Oto płyta zespołu Space Ritual - "2001 A Space Rock Odyssey" (2001). W składzie mamy aż czterech muzyków z debiutanckiej płyty Hawkwind z 1970 roku !!!
Nik Turner - saksofon, flet, śpiew
Huw Lloyd-Langton - gitara
Terry Ollis - perkusja
Thomas Crimble - gitara basowa
Dik Mik - instrumenty klawiszowe
Commander Jim Hawkman - instrumenty klawiszowe
Thomas Hewitt - gitara
Formacja Space Ritual nagrała trzy albumy koncertowe, a kilka efektów jej działalności możemy zobaczyć na portalu youtube. Wynika z tego jasno, że muzycy doskonale się bawią.
To, że się "świetnie" bawią specjalnie nie może dziwić - koncerty "orginalnego" Hawkwind też często bywały, mówiąc łagodnie, nieźle odjechane...
Tylu używek to chyba nawet Stonesi nie przerobili
Jakuz pisze:To, że się "świetnie" bawią specjalnie nie może dziwić - koncerty "orginalnego" Hawkwind też często bywały, mówiąc łagodnie, nieźle odjechane...
Tylu używek to chyba nawet Stonesi nie przerobili
Za kilkanascie godzin bede ich widzial na zywo. Mam nadzieje, ze nic nie stracili ze swego wigoru scenicznego.
Dla mnie najlepszą ich płytą jest Warrior on the edge of time. Również jako jedna z nielicznych godnych polecenia tym, którzy za tym zespołem średnio przepadają lub jeszcze nigdy nie zetknęli się z jego twórczością. Cała płyta udanie prezentuje wszystko co najlepsze i najbardziej charakterystyczne dla tej kapeli: transowe rytmy, baśniowo-kosmiczne wątki i teksty, pewien rodzaj dźwiękowego szaleństwa, anarchii, lecz już w pełni kontrolowanej, świetne zgranie i pełne wyrazu, soczyste partie poszczególnych instrumentalistów ( świetne saxy, flet, gitara, elektryczne skrzypce Simona House`a ) oraz z inwencją wykorzystane ( wówczas ) prymitywne syntezatory i mellotron. Nie wolno zapominać o świetnej produkcji i profesjonalnym brzmieniu. Jeśli ktoś chciałby mieć jedną, jedyną, najbardziej reprezentatywną płytę tej ciekawe kapeli to może brać Warriora w ciemno. Ta płyta również wciąga i fascynuje, jakby była w niej ukryta jakaś tajemnica. Profesjonalizm, udane kompozycje i klimat w jednym. Ja w każdym bądź razie polecam.
"Warrior..." to IMO zjazd w dół po pierwszych doskonałych płytach. Nastepna "Astounding Sound..." jest jeszcze słabsza. Dopiero zwyżka formy przyszła na "Quark Strangeness And Charm" ("Damantion Alley"!, "Spirit of The Age"!) Hawklords znowu lekko w dół, PXR5 jest niezły ale dość taki punk-rockowy momentami . "Levitation" jest świetny", potem był koncertowy "Live 79" - też b.dobry. Następne płyty są zupełnie dobre, chyba najbardziej podoba mi się "It Is Business..." i jeszcze jeden bardzo dobry koncert - "Palace Springs". Swego czasu Castle Communication wydało kilka płyt w formie digibooków - ładnie to na półce wygląda.
Nie ma ludzi niezastąpionych. Oprócz The Rolling Stones.
WOJTEKK pisze:"Warrior..." to IMO zjazd w dół po pierwszych doskonałych płytach.
Nie zgadzam się. Dla mnie Warrior On The Edge Of Time to płyta wieńcząca pierwszy, najlepszy okres dla zespołu. Ona jest jak wisienka na torcie. Oczywiście miłośnicy "radykalniejszego" Hawkwind mogą na nią psioczyć - wszak więcej tu melodii (pamiętajcie: hawkwindowskich) i progresywności niż na poprzednich albumach, ale taką drobną zmianę w stylistyce zapowiadała już poprzednia, doskonała płyta Hall Of The Mountain Grill.
Za "zjazd w dół" uważam natomiast następną w kolejności Astounding Sounds, Amazing Music - to na niej pojawiły się syntezatory przez co brzmienie stało się dla mnie na tyle złe, że krążek okazał się niesłuchalny. Nie ma się zresztą czemu dziwić, przecież to rok 1976 .
Andy pisze:Za kilkanascie godzin bede ich widzial na zywo. Mam nadzieje, ze nic nie stracili ze swego wigoru scenicznego.
Mam nadzieję, że o "oprawę sceniczną" zadba inna pani, nie Stacia - lata występów już pewno odcisnęły swoje piętno, a wrażenia wzrokowe są równie ważne co muzyczne .
Stacia to już z nimi dłuuugo nie występuje. Ale za swoich najlepszych czasów ... no cóż, i usiąść na czym miała i oddychać też, zaprzeczenie anoreksji.
A może by ktoś kiedyś sciągnął Hawkwinda do Polski?
Nie ma ludzi niezastąpionych. Oprócz The Rolling Stones.
Tarkus pisze:Czytałem recenzje sobotniej części NearFestu i każda miała jeden punkt wspólny : Hawkwind są genialni
Nie wiem kto pisal te recenzje. Prawdopodobnie jacys zaprzysiegli fani. Widzialem jednego, ktory przyniosl 20 okladek od plyt winylowych i 40 ksiazeczk cd do podpisania .Dla mnie to najwieksze rozczarowanie tegorocznego NearFestu. Nuda, nuda i jeszcze raz nuda. Wszystkie utwory podobne do siebie, caly koncert brzmial tak jakby grali jeden utwor. Ten sam monotonny rytm, te same tepo utworow. Oprawa sceniczna ograniczyla sie do wyswietlania slajdow. Ogolnie mozna ich okreslic jako lzejsza odmiane Motorhead. Tamci tez graja jeden utwor przez caly koncert . Po godzienie poszlismy z kolega na piwo.
Tarkus pisze:Istnieje też mozliwość, że Hawkwind to po prostu nie twoje klimaty. Oni zawsze na koncertach brzmieli, jakby grali ten sam utwór
Chyba masz racje. W swoich zbiorach mam ich 3 plyty winylowe i 5 cd, ale jakos nigdy nie moglem sie przekonac do muzyki tej grupy. Myslalem, ze moze po obejrzeniu ich na zywo moja niechec do Hawkwind zmieni sie przynajmniej w szacunek, bo to przeciez legenda, ale chyba jeszcze bardziej sie poglebila.
Poza tym Dave Brock zachowal sie jak zwykly burak. Na Nearfest kazdy zespol po koncercie podpisuje swoje plyty, plakaty itp. a potem mozna sobie robic z nimi zdjecia. Dave po skonczeniu podpisywania plyt zerwal sie i po prostu uciekl, chociaz czekalo na niego tylko 3 (trzech) fanow, zeby zrobic sobie z nim zdjecie. Zajeloby mu to nie wiecej niz 3 dodatkowe minuty.
Może nie wziął przed koncertem nic i zaczął go dygot łapać )
Inna sprawa, że jeśli cię studyjne klasyki Hawków nie przekonały, to koncert też raczej nie miał prawa cię przekonać. Mnie pozostaje tylko pozazdrościć ci NearFestu...
If you don’t love RoboCop, then you are a Nazi and support terrorism. Na Discogsach