The Who

Biografie, dyskografie, opinie.

Moderatorzy: gharvelt, Bartosz, Dobromir, Moderatorzy

Awatar użytkownika
WOJTEKK
box z pełną dyskografią i gadżetami
Posty: 26265
Rejestracja: 12.04.2007, 17:31
Lokalizacja: Lesko

Post autor: WOJTEKK »

Zack jest niedoceniany ale przez publikę, głównie dlatego, że zawsze był człowiekiem drugiego planu. W branży to on dobrych 20 lat jest ceniony i szanowany
Nie ma ludzi niezastąpionych. Oprócz The Rolling Stones.

http://artrock.pl/
Awatar użytkownika
Peter Hammill
album CD
Posty: 1636
Rejestracja: 13.11.2007, 06:39

Post autor: Peter Hammill »

Bednaar pisze:Tyle się mówi o The Rolling Stones, że są nie do zdarcia... A co powiecie na tych Szanownych Starszych Panów na zdjęciu poniżej - miesiąc temu grali na Wembley:

Obrazek

Bardzo ich lubię. To jest chyba mój ulubiony zespół z przełomu lat 60-70. Pete Townshend jako kompozytor był w pewnym momencie wybitny.
Zima czy jesień?
Awatar użytkownika
Peter Hammill
album CD
Posty: 1636
Rejestracja: 13.11.2007, 06:39

Post autor: Peter Hammill »

Dżejdżej pisze:Osobiście (muzycznie) wolę The Who - ale obiektywnie muszę stwierdzić ,że finansowo RS biją ich na głowę

Też tak mam. Wolę The Who. Przy czym oni zawsze byli mniej docenieni niż The Beatles czy wspomniany Rolling Stones.

RS to jest od dawna instytucja, a The Who grają, co ktoś tu zauważył, od okazji do okazji, nie jest to już bowiem zespół, tylko raczej dwóch starszych panów. W RS grają czterej muzycy, z których trzech jest od samego początku, a czwarty to też już weteran sceny rockowej.

Osobna kwestia, że jestem wielkim wielbicielem głosu Rogera Daltreya. Wspaniały wokalista.

Też jestem zdania, że "Live At Leeds" to koncert jedyny w swoim rodzaju, inne ich koncerty z tego okresu, mimo że znakomite, nie mają jednak tego czegoś, co posiada "LAL" - tu jest wszystko na swoim miejscu. Poza tym prezentuje grupę w innej odsłonie niż na płytach studyjnych.
Zima czy jesień?
Awatar użytkownika
Peter Hammill
album CD
Posty: 1636
Rejestracja: 13.11.2007, 06:39

Post autor: Peter Hammill »

Właśnie. Skoro Zak Starkey jest z The Who tyle lat, to na pewno nie trzymają go tam za piękne oczy. Starkey grał już chyba z The Who na niezwykłym koncercie w Hyde Parku w 1996 roku, podczas którego wykonali w całości "Quadrophenię". Pod koniec lat 90 ten koncert pokazała nasza telewizja. Townshend przez cały koncert grał na gitarze akustycznej i sprawiał wrażenie lekko stremowanego. Za to Daltrey śpiewał na całego.
Zima czy jesień?
Awatar użytkownika
greg66
limitowana edycja z bonusową płytą
Posty: 4185
Rejestracja: 31.08.2008, 22:00
Lokalizacja: Opole
Kontakt:

Post autor: greg66 »

THE WHO - Tommy /1969/

Pete Townshend:”To opowieść o chłopcu, który przyszedł na świat głuchoniemy i ociemniały, i o tym, co go spotkało w życiu. W rolę chłopca wciela się The Who. Wyraża to muzyką, tematem, którym zaczyna się opera. Zaraz potem rozbrzmiewa pieśń opisująca samego chłopca. Istotne jest przede wszystkim to, że chłopak egzystuje w świecie wibracji. To dzięki nim-muzyce The Who-słuchacz jest w pełni świadom chłopca i tego, co z nim się dzieje. To wszystko jest bardzo złożone i nie wiem, czy zdołam całość jasno zilustrować.”
Townshend był zawsze trochę innowatorem. Tworząc utwory silnie tkwiące w stylistyce lat 60-tych, zawsze dodając od siebie jakieś dziwne efekty, po włączenie sprzężenia zwrotnego i mocnych akordów dochodziły jeszcze eksperymenty. The Who już wcześniej na „A Quick One” filtrował z piosenkami konceptualnymi a cały trzeci album „The Who Sell Out” opierał się na koncepcji audycji radiowej.
Po sześciu mozolnych miesiącach 1968 roku grupa The Who skończyła, przez wielu krytyków uważany za jeden z największych albumów wszech czasów, „Tommy’ego”.
Otrzymaliśmy rozłożystą bestię z podwójnym albumem, z historią, która trafia do nas do dziś.
Townshend z pewnością przeszedł krok od autora piosenek do kompozytora wizjonera, zdolnego do gustownego i inteligentnego sklejania ze sobą dużej kolekcji pozornie niezwiązanych ze sobą pomysłów muzycznych.
Stworzył rock operę.
W pigułce wygląda to tak. „Tommy” używa głównie gitar akustycznych, trochę instrumentów klawiszowych i waltorni. Roger Daltrey i Pete Townshend dzielą po równo obowiązki wokalne a bas Johna Enstwistle’a jest również bardzo widoczny. Oczywiście jest jeszcze na perkusji Keith Moon, który naprawdę błyszczy przez cały album. Wydaje się, że te dwadzieścia cztery utwory zebrane na płycie będzie ciężko przebrnąć, ale gdy słuchasz je od początku do końca, czas leci a dźwięki hipnotyzują cię. W chwili gdy usłyszysz początkowe akordy „Overture”, wiesz, że czeka Cię coś naprawdę wyjątkowego.
Tommy to młody chłopak urodzony przed I wojną światową. Podczas wojny jego ojciec znika, a matka spotyka się z innym mężczyzną. Prowadzi to do katastrofy, gdy kapitan Walker wraca z wojny żywy, konfrontując się i zabijając kochanka swojej żony. Rodzice mówią młodemu Tommy’emu aby nie mówił o morderstwie, którego był świadkiem, powodując, że chłopak dostaje blokadę. Staje się głuchoniemy i ociemniały. Pomimo zastosowania wielu metod leczenia stan Tommy’ego się nie poprawia. W tym czasie świat zwraca na niego uwagę jako „czarodzieja pinballu”. W końcu odzyskuje świadomość pod koniec albumu i próbuje rozpowszechniać to, czego nauczył się z tego doświadczenia, ale większość ludzi jest mniej otwarta na jego nauki.
Muzycznie album jest różny, ale bardzo trudno jest wziąć poszczególne piosenki i oddzielić je od szerszej narracji. „Pinball Wizard” to akurat rzadki wyjątek od tej reguły. Dość łatwo występuje jako oddzielny numer.
„1921” ma niesamowitą wokalną pracę i jest prawdziwym początkiem płyty, ponieważ rodzice mówią Tommy’emu aby „nigdy nikomu nie mówił” o tym, co zobaczył. „Amazing Journey” to iskra, która rozpoczyna jazdę. Świetne bębnienie Moona, wściekle wypełnia nastrój utworu a potem zaczyna się „Sparks”. Potężne akordy ukazują magię pracy w studio, coś co wydaje się brzmieć jak zapętlona gitara, tworzy efekt, który brzmi jak skrzek mewy a potem piosenka trwa w hipnotycznym stanie. Moon i Townshend brawurowo jammują a Enstwistle dodaje pod spodem bardzo gładkie line basu. Psychodelicznie potraktowany blues „Eyesight to the Blind” ukazuje nam potężny wokal Daltreya. Generalnie „Tommy” ujawniło, że wokalista The Who odnalazł swój prawdziwy głos. A jest to bez wątpienia rockowy głos, który wciąż zalicza się do najlepszych, jakie kiedykolwiek stworzono. Następną piosenką jest „Christmas”, która dotyczy rodziców Tommy’ego zaniepokojonych tym, że chłopak nie jest świadomy Jezusa ani Bożego Narodzenia i jego dusza znajduje się w niebezpieczeństwie. Ponownie słyszymy fenomenalny wokal Daltreya a chórki Townshenda i Entwistle’a są świeżym powitaniem z całym utworze. Po drugim refrenie piosenka przechodzi w powracający motyw, a Townshend śpiewa najbardziej przejmujący fragment na płycie. „Tommy can you hear me?” i znowu i znowu. „Tommy can you hear me?”. Następnym głównym tematem jest piękna część albumu za sprawą „See Me, Feel Me”. Głos Daltreya jest tutaj pełen tęsknoty, błagania by dotarł do kogoś. Po tej niesamowitej środkowej część „Christmas” wraca do kolejnej zwrotki i refrenu, kończąc piosenkę. To świetna piosenka ale to środkowa część czyni ją czymś niesamowitym. Oczywiście słuchając całości muzyki znajdujemy przeróżne smaczki, które czają się nawet w tych krótszych utworach. Najczęściej te wypełniacze są słabymi ogniwami w rockowych operach ale nie tutaj. „There A Doctor”, „Miracle Cure” czy „Do You Think It’s Alright” wszystkie są świetnymi, melodyjnymi, chwytliwymi i trochę zabawnymi numerami. To jest właśnie prawdziwa troska o melodię. Dodając humorzaste linijki obok poważnych rzeczy, Townshend wykonał świetny ruch. Wszakże to śmiech uratuje świat, prawda?
Jak naprawdę można narzekać na bombardowanie i wzdęcie opery, kiedy John warczy:”Jestem twoim złym wujkiem Ernie/ Cieszę się że mnie nie widzisz ani nie słyszysz/ Gdy się bawię, bawię się, bawię się”. Całą pierwszą część albumu podsumowuje utwór „Underture”. To taki acid trip „Tommy’ego” w muzycznej formie. Druga część płyty prowadzi Tommy’ego przez kolejne perypetie doprowadzając do finału w postaci numeru „We’re not Gonna Take it”. To tutaj Tommy próbuje opowiedzieć swoje doświadczenia publiczności, aby być jak on, muszą „odciąć się” z wszystkich kontaktów zewnętrznych i że nie ma szybkich dróg do duchownego oświecenia (jak alkohol czy narkotyki). Związek z naukami Meher Baby (którego wyznawca był Townshend) jest jasny. Nie istnieją żadne zasady, musicie sami znaleźć odpowiedzi na wszystkie pytania. Niestety opuszczony przez swoich zwolenników Tommy jest teraz jeszcze bardziej samotny niż wtedy, gdy był głuchy, niemy i ślepy. Teraz wie, że kontakt z ludźmi jest potrzebny. Tommy po raz ostatni zwraca się do publiczności. Pozostaje porywający refren „Listening to You”.

Obrazek
Awatar użytkownika
greg66
limitowana edycja z bonusową płytą
Posty: 4185
Rejestracja: 31.08.2008, 22:00
Lokalizacja: Opole
Kontakt:

Post autor: greg66 »

THE WHO The Who Sings My Generation /65/

Grupa The Who wydała swój imponujący debiutancki album w grudniu 1965 roku. Wtedy jeszcze ostre i hałaśliwe riffy wcale nie dominowały w muzyce rockowej. Zresztą ta muzyka dopiero się rodziła. Nawet The Beatles i The Rolling Stones nadal pisali proste piosenki o miłości, a inne zespoły raczej nagrywały płyty z materiałem napisanym przez kogoś spoza zespołu. Jedynymi obok The Who, którzy już otwierali drogę na ostre riffy byli The Kinks i The Animals. The Who pojawił się na listach przebojów w Wielkiej Brytanii z singlami „I Can’t Explain” i „Anyway, Anyhow, Anywhere” więc ich producent Shel Talmy, uzyskał zielone światło od wytwórni Decca na nagrania debiutanckiego materiału przez zespół. Pete Towshend zachęcony nadarzającą się okazją, napisał więcej piosenek na płytę i one zastąpiły covery, które początkowo miały zostać włączone do nagrania. „The Who Sings My Generation” to przede wszystkim album pełen zgryźliwych, hałaśliwych piosenek. Słuchając już pierwszych akordów płyty, będziesz wiedział, czy polubisz te utwory prawie od razu i chociaż paleta instrumentów może być ograniczona-gitara, bas, perkusja i okazjonalnie fortepian to każdy rowek płyty ma mocny cios i podążając za nim witasz się z surowym, pełnym energii dźwiękiem. Zobacz jak wszyscy prześlizgują się przez te miodowe harmonie. Te wokalne zagrywki wcale nie rozmiękczają numerów tylko świetnie pasują do tych drażniących efektów.
No dobra, na początek albumu piosenka „Out in the Street”, która w pełni kopie tworząc szorstkiego rockera z mocnymi rytmami i walącym bębnieniem Moona. W dalszej części Towshend bezceremonialnie uderza w topór wywołując energetyczne wibracje, krążące wokół słuchacza. Na dwanaście piosenek, zarejestrowanych na debiucie The Who, trzy są coverami. „I Don’t Mind” oraz „Please, Please, Please” Ojca Chrzestnego Soulu, Jamesa Browna nie zostały wybrane z przypadku. Te dramatyczne i uduchowione minuty pokazują wszechstronność grupy i cały ten początkowy zgiełk lat 60-tych. Kolejnym numerem na płycie jest „The Good’s Gone” będący wyjątkowym, brzęczącym rojem pszczół zbudowanym na ostrych wzorach perkusji i rozbudowanych akordach gitarowych Townsenda. Piosenka jest powtarzalna, ale ma doskonałe napięcie podczas zwrotek i refrenów, które ustępuje podczas lekkich mostków, wydłużając tą aranżację do prawie niespotykanych w 1965 roku czterech minut trwania. Ale nie zawsze są to oczyszczające refreny. W „La-La-La-Lies”, czysto popowej piosence mamy ten wers: „Nigdy nie myślałem, że cię wkurzyłem/ nie słuchałem twoich kłamstw/ kłamstw/ La-la-la-la-la-la kłamstwa” zaśpiewany z takim melodyjnym wzruszeniem ramion z którego Bob Dylan byłby dumny. Ta piosenka tak naprawdę omija nastoletnie lata i kończy się z powrotem na placu zabaw w szkole podstawowej. Lubię „Much Too Much”. Wokale są zasmarkane, a cudowna gra na fortepianie i skromnie świetne brzmienie gitary w drugiej połowie każdej zwrotki, ostatecznie prowadzi do tego momentu, w którym Roger beztrosko jęczy „Był czas, kiedy mogłem dać ci wszystko, co miałem/ Ale mój entuzjazm osłabł i nie mogę znieść bólu/ Robienia tego, czego nie chcę robić”.
Bez wątpienia wiele zasług należy się producentowi nagrań Shel Talmy, ważnej osobistości Brytyjskiej Inwazji, ze względu na jego podejście, aby „cięższe” rockowe zespoły brzmiały luźno i sporadycznie w studio-dlatego cały album jest mistrzowską symulacją klasycznego, garażowego brzmienia. I to wychodzi.
Hmmm, The Who nie zasłynęli ze swoich pięknych popowych piosenek, a piosenka, która stała się najbardziej trwała z nich wszystkich, nie jest żadną z nich. Pieprzone słowo. To „My Generation”. I byłbym bardziej skłonny narzekać na nią, gdyby ten numer nie był tak re-we-la-cyj-ny. Niesamowite basowe solówki przy swoim subtelnym agresywnym brzmieniu pełzną przez cały utwór, pomiędzy każdym powtórzeniem „Talkin bout mah geeen-eration” by w końcu dostać pomoc od gitary Pete’a. Ale te kilka pierwszych powtórzeń to tylko sam bas i brzmi to niebezpiecznie. No a kiedy Roger mówi staruszkom narzekającym na fffffffuck offfff-eee czekaj miałem na myśli fffffffade away, prawdopodobnie czujesz tą lukę pokoleniową. No i ten wers. Wers, który przeszedł do historii. I nie ważne, czy śpiewają go dwudziestolatkowie, czy sześćdziesięciolatkowie, to jest przekazywane z pokolenia na pokolenie. „Mam nadzieję, że umrę, nim się zestarzeję”. Genialna synteza szaleństwa uruchamia sposób w jaki wszystko się rozpada poprzez perkusyjny, zwrotny wrzask. Rzadko zdarza się, że zacinanie się wokalu jest używane tak płynnie, z pewnością jest to środkowy palec piosenki. Ale to nie tylko to, kontrast w refrenach między ruchliwą perkusją a zrelaksowanym brzękiem gitary sugeruje coś bardziej ulotnego i niewysłowionego niż warczenie czy konfrontacja. Jąkanie Daltreya wyfruwa jak zgnieciona nuta z procy i podcina samo słowo.
Jeśli „My Generation” jest hymnem dorastania to „The Kids Are Alright” jest hymnem dzieciństwa. Słoneczne dni w szkole i wspaniała wycieczka kryje się wszędzie tam, gdzie zechcesz. Piosenka zawiera również muzyczne przerywniki, w których Moon zawodzi na bębnach, co jest jego ozdobą kolejnych klasyków grupy.
Muzycy The Who podobnie jak większość działających wtedy grup mieli w swoim zestawie bluesowy dowód fascynacji czarną odmianą tego nauczyciela. Pełen pasji i radosnego hałasu „I’m A Man” drapie i faktycznie pokazuje niewątpliwy urok tych mocnych piosenek. A całość kończy numer instrumentalny, przywołujący hałaśliwą, psychodeliczną aurę, o której nikt wtedy nawet nie śnił, „The Ox”. Podczas gdy na całej płycie można posmakować talentu w grze na perkusji Moona, ten numer pokazuje, jaki jest naprawdę dobry. Zbudowany został wokół szybkich solówek Keitha i lekkich klawiszy, na których gra Nicky Hopkins wchodzimy w ciężki gwiezdny surfujący rock niczym ze słonecznych plaż Kalifornii. I to zostaje.
Podobnie jak pierwsze dźwięki płyty pozostają na zawsze i głoszą światu, że nadchodzi nowe.

Obrazek
Awatar użytkownika
greg66
limitowana edycja z bonusową płytą
Posty: 4185
Rejestracja: 31.08.2008, 22:00
Lokalizacja: Opole
Kontakt:

Post autor: greg66 »

The WHO -A Quick One /1966/

Druga płyta The Who, „A Quick One” jest powszechnie uważana za kluczową dla grupy ze względu na szybkie odejście od formuły rhythm and bluesa występującej na debiucie a także za migrację w kierunku bardziej oryginalnego pisania piosenek. Zanim zaczęli nagrywać „A Quick One”, ich współmenedżer Chris Stamp, wynegocjował umowę zapewniającą każdemu muzykowi zaliczkę w wysokości 500 funtów, pod warunkiem, że wszyscy napiszą piosenki na album (w 1966 roku była to mała fortuna, Daltrey kupił sobie Volvo w stylu „Świętego”).

Płyta została nagrana w Londynie we współpracy z menedżerem zespołu Kitem Lambertem jako producentem. Chociaż kilka wybranych piosenek z „A Quick One” stało się podstawą dla klasycznego rockowego radia, to tak naprawdę to ukryte perełki wydobywają urok tego albumu. Co więcej album ten jest najbardziej zróżnicowany. Oczywiste jest, że nie wszyscy muzycy należą do klasy kompozytora Pete’a Townshenda, ale materiał jako całość broni się i z przyjemnością słucha się tego albumu. Brzmienie stało się bardziej skupione, a same piosenki stały się jednocześnie bardziej artystyczne i melodyjne.

Townshend: „Wprowadziłem Johna Entwistle’a w tajniki mojej metody nagrywania demo. Kupił zestaw podobny do mojego. Napisał i nagrał „Whiskey Man” w małej sypialni w domu rodziców, gdzie nadal urzędował. Z kolei Rogerowi w moim studio w Soho pomogłem stworzyć demo „See My Way”, kawałka w stylu Buddy’ego Holly. Najgorzej było z Keithem. Utwór „Cobwebs and Strange” zdołał nam ledwie zagwizdać i był to najwyraźniej fragment ściągnięty ze ścieżki dźwiękowej jakiegoś filmu. Jakiego, nie wiedział. Coś mu kołatało w głowie. W takich bólach rodził się ten dziwaczny kawałek na orkiestrę marszową. Samo nagrywanie było już wielką przyjemnością. Maszerowaliśmy po studiu: John grał na trąbce, ja na banjo, Keith walił w wielki bęben a Roger dął w puzon. Nałożyliśmy na granie na odgłos maszerowania, potem dograłem partię fujarki a na końcu czynele Keitha”.

Różnorodność to główny atut płyty. Obejmuje humorystyczny „Cobwebs and Strange”, surfujący „I Need You”, modsowe „Run Run Run” oraz pierwszą mini-operę, dziewięciominutową „A Quick One While He’s Away”. Ten rozległy numer tytułowy napisał Pete Townshend, nawet The Beatles nie nagrali niczego tak długiego. Powodem tego nagrania jest mniej artystycznej brawury a zwykły pragmatyzm. Otóż po nagraniu całości okazało si, że brakuje sporo czasu aby płyta przekroczyła pół godziny. Poproszono Pete’a o wypełnienie płyty. Townshend napisał ten kawałek składając go z sześciu odcinków, opowiadając o niewiernej żonie, która szybko porzuca swojego kochanka Ivora i zostaje szczęśliwie rozgrzeszona przez swojego męża. Każda z tych opowieści jest samodzielną piosenką, fantastyczną zresztą a łączność między nimi przypomina późniejszego Sierżanta Pieprza dyrygującego przy Abbey Road. To był odważny pomysł. Fascynujące jest usłyszeć Townshenda wyruszającego na ścieżkę, która ostatecznie doprowadzi go do „Tommy’ego” i „Quadrophenii”. Sześć różnych części zaczynających się od sekcji a cappella, zharmonizowanej przez wszystkich muzyków zespołu. Następnie w „Crying Town”, Daltrey używa swojego najlepszego wokalu a całość brzmi jak Dylan stawiający stopy wśród kwaśnych ziem. Główną rolę w „Ivor the Engine Driver” gra Entwistle barwiąc te kilka wersów latawcami wypełniającymi niebo urokliwym skrzydłem. Finałowe „You Are Forgiven” prowadzi Townsend trzymając za sznurek i odganiając głodnego psa.

Uwagę przyciągają oba kawałki Johna Entwistle’a. „Whiskey Man” opowiada historię o niewidzialnym kumplu do picia a do tego pozwala Johnowi użyć waltorni, i to jako instrumentalnego solo. „Boris the Spider” zapada w pamięć. To chwytliwy numer, choć w swojej konstrukcji to niemal muzyczny horror, zwłaszcza gdy w refrenach John używa swojego głębokiego „złego” głosu, „Booooris the Spiiiider”.

Co jeszcze? „So Sad About Us” przybliża dźwięk do klasyki The Who, zwłaszcza z brzmieniem basu i perkusji a „Don’t Look Away” waha się w okolicach amerykańskiego folku idąc przez rock po ołowiane trawy.

Chociaż wydaje się, że The Who w zestawie z The Beatles, The Kinks i Small Faces walczą o swoje miejsce to osiągnięciem, które ich wyróżnia od reszty jest właśnie ta płyta, „A Quick One”. Wielobarwna torba wypełniona różnymi smakami zaprasza słuchacza, takiego ciekawskiego i wszędobylskiego do zajrzenia w jej środek. Ciekawość procentuje zabierając cię w sam środek Swingującego Londynu, który pojawia się z każdą nutą płyty, bo przecież torba okazała się bez dna.
Awatar użytkownika
akond
longplay
Posty: 1390
Rejestracja: 04.09.2020, 13:09
Lokalizacja: Wrocław

Post autor: akond »

greg66 pisze:Co więcej album ten jest najbardziej zróżnicowany.
Otóż to. I chyba dlatego jest jednym z moich ulubionych The Who.

(Z drugiej strony, w zależności od nastroju, praktycznie każdy z tych klasycznych bywa moim ulubionym.)

Fajnie, że wziąłeś "Ktosiów" na warsztat. Śledzę cykl z przyjemnością.
.
Crazy
zremasterowany digipack z bonusami
Posty: 5425
Rejestracja: 19.08.2019, 16:15

Post autor: Crazy »

Zdecydowanie!

Ja jestem z tej może dziwnej frakcji, która najbardziej - z tych, co zna - lubi debiut. Ale ponieważ więcej nie znam, niż znam, to już siedzę cicho ;-)
jeżeli nam zabraknie sił
zostaną jeszcze morze i wiatr
Awatar użytkownika
greg66
limitowana edycja z bonusową płytą
Posty: 4185
Rejestracja: 31.08.2008, 22:00
Lokalizacja: Opole
Kontakt:

Post autor: greg66 »

A wiecie jak opisywałem debiut to wziąlem sobie na warsztat debiuty paru kapel jak: The Kinks, The Animals, The Hollies i Small Faces.
Bardzo ciekawie sie tego słuchało. Muszę przyznać, że pomimo podobnych konwencji każdy z tych debiutów jest inny. The Who mieści się jak najbardziej w tej czwórce. The Kinks mocno brytyjski jeszcze nie sarkastyczny bardziej rock'n'rollowy, The Animals "czarny" blues i r&b, "perła", The Hollies rock'n'rollowy pop, Small Faces soulowo r&b zjawisko, pełna energia i The Who ostry, wręcz agresywny łomot. I jeszcze dwie rzeczy dla wszystkich tych płyt znaczące-świetne aranże i niebagatelne wokale.
Posłuchajcie.
Awatar użytkownika
Retromaniak
digipack
Posty: 2933
Rejestracja: 13.03.2021, 15:39
Lokalizacja: Niemcy / Bydgoszcz

The Who Sell Out 1967

Post autor: Retromaniak »

"The Who Sell Out" (1967). Tej plyty jeszcze nie omawialiscie. Nadarza sie okazja, bo wlasnie 16 kwietnia ukazala sie jej wersja Super Deluxe.
https://open.spotify.com/album/3dToOeMp ... OTZSmPjVVQ
Osobiscie za ta plyta nigdy nie przepadalem. Byl rok 1967: eksplozja flower-power. Wtedy wszystkim to pasowalo. Ale o komentarz poprosze kogos bardziej kompetentnego...
Największe muzyczne archiwum na Spotify
Awatar użytkownika
greg66
limitowana edycja z bonusową płytą
Posty: 4185
Rejestracja: 31.08.2008, 22:00
Lokalizacja: Opole
Kontakt:

Post autor: greg66 »

THE WHO - The Who Sell Out /1967/

Pierwszą rzeczą, o której myślę słuchając trzeciej płyty grupy The Who jest to, że jest mój ulubiony album tego bandu. I to zaczynając od okładki a na muzyce kończąc. Dwie oddzielne ramki z przodu pokazują Pete’a Towshenda trzymającego gigantyczny dezodorant pod pachą i Rogera Daltreya w wannie pełnej fasolki Heinz. Na tylnej okładce znajdują się zdjęcia John Entwistle’a z roznegliżowaną modelką, gdyż reklamował zajęcia kulturystyczne oraz Keitha Moona stosującego lek na trądzik z gigantycznej rurki. Są to fałszywe reklamy produktów aprobowanych przez The Who i towarzyszą im zabawne słowa. Reklamy te są również włączone do albumu jako utwory muzyczne. I podobnie jak okładka, „Odorono” i „Heinz Baked Beans” znajdują się na pierwszej stronie albumu, podczas gdy „The Charles Atlas Course” i „Medac” wypełniają stronę B płyty. Grają jak krótkie reklamy, z wyjątkiem „Odorono”. Trwający dwie i pół minuty numer jest najdłuższy, skonstruowany jak prawdziwa piosenka z zabawnym tekstem: „Ale wyraz jego twarzy się zmienił/ Widziała/ Gdy podszedł ją pocałować/ Na tym się skończyło/ Szybko odwróciła się, by ukryć swoje rozczarowanie/ Rozdarła swoją błyszczącą suknie/ Nie mogła stawić czoła kolejnemu pokazowi/ Jej dezodorant ją zawiódł/ Powinna była użyć Odorono”.
Zespół The Who postanowił na „The Who Sell Out” oprzeć koncepcje wokół idei, że słuchasz audycji radiowej Radio London wraz z reklamami. Ponieważ radio nigdy się nie zatrzymuje, wita cię skrzynka głosowa, która w nieskończoność recytuje dni tygodnia, zanim zespół wkroczy w rozkoszną psychodelię „Armenia City in the Sky”. To utwór napisany przez Johna Keene’a, przyjaciela zespołu i przyszłego muzyka Thunderclap Newman. Keene dzieli główny wokal z Daltreyem a gęsty dźwięk organ wraz z zapętloną gitarą podaną od tyłu powoduje, że ten otwieracz jest pierwszorzędnym kwaśnym rockowym numerem. Maszerująca orkiestra czyniąca wiele hałasu to zabawnie zaaranżowany przez Johna Entwistle’a „Heinz Baked Beans”, będący jednocześnie reklamą produktu Heinza. Pierwszy numer napisany przez Townshenda na płycie to „Mary Anne with the Shaky Hand(s)”. Wysoce melodyjna linia uwypukla gitarowe solo Pete’a w stylu flamenco, co pokazuje, że jest on nie tylko maniakiem akordów mocy, ale także prawdziwym wirtuozem gitary. Zabawny humor The Who jest jedną z ich najbardziej ujmujących cech i nigdy nie jest tak widoczny jak w zabawnym „Odorono”. O tekście już pisałem natomiast muzycznie to fantastyczna melodia utrzymana w duchu lat 60-tych. Oczywiście rok 1967 to już czerpanie pełną garścią z nowinek technicznych a także umiejętne posługiwanie się nimi. Muzyczna psychodelia The Who, typowo angielska świetnie pokazała się na tym albumie. Nakładki, dźwięki puszczane od tyłu, różne zabawne efekty no i klimat swingującego Londynu mieści tą płytę jak najbardziej w samym środku tego szaleństwa. I jeszcze. Czy może być coś lepszego niż Keith Moon na perkusji? A może dwóch Keithów? Brzmi jak niebo dla mnie.
Oto potężny początek jednej z największych piosenek rockowych tamtych lat, który wybucha gdy „I Can See for Miles” puka do twoich drzwi. Tu bębny Moona wyrzucają akcenty z prawej i lewej strony, dźwięki gitary Pete’a i Johna są monstrualne, a o zawrót głowy doprowadza powtarzający się „miles and miles and miles and miles and miles” śpiewany w refrenie. Wszystko to bulgocze pod powierzchnią tej oskarżycielskiej piosenki o zdradzonym kochanku. To niesamowita praca. Podobnie jak w „Our Love Was (Is)”, który demonstruje ciągłe postępy Townshenda w aranżacjach utworów. Te tłuste dźwięki gitary łączone z kaskadowymi wokalami to prawdziwy krok naprzód. Zaśpiewana przez Pete’a „I Can’t Reach You” jest znacznie spokojniejsza ale i ona pokazuje skoki jakie zrobili w studio nagraniowym. To nieskazitelny utwór o starym dziwaku, który zakochał się w znacznie młodszej dziewczynie i nic nie może z tym zrobić. Omówiona w „Medac” plaga trądziku jest spotem reklamowym i przygrywką do wejścia w psychodeliczny wymiar numeru „Relax”. Ciężkie organowe wejścia są prawdopodobnie zainspirowane podziwem Townshenda dla Pink Floyd Syda Barreta. Ten sam nastrój, jaki ma debiut Pink Floyd jest latarnią morską dla „Relax”. „Silas Stingy” Entwistle’a jest następny, a jego ironiczny zwrot polega na tym, że skąpy Silas tak martwi się, że ktoś ukradnie jego pieniądze, że wydaje je wszystkie, próbując je chronić. Wirujące prowadzenie trąbki i bardzo głębokie tony organów wyróżniają tę niezapomnianą melodię. Jeśli potrzebujesz dalszych dowodów na wszechstronność i umiejętności Pete’a na gitarze, nie szukaj dalej niż na „Sunrise”, nieskazitelnym solowym wykonaniu, które jest oszałamiające. To przejmująca piosenka z akordami jazzowymi na gitarze akustycznej i bardzo ludowym wokalem. I na zakończenie płyty mamy ponad sześciominutowy majstersztyk „Real (1 and 2)”. Rozpoczynający się marszowym beatem i zwrotką wyciąga mocny wokal Daltreya, by po czasie zmienić melodię prowadzoną przez stałe organy i napędzającą perkusję Moona. To kolejny przykład muzycznej ulicy ówczesnego Londynu, bardzo kolorowy i pełen wibrujących fluidów.
Moim zdaniem jeśli masz około 18 lat i nie znasz jeszcze tego albumu to jesteś przegrany. Ale pamiętaj nigdy nie jest za późno na zmianę.

Obrazek

https://www.youtube.com/watch?v=5VnrLRo3Luo
Awatar użytkownika
akond
longplay
Posty: 1390
Rejestracja: 04.09.2020, 13:09
Lokalizacja: Wrocław

Post autor: akond »

Ja mogę tylko powtórzyć to, co przy A Quick One - The Who Sell Out to też jest jeden z moich ulubionych albumów grupy.

I pochwalić za fajny opis. :-)
.
Awatar użytkownika
greg66
limitowana edycja z bonusową płytą
Posty: 4185
Rejestracja: 31.08.2008, 22:00
Lokalizacja: Opole
Kontakt:

Post autor: greg66 »

Dzięki za pochwałę. :)
Obie płyty (dwójka i trójka) są naprawdę bardzo udane i nowatorskie, mocno utrzymane w klimacie tamtych lat a jednak wyróżniają się oryginalnością. Oczywiście, że mogą komus nie podejść wszak brak tu górnolotnych solówek ale ten troche inny sposób pisania i aranżowania numerów przez Pete'a jest naprawdę zajmujący.
Awatar użytkownika
Bednaar
zremasterowany digipack z bonusami
Posty: 6859
Rejestracja: 11.04.2007, 08:36
Lokalizacja: Łódź

Post autor: Bednaar »

Przy okazji - oglądacie Panowie serie kryminalne CSI (wersja w Miami, Nowym Jorku lub Las Vegas)? Jeżeli tak, to jest okazja posłuchać The Who na początku każdego odcinka, utwory z Who's Next - mojej ulubionej płyty tej kapeli :)
vertical_invader
ODPOWIEDZ