

To była niezapomniana wycieczka - jeden z tych THE momentów w życiu, których się nie zapomina nigdy. Choć nie ukrywam, że po słynnym wypadku grupy szkolnej, co spadła spod Rysów z lawiną, nie mogłem oprzeć się porównaniom... A było to tak: moja mama była wówczas nauczycielką w liceum i zarazem górską neofitką (a ja świeżo zarażonym). Obmyśliła ze swoją trzecią liceum wycieczkę do Doliny Pięciu Stawów (w okresie maturalnym), ja zaś byłem ówcześnie ósmoklasistą, prosto po ospie zresztą, ale pojechałem z nimi. Ech, mogłem imponować starszej młodzieży (a przy okazji, była to grupa naprawdę niesłychanie fajnych młodych ludzi!), bo choć nie byłem jeszcze wtedy wielce obchodzony, to znałem chyba wysokości wszystkich szczytów w Tatrach i dzięki staremu dobremu Nyce umiałem je rozpoznać na każdej panoramie z każdego miejsca...
Spaliśmy w Stawach, w których poza nami nie było nikogo (nie wiem, może jakiś samotny gość był, ale nie widziałem), Na miejscu mieliśmy trzy pełne dni, śniegu ogromne ilości i przewodnika z misją, który był zachwycony, że grupa chce chodzić po górach, a nie po raz dwusetny do Kościeliskiej. Zrobiliśmy dwie wielkie tury: Szpiglasowa - Moko - Świstówka - Stawy dnia pierwszego oraz Krzyżne - Murowaniec - Zawrat - Stawy, drugiego, obie przy cudownej pogodzie, w pięknym miękkim śniegu, zero zlodowaceń, ale też nie lawiniasto (mówił przewodnik). Szczęściu nowicjusza i wybaczonym błędom młodości należy przypisać to, że nikomu się nic nie stało, a nawet nie czuliśmy żadnego zagrożenia. Oczywiście przewodnik miał głowę na karku i rękę na pulsie, tym niemniej była to 20 (może 15-) osobowa grupa robiąca jakieś szalone dupozjazdy z Krzyżnego i schodząca megastromym zejście ze Szpiglasowej prosto na rympał... Kiedy usłyszałem w 2003 o tym nauczycielu z Tych, uwielbianym przez młodzież, doświadczonym w górach, no nie mogłem nie zobaczyć podobieństw - okej, był maj a nie styczeń, to duża różnica, my mieliśmy przewodnika, oni nie, i nie wchodziliśmy na Rysy, tylko na przełęcze, ale jednak.
W każdym razie dla mnie było to doświadczenie z gatunku tych kształtujących całe życie: nie chodziło tylko o góry i wycieczki, również cały charaker pobytu i to z tymi wspaniałymi ludźmi, którzy bardzo mi imponowali, a ja mogłem czuć się jednym z nich, choć byłem znacznie młodszy. W tej sali w pięciostawiańskim schronisku, które jest moim miejscem pod słońcem robiliśmy sobie jedzenie z przyniesionych w plecakach na stelażu prowiantów; wieczorami siedzieliśmy i gadaliśmy, a przewodnik (a także obecny na miejscu GOPRowiec) snuli górskie opowieści. Był to przede wszystkim mój pierwszy pobyt w schronisku tatrzańskim i do dziś nie ma co ukrywać, że nie ma dla mnie NICZEGO, co kocham bardziej niż pojechać w Tatry i mieszkać w schronisku, więc co tu więcej dodawać?
Trzeciego dnia pogoda była znacznie gorsza i tu nasz przewodnik wykazał się rozsądkiem, bo choć ruszyliśmy na Kozi Wierch (podejście ze Stawów strome, ale łatwe), to kiedy stwierdził, że robi się ślisko i nieprzyjemnie, zrobiliśmy wycof.
Następnego dnia zeszliśmy w doliny i nic już nigdy nie było takie samo. Brzmi patetycznie, ale taka jest prawda.