Spędziłem dziś super wieczór w Filharmonii, w ramach festiwalu
Chopin i jego Europa.
Najpierw
Martin Garcia Garcia w recitalu solowym. Było rewelacyjnie. Muszę oddać wszelką sprawiedliwość żyri Konkursu, które dostrzegło w Garcii Garcii coś, czego ja nie dostrzegłem, gdy z pewnym rozbawieniem słuchałem go w drugim etapie na żywo i byłem przekonany, że wyślą go do domu, żeby nauczył się lepiej grać. Przekonał mnie do siebie trochę już w kolejnych rundach, też w tym koncercie pokonkursowym. Ale dziś objawił się jako wspaniały artysta, przede wszystkim jak on pięknie operował dźwiękiem - szczególnie ujęła mnie jego artykulacja na poziomie tych najmniejszych, najkrótszych dźwięków, które mimo wszystko wybrzmiewały z mocą i elegancją. A było ich dużo od początku, bo zaczął od
Bacha i tam niemal nie używał pedała, więc na tych dźwiękowych stuknięciach/ kroplach/ rozbłyskach to się często opierało. Z kolei w
Liszcie niemal dziurawił klawiaturę, z takim powerem w nie rąbał
Z powerem, ale i z wyczuciem, żeby nie było. Najbardziej jednak mi się podobała
sonata h-moll (chopinowska), muszę powiedzieć, że w Largo mnie zupełnie zaczarował - no i tam wreszcie zaczął bez skrępowania śpiewać
Wcześniej miałem wrażenie, że mu producent kazał się miarkować i machał ustami bardzo aktywnie, ale w większości bezgłośnie. Sonata jednak wyzwoliła jego ukryte siły i strasznie to zabawne, ale i fajne jest (a wcale mi koncentracji nie zabiera), kiedy wydaje z siebie te nieoczekiwane kantaty!
Ale tego wieczora koncerty były dwa, więc po krótkim spacerze i wizycie w kawiarni, wróciłem do Filharmonii na wieczorny koncert pod znakiem instrumentów historycznych. Prowadziła go {oh!} Orkiestra Symfoniczna pod kierownictwem
Martyny Pastuszki, która to pani gra pierwsze skrzypce i czuwa nad całością, choć bezpośrednio dyryguje tylko czasami. Tym razem towarzyszyła włoskiemu klarneciście
Lorenzo Coppoli podczas klarnetowego koncertu
Mozarta. Boże, jakie to piękne było. Wszystkie dźwięki (wszystkie) płynęły w sposób tak naturalny, OCZYWISTY, jakby były tam od początku świata, a było ich tam mnóstwo, bo orkiestracja bardzo bogata, nieskończenie polifoniczna, ale wszystkie te przeplatające się dźwięki są idealnie klarowne, ani śladu chaosu... Wiem, że brzmię, jakbym był Salierim z Amadeusza, ale co zrobić, skoro tak to już jest z tym Mozartem. Nie porusza mojego serca w połowie tak, jak Chopin, ale geniuszu mu to nie ujmuje. Może też niektóre utwory bywają nudnawe, ale akurat koncert klarnetowy jest pierwsza klasa.
Pierwsza klasa był też pan
Lorenzo. Grał jednak nie na zwykłym klarnecie, tylko na jakiejś bardzo ciekawej historycznej odmianie - na początku zrobił cały wykład na temat swojego instrumentu; nie jestem pewien, ale chyba był to [url=
https://en.wikipedia.org/wiki/Basset_horn]ten instrument[/[url], z tym że na końcu tej fajeczki miał jeszcze tłumik (!); pan mówił, że tak to sobie wymyślił
Anton Stadler i że wprawdzie instrument jest przez to cichszy, ale orkiestra też będzie grała cicho, więc coś da się usłyszeć
Pan mówił w ogóle bardzo ciekawie, prezentował też, czym się różni od zwykłego klarnetu oraz wskazywał na autocytaty z różnych oper Mozarta, które znajdą się w utworze, którzy zagrają. Niezły był z niego wodzirej w ogóle, tańczył z tym klarnetem, robił śmieszne miny, no ale przede wszystkim przepięknie grał. Pierwsza klasa występ.
W przerwie zostałem, żeby zobaczyć mój ulubiony widok: jak opuszcza się platforma, po czym do góry wjeżdża fortepian, ale fortepian historyczny, drewniany - w porównaniu do tego Fazioli, na którym grał Garcia Garcia, i które brzmiało skądinąd przecudownie, ten tutaj to był istny rzęch. Ale rzęch z duszą! A wjechał on, aby
Aleksandra Świgut zagrała na nim mój ukochany
koncert e-moll. Pierwszą część zagrała porywająco, ona i też orkiestra, która bardzo interesująco grała te jakże znane, a przecież mało wyrafinowane motywy. No właśnie, niby ograne, ale jednak co emol to emol, prawie tam zacząłem skakać na siedzeniu, jak mnie porywały w podróż te pasaże i kreszczenda
Mam jednak wrażenie, że w drugiej i trzeciej części pani Aleksandra jakby lekko się sypała. Nie że fałszywe nuty, tylko jakoś całość nabierała czasem dziwnego wyrazu i nie wiem, czy to tak miało być, czy coś jej nie wychodziło. Może to zdecydowało, że choć aplauz na koniec był gromki, to nie stojący (podczas gdy na Garcii wszyscy poderwali się z miejsc, kiedy tylko skończył). Tak sobie myślę, że choć w przypadku Świgutowej werdykt jury Konkursu (nie przeszła do drugiego etapu) był ewidentnie trefny, to mógł jednocześnie być trafiony. To jest pianistka - a także kobieta - o ogromnej charyźmie, zresztą widać, że ma status nie kogoś, kto odpadł w pierwszej rundzie, tylko znacznie znacznie wyższy, ale czegoś jej zapewne brakuje, nad czym musi pracować. A jak ktoś dochodzi do finałów, to automatycznie zaczyna gwiazdorzyć, czasem to nie idzie w parze z tym pracowaniem... Może dzięki temu za 10 lat będzie najwybitniejszą polską pianistką? Może zresztą już nią jest, a cały ten występ oceniam bardzo dobrze, nawet jeżeli po pierwszej części myślałem, że będę go oceniał ultrazajebiście
W niedzielę czeka mnie jeszcze
Kyohei Sorita, mój konkursowy faworyt numer jeden, który w dodatku ma zagrać tę samą sonatę h-moll, co Garcia. Jak wypadną w porównaniu? Już się nie mogę doczekać!