(2009)
Nie wiem, czy - oprócz Jimi Hendrixa - ktokolwiek w muzyce rockowej posiadł tak niesamowitą umiejętność przekazywania emocji za pomocą dźwięków, jak
Trent Reznor.
Muzyka traktowana bywa w kategoriach czysto estetycznych, ale przynajmniej jej rockowa odmiana jest dla mnie bardziej potężnym środkiem wyrażania emocji niż estetyką. Głównym tego narzędziem mogą być różne elementy; czasem jest to tekst lub jego interpretacja przez wokalistę, czasem sposób uderzania w instrument, kiedy indziej przejmująca melodia albo aranżacja podkreślająca, który moment jest najbardziej dramatyczny a może który ma wyrażać szczęście.
W muzyce, którą tworzy Trent Reznor najważniejsze są pod tym względem
dźwięki, dźwięki - powiedziałbym - same w sobie. To, że nagle w najbardziej potrzebnym momencie wejdzie gitarowy hałas albo delikatny klawisz, jakiś industrialny szum albo zgrzyt, albo krzyk rozpaczy z ludzkiego gardła. Jeżeli czasem mówię o Trencie Reznorze, że uważam go za geniusza na miarę Hendrixa, to dlatego, że kiedy słucham Nine Inch Nails, to nie mieści mi się w głowie, skąd ten gość wiedział, że
właśnie w tym miejscu brzmienie ma się zmienić w akurat taki a nie inny sposób, że właśnie tu trzeba było spiętrzyć kolejne warstwy instrumentów, albo przepuścić je przez jakiś przetwornik dźwięku, albo dla odmiany nieoczekiwanie wyciszyć - nie po to, żeby bawić się produkcyjnymi sztuczkami, ale po to, żeby przekaz emocjonalny osiągnął swoją największą moc.
Podobają mi się w
Nine Inch Nails piosenki, poruszają mnie te straszne teksty, robi wielkie wrażenie dramatyczny śpiew, ale właśnie te "dźwiękowe" momenty są dla mnie kwintesencją tego, co dla mnie znaczy ta muzyka.
Tak, bardziej nawet niż słowa. Jestem kiepskim słuchaczem tekstów i mimo że w
Nine Inch Nails trudno ich nie słyszeć, nie sięgałem zbyt często po książeczki z płyt i poprzestawałem najczęściej na tym, co samo wpadło do uszu. Stworzyło mi to bardzo wyrazisty obraz, świat człowieka, który krzyczy z rozpaczy, bo wszystko, co miało dla niego wartość, odchodzi albo ulega zniszczeniu, bo to co zaplanował, nie udaje się, ci, którym zaufał, okłamali go, a sam dla siebie stał się odrażający.
Powtarzające się jak zła mantra
it didn't turn out the way you wanted it to
it didn't turn out the way you wanted it, did it?
przygnębiająco smutne
everyone I know goes away in the end
pełne rezygnacji
I just want something I can never have
albo wręcz przerażenia samym sobą
do you know how far this has gone?
just how damaged have I become?
aż do najbardziej dla mnie wstrząsającego wyznania:
I want to know everything
I want to be everywhere
I want to fuck everyone in the world
I want to do something that matters
I druga strona tej rozpaczy, kiedy wyzwala się frustracja i przemienia w perwersję albo niepohamowaną destrukcję (najczęściej auto-), a chęć uczynienia
czegokolwiek, co będzie miało jakieś znaczenie realizuje się niestety poprzez wyciągnięcie wielkiego gnata i strzelanie do ludzi.
Choć czasem pozostaje jakiś punkt zaczepienia, jakaś dobra wola... jak powtarzane z uporem
I won't let you fall apart,
i jeżeli nawet nie nadzieja (bo może już jest za późno), to przynajmniej wiara w to, że
gdybym mógł zacząć od nowa, odnalazłbym drogę.
Tak,
imperium brudu, którym jest świat tekstów
Trenta Reznora, robi ogromne wrażenie. Ale, jak napisałem wcześniej, jest coś w samej muzyce, w dźwiękach bardziej niż w melodiach, co pozwala odczuć ten emocjonalny przekaz również bez słuchania czy zgoła bez rozumienia słów. Zapewne dlatego tak silną stroną najlepszych płyt
Nine Inch Nails są utwory instrumentalne, zapewne dlatego potrafią one wnieść do obrazy całości nie mniej, niż piosenki. Tworzą wewnętrzne pejzaże, niestety zwykle będące krajobrazami po bitwie

, ale dające możliwość spojrzenia na to, co się wcześniej działo, w inny sposób - taka cisza po krzyku często może być bardziej wymowna niż sam wrzask.
Jest też pewien muzyczny środek wyrazu, który Trent Reznor wykorzystywał tak często, że dla mnie stanowi wręcz wizytówkę stylu Nine Inch Nails - będę to nazywał
spiętrzeniem dźwięków, chodzi bowiem o takie momenty, kiedy z wersu na wers albo ze zwrotki na zwrotkę, podkład muzyczny robi się coraz bogatszy, coraz bardziej wszechogarniający, i kiedy już wydaje się, że hałas jest maksymalny, to nagle dochodzi kolejny instrument albo inny dźwięk i robi się jeszcze głośniej. Niby w tylu utworach to jest, a nigdy nie wydało mi się nadużyte, wręcz przeciwnie - wydaje się idealnie spełniać rolę absolutnego wciągania słuchacza w straszny świat przeżyć wewnętrznych podmiotu lirycznego.