Oczywiście, biorąc pod uwagę, że wielkich sukcesów nie zaliczali, to i tak nagrali całkiem sporo płyt i gdzieś tam dorobili się swojej - fakt, że wówczas nielicznej - publiczności. Warto było to ciągnąć przez tych kilkanaście lat, bo potem się okazało, że chociażby taki Urlich był fanem zespołu. Wiele zespołów, o których tutaj wspominamy, szybko składało broń po jednym niepowodzeniu, a Shelley się nie poddawał.
Mnie się wydaje, że w ogóle te wszystkie heavy czy hard-rockowe grupy były wtedy wpatrzone w Cream i Hendrixa i gdyby się ktoś uparł, to o każdej grupie powstałej po 1968 roku mógłby powiedzieć, że naśladowała Cream.
Z The Who to była pod względem komercyjnym dziwna sprawa. Teoretycznie odnosili sukcesy od samego początku, a jednak wiele razy czytałem (ale nie podam teraz źródeł, bo nie pamiętam), że gdyby płyta 'Tommy' nie odniosła sukcesu, to zespół najpewniej zakończyłby działalność.'
Mimo wszystko odnoszę wrażenie, że - jak na ironię - coraz więcej ludzi w tym kraju przekonuje się do ich muzyki. Ich sytuacja jest u nas mniej więcej taka jak The Kinks, a wszystko chyba przez to, że - w okresie drugiej i trzeciej płyty - kombinowali z takimi quasi kabaretowymi, wodewilowymi motywami, tak jak właśnie The Kinks, np. 'Happy Jack' czy 'Mary Ann With The Shaky Hand' itd, czyli angielskie poczucie humoru, a mniej typowych elementów rocka. Chociaż jak dla mnie, to nie ma znaczenia, uwielbiam takie kombinacje

I nie uważam, żeby było to mniej rockowe niż ci 'rockowi wymiatacze'. Po prostu mniej oczywiste.