Yes

Biografie, dyskografie, opinie.

Moderatorzy: Bartosz, Dobromir, gharvelt, Moderatorzy

Jos

Yes

Post autor: Jos »

Koncert Yes, Warszwa 2004

Pierwsza sprawa która się rzuciła w oczy po wejściu na salę, dużo mniej osób niż w zeszłym roku, na szczęście w miarę upływu czasu sala zaczęła się zapełniać, co nie zmienia faktu, że była zapełniona w najlepszym wypadku w 80%. Nie zapominajmy jednak, że to był poniedziałek, a w Warszawie są STRASZNE problemy by się w nocy wydobyć z tego miasta (w tym miejscu pozdrowienia dla PKP, za brak pociągów). Niestety na polski koncert przyjechała tylko część scenografii, specjalnie zaprojektowanej przez Rogera Dean`a na tę trasę. I tak oczy fanów od pierwszych chwil cieszył widok jakiejś potężnej ośmiornicy, która swoimi mackami całkowicie obejmowała i zasłaniała perkusję White`a. W czasie gdy z głośników dobiegły mnie pierwsze delikatne dźwięki „Firebird Suite” Stravinskiego, utworu który otwiera niemal każdy występ grupy, gdy cześć widowni jeszcze sobie beztrosko rozmawiała, ta gigantyczna „ośmiornica” zaczęła powoli unosić się do góry, powoli rozchylając swoje macki;). Po chwili wyszli wszyscy muzycy, już pierwsze wrażenie było bardzo pozytywne, byli jacyś wyluzowani, pełni pozytywnej energii, uśmiechający się, i tak gdy kończyły się ostatnie takty Firebird Suite, zespół uderzył z grubej rury, na pierwszy ogień zagrali „Going For The One”. Mnie w tym momencie ogarnął dreszcz emocji i wzruszenia, że już 3 raz mam okazję podziwiać mój ulubiony zespół na żywo. Pierwszy utwór wspaniale sprawdził się w roli „otwieracza”, niestety brzmienie było lekko rozmyte, i w ogóle jakieś dziwne, na szczęście od utworu nr 2 wszystko było na najwyższym wspaniale, inżynier dźwięku poprawił wszystkie niedociągnięcia. No a samo G4F1, wspaniale, że miałem okazję usłyszeć jeden z moich ulubionych utworów Yes na zywo, co prawda był zagrany wolniej niż na studyjnej płycie, ale nie zapominajmy, że członkowie zespołu to już prawie 60-latkowie. Drugi utwór rozpoczął się od potężnej solówki White`a (no może mini solówki), która trwała ok. 30 sekund, a w której to po raz pierwszy użył swej nowej zabawki, mianowicie Robo-Kicks. Czyli dużych kotłów które były rozmieszczone wokół zasadniczej części perkusji, a które były elektronicznie sprzężone ze stopą bębna basowego, i przy użyciu siłowników dudniły aż miło:) , a dodatkowego efektu dodawał fakt, że uderzały one asynchronicznie!! Ta mini solówka zrobiła na mnie ogromne wrażenie, mimo, że znałem całą set listę na pamięć w tamtym momencie nie mogłem sobie przypomnieć, jakiego utworu przedsmakiem jest ta solówka, i tak wyłoniły się pierwsze dźwięki Sweet Dreams, najstarszego utworu zagranego tamtego wieczoru. Wersja wyśmienita, myślę, że trwająca ponad 6 minut. Przede wszystkim dużo mocniejsza i bardziej dynamiczna niż oryginał, a wspaniałe popisy solowe Howe`a i Wakemana spowodowały, że studyjną wersję Sweet Dreams odbieram jako dalece niedoskonałą. Oczywiście gwoli ścisłości dodam, że Anderson był jak zwykle w niesamowitej wokalnej formie, i odnieść można wrażenie, że zarówno jego jak i jego głosu, czas się nie ima;). Kolejnym utworem był utwór I`ve Seen All Good People, zagrany na dużym luzie i z dużą radością. Podczas trwania utworu w pewnym momencie zgasło światło, i zostały tylko trzy reflektory. To zdarzenie oczywiście było niezamierzone, Anderson zaczął nawoływać i machać do Ricka, którego w ogóle nie było widać, zresztą tak jak i Alana (swiatła były skierowane na Jona, Chrisa i Steve`a) , zespołowi nie zaszkodziło to w perfekcyjnym wykonaniu tego utworu, jeszcze można dodać, że Howe w pewnym momencie (tuż po zgaśnięciu świateł) podszedł do mikrofonu i zaczął wołać chyba obsługę techniczną, a w tym czasie Anderson dalej śpiewał. O właśnie, przypomniało mi się, że wokal Steve`a był głośno zmiksowany, zazwyczaj chórki są lekko wyciszone w porównaniu do głównego wokalisty, a tu Steve`a było głośno słychać, na pewno głośniej od wokalu Chrisa. Kolejnym utworem był Mind Drive, a właściwie pierwsza jego część. Wspaniałym przeżyciem było usłyszeć ten utwór na żywo, wypadł chyba bardziej przekonująco niż studyjny odpowiednik, niesamowite brzmienie basu, niemal rozdzierające powietrze w Sali Kongresowej. Myślę, że ta pierwsza część miała ok. 6 – 8 minut. Zakończenie tej części było poprzedzone kilkoma liniami wokalnymi i melodycznymi, których nie znajdziemy na wersji oryginalnej. Utwór zaczął się powoli wyciszać a publiczność usłyszała dźwięki wiatru. Ja już wiedziałem, że to South Side Of The Sky, co skwitowałem krzycząc ile sił w gardle ten tytuł, w chwilę później pierwsze dźwięki instrumentów zabrzmiały z niewyobrażalną siłą. To był bez wątpienia jeden z najwspanialszych momentów koncertu. Ten utwór ma niesamowitą siłę, którą dopiero ukazuje wersja koncertowa. W pięknej, lirycznej, środkowej części utworu, w której słuchać fortepian Wakemana, facet siedzący przede mną głośno powiedział: to jest niesamowite!!! I to chyba jest najlepsza recenzja tego utworu, jak i całego koncertu. Lecz prawdziwa muzyczna uczta zaczęła się w ostatniej, improwizowanej części utworu, patent zastosowany już w czasie zeszłorocznej trasy. Czyli wymiana solówek miedzy Wakemanem i Howem, tyle tylko, że zdecydowania dłuższa niż w zeszłym roku. Rick podczas tych pojedynków ze Stevem po raz pierwszy zagrał na legendarnym Moogu, brzmienie na żywo tego instrumentu jest zabójcze;), te zabawy i solówki trwały ok. 3 minut, w tym czasie reszta zespołu grała w tle jeden motyw, tworząc piękny podkład, Jon grał na akustyku wspomagając rytmicznie Squire`a. Jeśli już jesteśmy przy roli Jona jako muzyka, jest ona nieoceniona dla muzyki Yes. Jego umiejętności nie są może imponujące, ale potrafi wspaniale ozdobić i urozmaicić tło, grając na gitarach, klawiszach, i niezliczonej ilości instrumentów perkusyjnych. Po tym utworze Kongresówka całkowicie oszalała, wszyscy zgotowali niesamowitą owację na stojąco. I być może właśnie dlatego, kolejny utwór Turn Of The Century wypadł jakoś tak blado, wg mnie. Może to właśnie efekt tej energii i siły poprzedniego utworu. Turn of The Century to utwór delikatny, nastrojowy, a ja jakoś nie mogłem wciągnąć się w ten klimat. Może lepszym pomysłem była by zamiana kolejnością tych dwóch, wspomnianych wcześniej, utworów. Następnie zespół zagrał drugą część Mind Drive, nieco krótszą niż pierwsza. Nie jestem pewien, ale zdaje mi się, że niektóre momenty studyjnej wersji Mind Drive zostały pominięte. Po tym wspaniałym utworze zespół zakomunikował, że zagra jeszcze jeden utwór, a następnie uda się na krótką przerwę, na ciastko i herbatę. A po chwili usłyszeliśmy pierwsze dźwięki Yours Is No Disgrace. Kolejny utwór z którego obecności byłem bardzo zadowolony. Wersja mocno zmieniona w stosunku do oryginału, zdecydowanie bardziej rozimprowizowana, Howe miał tu kilka momentów w których uraczył nas wyśmienitymi solówkami. W gruncie rzeczy wersja podobna do tej która znajduje się na House of Yes, ale nieco dłuższa. I tak doszliśmy do przerwy;), która trwała ok. 20 minut, i która pozwoliła nieco uspokoić emocje i przygotować się na dalszą część tego wspaniałego show. W czasie przerwy obsługa trasy przygotowała akustyczne instrumenty, wniesiony został fortepian dla Rycha, mały zestaw dla White`a. Pierwszy się pojawił Rick, który miał króciutki popis solowy, z którego wyłonił się The Meeting. Tylko Jon i Rick, niesamowity urok, klimat i piękno. Na szczęście taki „domowy” klimat utrzymał się przez cały akustyczny set. Tu mogliśmy się przekonać o tym jakimi gadułami i jak wyluzowanymi ludźmi są członkowie Yes. Usłyszeliśmy kilka zabawnych anegdot i oczywiście dużo porządnej muzyki. Zespół w tym secie zagrał Long Distance Runaround, Wonderus Stories (przepiękna wersja), piękny Time Is Time, Bluesową wersję Roundabout, Show Me (jaka szkoda, że ten utwór jeszcze nie został oficjalnie wydany) i bardzo fajną wersję Owner Of A Lonely Heart . White udowodnił, że potrafi grać również delikatnie i z wyczuciem, nie tylko młócić rockowo;) . Steve zagrał Second Initial w czasie którego został zniesiony akustyczny sprzęt, i tak usłyszeliśmy pierwsze dźwięki Rhythm Of Love. Obawiałem się tego utworu, nie należy on do moich ulubionych, ale Yes pokazał jak wspaniale można go zagrać. Jon podczas utworu zbiegł po schodkach i kilka wersów śpiewał biegając między fanami. Trzeba obiektywnie przyznać, że podczas tej wycieczki w publiczność to raczej krzyczał niż śpiewał;), ale na ten fakt mało kto zwracał uwagę, ponieważ cała publiczność strasznie się tym podnieciła i niemal szalała z radości;). W tym utworze Steve zagrał bardzo ciekawą solówkę, nadając kolorytu temu utworowi, podobnie poczynił Rick, i dzięki temu wersja ta wydłużyła się o kilka minut w porównaniu do wersji z BG. And You And I, kolejny utwór, kolejny którego nie mogło zabraknąć. Brak mi słów by opisać piękno utworu i to co przeżywałem, gdy zespół grał AYAI. Wersja tradycyjnie z dodaną partią na harmonijce ustnej w wykonaniu Squire`a w części The Preacher The Teacher. Utwór ten miał jeszcze dodatkowe smaczki, np. dziwny powtarzający się dźwięk, którego do tej pory nigdy nie słyszałem w żadnej wersji utworu. I co ciekawe nie zauważyłem kto odpowiadał za ten dźwięk (sorry ale naprawdę nie mogę nawet spróbować go opisać, był dziwny a zarazem śmieszny, i co jakiś czas się powtarzał;), podejrzewam, że mógł go generować White na elektronicznych bębnach, lub Wakeman, ale nie jestem pewien. W ostatnich sekundach Wakeman też zagrał kilka bardzo fajnych i ciekawych dźwięków, ot taki smaczek;). Kolejny utwór Ritual, wielka muzyczna podróż trwająca ok. 30 min na koncertach. I o ile utwór zrobił na mnie piorunujące wrażenie na trasie Yessymphonic, tym razem jednak tak nie było. I nie wiem za bardzo dlaczego, może uprzedziłem się do niego gdzieś w podświadomości, w końcu tak bardzo chciałem usłyszeć na żywo Revealing Science of God, z tej samej płyty co Ritual. Nie oznacza to jednak, że utwór był wykonany źle, w żadnym wypadku. Wysoki poziom jak zwykle. W środkowej części solowe popisy Squire`a spowodowały, że serce mocniej zaczęło mi bić, jego dialog z Wakemanem. W jednej z części po raz kolejny Alan odpalił Robo Kicks. Trzeba przyznać, że trochę ten wynalazek niewykorzystany został. Może ze 3 minuty w ciągu całego koncertu. Ale z drugiej strony to wielka siła tych bębnów do innych utworów w żadnym wypadku by nie pasowała. I po Ritual pierwsze zejście ze sceny zespołu. Po chwili dużego aplauzu zespół się pojawił jeszcze raz, nawet za długo nie trzeba było na niego czekać, i zagrał Starship Trooper, utwór wspaniale spisujący się w roli zamykającego koncert. Szkoda tylko, że druga, ta bardziej luźna część nie była tak długa jak np. na Keys To Ascension, ale i tak było świetnie, każdy z muzyków miał krótki popis swoich możliwości. Tak po ok. 3 godzinach koncert się zakończył. Był to bezapelacyjnie najlepszy koncert Yes na jakim byłem. Nie oznacza to jednak, że muzycy wystrzegli się błędów każdy z nich miał jakieś mniejsze, bądź większe potknięcia, ale przecież nie są automatami bezdusznie odgrywającymi muzykę. To co w muzyce Yes najważniejsze czyli klimat, emocje, magię dostałem w pełnym wymiarze. A też co ważne Yes jest jedynym chyba zespołem potrafiącym tak zaczarować publiczność, stworzyć tak unikalną atmosferę. Jon ma rewelacyjny kontakt z publicznością, jakiego mógłby mu pozazdrościć każdy muzyk. Jeśli przyjadą za rok, również zjawię się w Warszawie. Ale mam nadzieję, że zjawią się na trasie, która będzie promowała ich nową płytę. Na pocieszenie, dla tych co byli, i dla tych co nie byli, a żałują;), w tym roku ma wyjść koncertowe DVD z trasy 35 lecia.



To DVD o którym wspominałem, oczywiście się już dawno ukazało

Pzdr
Jos
Jos

Post autor: Jos »

I moje zdjęcia z tego koncertu:

Obrazek

Obrazek

Obrazek

Obrazek

Obrazek

Pzdr
Jos
Jos

Post autor: Jos »

Obrazek

Po tym jak po różnych kłótniach i wojnach Squire wygrał prawo do nazwy Yes. Wydawało się, że Yes czeka najgorszy okres w historii. W końcu co można oczekiwać po składzie Squire, White, Kaye i Rabin? W dodatku z tym ostatnim na wokalu. Chyba niewiele.
Na szczęście pozostali członkowie niegdyś udzielający się w Yes poszli po rozum do głowy i postanowili stworzyć całkiem nową formację. Tak powstał zespół ABWH. A dokładniej Anderson, Bruford, Wakeman, Howe. Skład był powrotem do początku lat 70. Z taką różnicą, że Squire`a zastępował Tiny Levin. Płytę zdobi przepiękna okładka autorstwa starego znajomego – Rogera Deana. Jak dotąd wyśmienicie. Rozważając teoretyczne możliwości składu powinna powstać piękna płyta. A jak jest w rzeczywistości?
Już otwierający płytę zbiór różnych melodii i utworów pod jednym tytułem Themes, daje do zrozumienia, że nie będzie to płyta spod znaku Cyferek czy Big Generatora. Panowie grają jak za starych, dobrych czasów. I tylko elektroniczno - akustyczna perkusja Bruforda przypomina nam o tym, że to już koniec lat 80. Thames charakteryzuje spora niespójność tego utworu, ale z czasem to się zaciera. Kolejny na płycie Fist Of Fire. Anderson śpiewa nieco siłowo, a Wakeman gra ostre, tnące powietrze solówki, Bruford wyczarowuje intrygujące tło na elektronicznych bębnach. Howe troszkę z tyłu, ale kiedy trzeba wychodzi na pierwszy plan. Potężny i zarazem uduchowiony początek kolejnego utworu zapowiada dzieło najwyższej klasy. I tak jest w istocie. Brother Of Mine, bo o tym utworze mowa, jest jednym z najlepszych na płycie. Wszystko współgra w nim wyśmienicie. Piękne melodie, zmiany tempa, ciekawe partie instrumentalne. 10 minut wspaniałych, pozytywnych emocji. Niestety bardzo uwidacznia się brak Squire`a. Levin mimo, że poprawny to zarazem tylko poprawny na tej płycie. Mistyczne dźwięki wprowadzają nas w kolejny utwór na płycie – Birthright. Bardzo uroczy utwór, ze wspaniałą uduchowioną środkową częścią (choć niestety krótką). Uwielbiam takie chwile gdy muzyka mnie porywa gdzieś wysoko, bardzo wysoko. Tak jest w tym przypadku. The Meeting też koniecznie trzeba zaliczyć na plus. Piękna, słodziutka (ale nie przesłodzona) kompozycja. Tylko klawisze Wakemana i anielski głos Andersona. Wspaniały nastrój wyczarowany na The Meeting przechwytuje Quartet, a właściwie Howe, który po raz kolejny udowadnia, że jest wybitnym gitarzystą. Niestety akustyczny wstęp do utworu okazuje się zarazem jego najlepszą częścią. Później jest momentami sympatycznie, momentami przeciętnie, a momentami zbyt cukierkowo i zbyt plastikowo (klawisze Wakemana). Kolejny na płycie, Teakbois też zawodzi. Zbyt dużo w tym utworze latynoskich rytmów i fanfarowych zagrań Wakemana. Nie leży mi ten utwór. Chyba najsłabsza pozycja na płycie. Na szczęście przeciętny obraz, który pozostawiają po sobie dwa ostatnio opisane utwory, jest zdecydowanie wyparty przez dźwięki kolejnej wielowątkowej kompozycji – Order Of The Universe. Tu po raz kolejny Yes, w tym wypadku przechrzczony na ABWH, zazębia się i serwuje wspaniałe granie. Świetny kawałek – nic dodać nic ująć. Płytę zamyka cudowna, urocza (do muzyki Yes zawsze pasuje mi to słowo) miniaturka – Let`s Pretend, której współkompozytorem był Vangelis.
Album udowadnia, że jeżeli się chciało to i w nieszczęsnych 80 latach można było nagrywać porządne, art rockowe albumy. Jedyne minusy tej płyty to trochę zbyt nowoczesna produkcja oraz Levin.


Pzdr
Jos
Radek

Post autor: Radek »

Obejrzałem już całe An Evening Of Yes Music Plus i jestem pewnymi sprawami zaskoczony. Nie wiedziałem na przykład, że w łączonym kawałku Time And A Word / Teakbois / Owner Of A Lonely Heart nie występuje - poza Andersonem - żaden z pozostałych muzyków kwartetu. Okazuje się, że to solowy występ Andersona - tak jak kolejne utwory są solówkami pozostałych muzyków. Wszystko zresztą zostało starannie przemyślane, jeśli chodzi o uderzenie w czułą, sentymentalną strunę. Duża część publiczności na pewno nieraz się wzruszyła.
Anderson nie tylko ubrał się na biało, ale i wkracza tu na scenę pozdrawiając ludzi "papieskimi" gestami. Jeszcze gorzej wyglądają Wakeman (jak skacowany weteran new romantic) i Bruford (w spodniach Sindbada). Jeden Stefan przyzwoicie się ubrał. Szkoda, że nie grał z nimi Squire, bo wyraźnie go brakuje - zapewne ubraniem dopasowałby się do większości, ale za to wypełniłby swoją grą (i śpiewem) te bardziej pustawe fragmenty. Jak się okazuje, skład 4 + 3 może nie zabrzmieć w sposób w pełni satysfakcjonujący, jeśli chodzi o klasyczny repertuar Yes (bas jest nawet w pewnym momencie imitowany przez elektroniczną perkusję Bruforda). Podobnie jest z kawałkami ABWH, gdzie chciałoby się usłyszeć Tony'ego Levina... Panowie stojący z tyłu sceny robią co mogą, ale gdzież im tam do "oryginałów".
Zaletą wydania jest pojawienie się kilku dodatkowych utworów, których nie można znaleźć na podwójnym albumie. Szczególnie podoba mi się bisowy Starship Trooper, w którym znalazło się też miejsce na fragmenty Soon i Ritual. To chyba wtedy Bruford był najbardziej uśmiechnięty, co podczas występu nie zdarzało mu się, podobnie jak Rychowi, zbyt często. Anderson i Howe są za to w swoim żywiole - zwłaszcza ten ostatni bryka po scenie z niesamowitym wigorem. Muzycznie jest jednak bardzo przyzwoicie - jedynie Bruford mógłby grać z większą inwencją. Do jego elektronicznego zestawu (choć nie przepadam za czymś takim) nie mam zastrzeżeń, bo muzyk ten niewątpliwie ma pojęcie o posługiwaniu się zabawką tego typu.
Odrębny temat to realizacja telewizyjna - relacja wygląda na dzieło gościa, który dopiero bada możliwości techniczne sprzętu i co jakiś czas postanawia pochwalić się widzom nowo poznanym efektem (w Close To The Edge sposób realizacji ma zapewne przywodzić skojarzenia z filmem Yessongs, ale efekt uznałbym raczej za średni). Generalnie – chaos.
Podsumowując, powinienem chyba napisać, że An Evening Of Yes Music Plus to przede wszystkim dokument pewnego – nietypowego, na swój sposób wyjątkowego - etapu w karierze wspaniałej grupy. Może mógłby to być dokument czasami bardziej treściwy, ale nie ma co narzekać.
Jos

Post autor: Jos »

Obrazek

Nowa, okołoyesowa grupa. Pierwszy z prawej to Kaye, a drugi to White.
Panowie, zamiast rozdrabniać się na jakieś pierdoły nagrajcie jeszcze jedną płytę Yes!!! Do stu laserów ;)

Pzdr
Jos
Radek

Post autor: Radek »

Jos pisze:Obrazek

Nowa, okołoyesowa grupa. Pierwszy z prawej to Kaye, a drugi to White.
Panowie, zamiast rozdrabniać się na jakieś pierdoły nagrajcie jeszcze jedną płytę Yes!!! Do stu laserów ;)
Oczywiście bardzo lubię White'a, ale nie pogniewałbym się, gdby był tak zajęty realizacją tego nowego projektu, że pozostali muzycy Yes - tryskający energią i pałający chęcią jak najszybszego nagrania nowego albumu :wink: - z konieczności musieliby zaprosić do współpracy swego oryginalnego perkusistę, Wielkiego Lenia.
Radek

Post autor: Radek »

Nie pamiętam, czy wspominaliśmy na FD o tym albumie, ale - nawet jeśli tak było - warto przypomnieć.
Miła rzecz to kolejna płyta The Syn Armistice Day. Niestety, nadal każdy (Yesman) sobie rzepkę skrobie...

Obrazek

1. Armistice Day
2. Silent Revolution
3. Cathedral Of Love
4. 21st Century
5. Golden Age
6. Some Time Some Way
7. Reach Outro
Jos

Post autor: Jos »

Radek pisze: 1. Armistice Day
2. Silent Revolution
3. Cathedral Of Love
4. 21st Century
5. Golden Age
6. Some Time Some Way
7. Reach Outro
Gdzieś czytałem, że drugi album jest nagrany już bez Squire`a. Ale nic to, spojrzcie na tracklistę. Przecież: Cathedral Of Love, Golden Age, Reach Outro, Some Time Some Way już były na pierwszej płycie zespołu - Syndestructible. O so chodzi?? Jakieś tanie wyciąganie kasy z kieszeni fanów?

Skoro o wyciąganiu kasy już mowa. Rhino postanowiło wydać album Close To The Edge jako Mini Vinyl Replica. I nie wiadomo, czy nie będzie tego więcej. Niedawno wydali remastery albumów do Cyferek. Jak widać chcą się ardziej obłowić.

Pzdr
Jos
Radek

Post autor: Radek »

Jos pisze:Skoro o wyciąganiu kasy już mowa. Rhino postanowiło wydać album Close To The Edge jako Mini Vinyl Replica. I nie wiadomo, czy nie będzie tego więcej. Niedawno wydali remastery albumów do Cyferek. Jak widać chcą się ardziej obłowić.
Czyżbym miał się szykować na 4. wersję kompaktu Close To The Edge? :roll:
Łobuzy, podobnie jak wydawcy The Syn (nie zwróciłem uwagi na te tytuły!)...
Awatar użytkownika
Tarkus
box z pełną dyskografią i gadżetami
Posty: 11427
Rejestracja: 11.04.2007, 18:15
Lokalizacja: Wa-wa
Kontakt:

Post autor: Tarkus »

Fiuu...Rhino wydali więcej tych replik. Ale Yesów tylko jedną. A tak w ogóle skandalem jest brak reedycji na CD "Yessongs", że o "Yesshows" nie wspomnę. Stare edycje są już w zasadzie niedostępne...
If you don’t love RoboCop, then you are a Nazi and support terrorism.
Na Discogsach
Radek

Post autor: Radek »

Ale te japońskie wydania też mają chyba formę repliki wydania winylowego (?):

http://cgi.ebay.com/YES-Fragile-Japan-M ... dZViewItem

http://cgi.ebay.com/Yes-Relayer-Japan-M ... dZViewItem

Jest tego więcej...

Jeszcze w sprawie wznowień albumów Yes - przechodziłem już dwukrotnie wymianę większości płyt. Najpierw była przesiadka z "normalnych" na remastery, a potem z tych drugich na remastery bonusiaste. Mam nadzieję, że to koniec kombinowania.
Awatar użytkownika
Tarkus
box z pełną dyskografią i gadżetami
Posty: 11427
Rejestracja: 11.04.2007, 18:15
Lokalizacja: Wa-wa
Kontakt:

Post autor: Tarkus »

No japończyki są obowiązkowo w kartonikach typu "mini LP". Amerykanie wydają tak płyty od wielkiego dzwonu i to raczej tylko pewniaki typu Doors, Zepy czy Eagles. Inna sprawa, że amerykańskie mini-LP są tańsze znacznie - dla odmiany japońce są znacznie lepiej wykonane :/
If you don’t love RoboCop, then you are a Nazi and support terrorism.
Na Discogsach
Awatar użytkownika
B.J.
box z pełną dyskografią i gadżetami
Posty: 14959
Rejestracja: 11.04.2007, 21:33

Post autor: B.J. »

Tarkus pisze:No japończyki są obowiązkowo w kartonikach typu "mini LP". Amerykanie wydają tak płyty od wielkiego dzwonu i to raczej tylko pewniaki typu Doors, Zepy czy Eagles. Inna sprawa, że amerykańskie mini-LP są tańsze znacznie - dla odmiany japońce są znacznie lepiej wykonane :/
Trzeba bardzo uważać, bo Rosjanie(?) masowo produkują całkiem ładne mini-LP i często pojawiają się one na aukcjach jako japońce. Niestety, na odległość nie wykryjesz czy to oryginał, czy podróbka. Chyba najłatwiej zidentyfikować po numerach i napisach wytłoczonych na płycie po stronie nośnej przy dziurce.

A w temacie: Widzę, że Qnrad nabył Relayer. Współczuję ;)
Oby mu się spodobał.
Powrót do przeszłości i pozwalam sobie na autocytat:
"(...)Na piewszej stronie rozwlekłe i hałaliwe Bramy Delirium - tytuł znakomicie oddaje nastrój w jaki wprawia mnie ten utwór. Po co ja tego dzisiaj słucham? Bo chciałem dać tej płycie jeszcze jedną szansę. Drugi kawałek mógłby nosić tytuł "Najlepszy w zespole jestem ja", a całość sprawia wrażenie, jakby chłopcy w ogóle się nawzajem nie słyszeli. Nic się to kupy nie trzyma. To Be Over znoszę najlepiej - przynajmniej jest jakaś melodia i nawet mi się podoba. Nie ma w niej niczego odkrywczego, ale słuchanie tego utworu jest przyjemne, czego nie mogę powiedziec o poprzednich.
Reasumując, płyty mogę sluchać przez ostatnie 9 minut.(...)"
Mam nadzieję, że nie obrzydziłem Qnradowi.
Przypominam moje zdanie o tej płycie, bo może jeszcze kogoś uratuje przed rozczarowaniem. :)
Two Moons
maxi-singel analogowy
Posty: 538
Rejestracja: 09.05.2007, 11:39

Post autor: Two Moons »

B.J. pisze: (...) Reasumując, płyty mogę sluchać przez ostatnie 9 minut.(...)"
Mam nadzieję, że nie obrzydziłem Qnradowi.
Przypominam moje zdanie o tej płycie, bo może jeszcze kogoś uratuje przed rozczarowaniem. :)
Właśnie że obrzydziłeś, jak diabli :twisted: :wink: . Akceptujesz (moim zdaniem) najnudniejszy fragment płyty (co nie znaczy, że kiepski). The Gates to w środkowej części wyborna bitwa na instrumenty (inspirowana Wojną i Pokojem Tołstoja), a końcowe Soon to przepiękna rzecz. Sound Chaser najbardziej podkreśla jazzowość tego albumu, co niedawno pięknie opisał Janek w wątku Jazz i okolice. Qnrad, nie zrażaj się.
Awatar użytkownika
Qnrad
kaseta "chromówka"
Posty: 170
Rejestracja: 21.06.2007, 19:05
Lokalizacja: Warszawa

Post autor: Qnrad »

Niedługo słuchać będę. Swoje odczucia spiszę po conajmniej kilku razach - złożona muzyka nie od razu ukazuje swoje piękno.

Zaś Close To The Edge jestem zachwycony. Mogła by składać się właściwie tylko z tytułowej kompozycji... Arcywspaniała. A reszta? Hmm... O tym też później bo nie mogę oderwać uszu od pierwszego utworu...
ODPOWIEDZ