http://www.progarchives.com/album.asp?id=62955
Jestem świeżo po lekturze najnowszego koncertowego krążka YES 50 Live. Doprawdy trudno pisać coś nieszablonowego o tej odsłonie zespołu jednocześnie nie powtarzając się, nie powielać kliszy czy wyświechtanych frazesów. Okazja nie byle jaka bo dokumentująca trasę na 50lecie istnienia zespołu. Podobnie jak w przypadku wcześniejszych koncertówek - koktajl, fontanna i wulkan sprzecznych i mieszanych emocji. Chyba żaden zespół z kręgu dinozaurów nie jest tak kontrowersyjnie odbierany jak obecne YES. O ile Topographic Drama był w wielu aspektach pozytywną i miłą niespodzianką ( znów podkreślam - niech żałuje ten, który nie dał mu szansy i nie przesłuchał ) to 50 Live jak sama nazwa może sugerować takie "fifty/fifty" - "50/50" - czyli tyle samo złego co dobrego. Sama set lista tak chaotyczna i bałaganiarska jak to tylko możliwe. Można ostatecznie docenić, że muzycy chcieli zaprezentować zespół z różnego punktu widzenia i pokazać jego "wszechstronność" , różne odsłony, od monumentalnego epickiego - Close to the Edge na pierwszy ogień czy Awaken, poprzez nieco folkowo - barokowe piosenki - Madrigal, fragment Ancient, mocne rockowe monstery - Roudabout, Disgrace, Parallels, Starship. Sam nie byłbym w stanie ułożyć set listy " marzeń" by streścić 50 lat istnienia zespołu i z najlepszych albumów wybrać to co najbardziej reprezentatywne. Potrafię docenić, że zamiast oklepanego zestawu "the best of" - pojawiają się niespodzianki - np Sweet Dreams, Fly From Here, Ancient w balladowej odsłonie. Sam koncert zdecydowanie za krótki - ok 100 min muzyki - aż prosiłoby się na co najmniej 2,5h show - może zdrowie i siły nie pozwalają muzykom na aż taki wysiłek. Największą wadą tego zestawu jest niestety warstwa rytmiczna - a ściśle - perkusja - nie wiem kiedy gra Alan a kiedy Jay - lecz przysięgam - w kilkunastu momentach na koncercie słychać jak perkusja zwalnia - jak mawiał Miles Davis " .... obciąga tempo..." ( obok wygrywania zbyt wielkiej ilości nut - to najbardziej mistrza doprowadzało do szału ). Dawniej rytmika, zadziorna, pulsująca, zawadiacka, mknęła pewnie do przodu - tu jakby zamierała w trakcie trwania poszczególnych kompozycji. Słowa uznania należą się Sherwoodowi - nie tylko znacznie rozwinął jako instrumentalista, powtarza bez potknięcia karkołomne figury basu swego wielkiego poprzednika ale wokalnie niekiedy do złudzenia naśladuje manierę Chrisa - że wielokrotnie dałem się nabrać i zapomniałem, że tu mamy innego człowieka, a dawniej Billy wydawał trochę takim "uczniem czarnoksiężnika" czy czeladnikiem - zdolnym, pracowitym ale bez osobowości i charyzmy. Wystarczy posłuchać np Parallels czy Roundabout - mało który inny basista sprostałby temu zadaniu ( no może Geddy Lee z Rush ). Miłym akcentem jest gościnny udział Tony Kaye na Hammondzie i Moraza w Soon - tego utworu nie można spartolić - choć w dobie bibliotek brzmień - zamiast ambientowych smyczków - Patrick mógł zagrać rasową barwą mellotronu. Tony mimo swojego słusznego wieku pokazał, że nadal wie jak się gra i to z "zębem" - chyba dopiero w trakcie zamykających całość 3 evergreenów jak Disgrace, Roudabout i Trooper - zespół "zaskoczył", złapał właściwy szwung i udowodnił, że nazwa nie jest przypadkowa. Można mieć też małe zastrzeżenia do miksu całości - klawisze Geoffa zostały jak dla mnie za bardzo schowane - czyżby chęć udowodnienia, że na ostatnich krążkach było go wręcz za dużo ?. Davison pięknie sprawdza się w balladowych momentach np I Get Up, I Get Down, akustycznych Ancient czy Soon - ale w mocniejszych momentach czegoś mu brakuje - praktycznie w każdym utworze śpiewa na to samo kopyto - zamiast szukać odmiennych środków ekspresji. Zabawne, że ten skład zdaje lepiej czuć albo w najstarszych utworach z początku działalności albo nowszych jak Fly From Here - tutaj kawałek lśni autentycznym blaskiem. Widać, że panowie jakby celowo zrezygnowali ze zbyt "Andersonowskich" rzeczy - może by nie narażać na niekorzystne porównania - projekt Anderson / Rabin / Wakeman ustawił swoim powrotem poprzeczkę za wysoko - stąd zrozumiały brak np Owner of a Lonely Heart.
Nadal uważam, że 50 lecie bandu to wielka zmarnowana szansa - zaproszenie Tony`ego czy Moraza to jednak za mało i wydaje takie nieco "na siłę" i trudno inaczej rozpatrywać jak ciekawostka czy sympatyczny epizodzik, nic więcej. Można było urządzić potężną fetę i zaprosić tylu muzyków ilu się tylko dało - dwóch Jonów śpiewających razem, wszyscy klawiszowcy, zagrać na 3 perkusje, Bill mógł też się pojawić, zakopać dawne topory wojenne i bawić muzyką, zrobić taki szalony prezent fanom..... i wtedy definitywnie się pożegnać.