnictwa w pokazie najczarniejszej magii i ich nieobecne spojrzenie, bezradne miny - mówiły same za siebie - są niedouczeni, są do tyłu, pielęgnują jedynie krajowy skansen i jazzowe muzeum. Tym bardziej dziwił fakt - gdy lider bez żalu czy z pewnym gniewem porzucił tą stylistykę, kolegów i zaprezentował światu swój chyba najlepszy band i album który jest ukoronowaniem jazzowego wysiłku:
Time of My Hands.
https://www.youtube.com/results?search_ ... full+album